KRZYSZTOF KARNKOWSKI: NIEUSTANNE POGO

Pokusa wpadnięcia w ton „panie, kiedyś to była” jest tym większa, że pisząc o punk rocku w Polsce w roku 2019, robię to już bardziej z pozycji coraz bardziej obojętnego obserwatora, coraz mniej zaś uczestnika. Dlatego też nie roszczę sobie przywileju do nieomylności, próbując naświetlić jeszcze mniej zorientowanym czytelnikom kilka tendencji na rodzimej scenie punkowej.

Już w latach 90-tych można było w zinach trafić na narzekania, że mamy na scenie coś w rodzaju stagnacji, a obok funkcjonujących „gwiazd” nie pojawiają się nowe wartościowe kapele. Zmieniały się mody, a z każdej fali zostawali na wierzchu pojedynczy wykonawcy, choć i im przytrafiały się przerwy w graniu. Z  zaangażowanej fali pierwszej polowy lat 90-tych został Włochaty, z mody na łączenie punka ze ska i reggae Alians, Podwórkowi Chuligani i Skampararas, z oi!-owego pospolitego ruszenia Analogsi, choć już w składzie zmienionym na maszynkę do robienia koncertów jak najmniejszym kosztem, dzięki czemu przynajmniej lider utrzymuje się ponoć z grania… Grają, radząc sobie na tyle dobrze, bym zaryzykował nazwanie ich najlepszą dziś polską kapelą punkrockową Bulbulators. Później zaczęły się czasy internetu i dziesiątek, jeśli nie setek kapel, które grały krótko i zostawiły po sobie niewiele, czasem mając o wiele więcej do powiedzenia. Polskie, lecz i berlińskie Prawo do Jazdy, crustujące Słowa We Krwi, bezczelnie chuligańskie Bilety do Kontroli,  a wszystko zamknięte na jednej, dwóch płytach. Z zespołów, które w ostatnich kilkunastu latach zwróciły moją uwagę dłużej, pograły, ba, chyba nawet jeszcze grają, Rewizja i Ampótacja. Na pewno gra i nagrywa De Łindows, ale poruszający się w zbliżonych klimatach Plagiat 199 chyba na dobre już zamilkł. Istnieje wciąż kilka zespołów, które zaczynały od miksu reggae i ska z łagodnym poppunkiem à la Pidżama Porno, z których największą karierę zrobił Koniec Świata, nie jestem jednak pewien na ile można je jeszcze zaliczyć do sceny punkowej. Jest dużo zespołów, cieszących się sława lokalną, kilka, o których na tzw. Scenie mało kto słyszał, a które nie wiadomo skąd nałapały setki tysięcy odsłon na Youtube, są wreszcie zjawiska, funkcjonujące już zupełnie poza nią – kapele, które bardzo chcą być zabawne i faktycznie, wiele osób bawią, najczęściej ku przerażeniu punkowców po 30-stce, czy tym bardziej 40-stce. Kapele, śpiewające o chlaniu i rożnych przejawach życia studentów i nołlajfów prędzej zagrają jednak na juwenaliach, niż skłotach. Jest wreszcie coś w rodzaju „szarej strefy”, kapel apolitycznych, choć raczej zerkających w prawo, więc przez anarchistyczna, lewacką część „sceny” wyrzuconą poza margines. Junkers, Faul i Kuba Rozpruwacz mają całkiem sporo do powiedzenia, tyle że nie wszędzie mogą to powiedzieć. Pewną zmianą w stosunku do realiów z lat 90-tych jest to, że zespoły tego typu nie mają ochoty określać się jednoznacznie jako skinowskie, dawny, nieraz śmiertelny dla obu stron, podział, zdecydowanie się rozmył, wracając na swoje naturalne tory. Lewicowa/lewacka/lewicująca scena dorobiła się kilku przedstawicieli ciekawych, choć czasem niesłuchalnych, jak lansowana sporadycznie nawet przez medialny mainstream Siksa, czy bardzo cięty na neoliberalizm z jednej, a modę na patriotyzm z drugiej Marszałek, który poszedł jednak na kompromis ze swoją bezkompromisowością i nie podpisuje się już jako Pizdudski. Marszałek szuka wciąż muzycznej formuły dla swojego przekazu, ostatnie nagrania to przeskok w stronę elektronicznych podkładów, niezmienne są jednak teksty, złośliwe, krytyczne wobec wszystkiego i wszystkich, chwilami jednak okrutnie celne. W rejonach bardziej artystycznych porusza się grająca z gitarą i elektronicznym podkładem The Pau (która, mając odwrotny przekaz, muzycznie i organizacyjnie może kojarzyć się ze Schmaltzem), czy ultrapolityczny projekt Czerwone Świnie z udziałem znanego duetu teatralnego Strzepka/Demirski. Wcześniej, w głębszym podziemiu, w rejonach elektronicznych i odpowiednio bardziej przebojowym lub punkowym ciekawe rzeczy nagrywały takie zespoły jak Zdrada Pałki czy najbardziej z nich wszystkich wściekły Hercklekot.

Punk wraz z wiekiem wydoroślał, choć nie zrezygnował z gloryfikowanej przez (wciąż aktywnego) Parę Wino „wódki i zadymy”. Coraz sprawniej radzi sobie jednak z organizacją, stąd więc coraz więcej letnich punkowych festiwali, czasem robionych całkowicie w duchu D.I.Y., a czasem śmiało sięgających po instytucjonalne wsparcie, jak będący już szeroko rozpoznawalnym następcą prawdziwego Jarocina Rock Na bagnie w Goniądzu. Dlatego, choć można narzekać na napływ młodej krwi i chyba naturalne starzenie się całej sceny, jeśli mówić o kryzysie, to tylko w wymiarze, tfu!, artystycznym, a i to nie wszędzie, o czym za chwilę. Na bardzo liczne koncerty czasami przychodzą prawdziwe tłumy, co ciekawe, raz starej, raz bardzo młodej publiczności. Ich światy przenikają się na wspomnianych festiwalach, na których coraz częściej jednak pojawia się skład wykonawców, sugerujący, że jesteśmy najpóźniej w pierwszej połowie lat 90-tych.

Dzisiejszy punk (i nie jest to wyłącznie polska tendencja) to w dużym stopniu bowiem zabawa w grupę rekonstrukcyjną dla czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, którzy już się ustawili, odkuli, odchowali dzieci i mają wreszcie czas na swoje hobby. Wracają więc do grania lub słuchania, bo nagle orientują się, że dawno już pochowane w myślach kapele z ich młodości grają – można więc wyskoczyć w sobotni wieczór czy zaplanować wakacyjny wyjazd. Trend ten jeszcze w okolicach dwutysięcznego roku zapoczątkował Karcer, który jednak, co niestety jest rzadkością, po swoim powrocie wypuścił znakomitą płytę „Nic nikomu o niczym”, później niestety formy już nie utrzymał. Kilka lat później na Rocku na Bagnie zagrało po wielu latach przerwy TZN Xenna, później zaś worek z reaktywacjami rozsupłał się na dobre. Najczęściej są to kapele, które, czasem krzywdząco, wrzucono w swoim czasie do szufladki z napisem „punko polo” i wydaje się, że w tej chwili obserwujemy triumfalny powrót tego gatunku, ku przerażeniu części scenowych ortodoksów i wsparciu drugich, dla których to całkiem niezły interes. Kilka tygodni temu w ramach historycznych rekonstrukcji na jednym ze skłotów stolicy zagrały nawet dwie lokalne legendy z początku lat 90-tych – trochę zapomniane (niesłusznie!) Dzieci Opieki Społecznej i The Leszczers, znakomity technicznie projekt ówczesnych czternastolatków, który dał początek takim muzycznym zjawiskom jak choćby Super Girl and Romantic Boys, czy… Funky Filon (ten od „Chinki Czikulinki”). Nowych zespołów, jak już wspomniałem, na trwałe zapisuje się w historii niewiele. Z tych, które grają klasycznego punk rocka, a pojawily się relatywnie niedawno, warto zwrócić uwagę na warszawski Blitzed, zaczynający, jakże by inaczej, jako kowerband Blitz, lecz wybijający się na samodzielność bardzo fajną płytą „Lepiej nie będzie”. W obrębie klasycznego Ramones-punka znakomicie radzą sobie Sattelites i Inhalators. Zmetalizowany cross-over bez oddechu i kompromisów zapodaje Faul Techniczny.

W kontrze do tęsknoty za latami przełomu ustrojowego mamy jednak wiele innych kierunków i tematów, podchwytywanych przez zespoły, mające mniejszy lub większy związek z punk rockiem. W różne rejony post punka wędrują takie grupy, jak Zwidy, związany też ze sceną metalową, lecz dryfujący w stronę wczesnych Świetlików Ropień, śląska Venta Quemada, w której spotkali się muzycy takich zespołów, jak Profanacja czy Whitman. Jest wreszcie doceniana przez media i czynniki oficjalne Hańba!, udatnie próbująca odbyć podróż w czasie i zaszczepić punk rocka w dwudziestoleciu międzywojennym.

Przekaz punka natomiast przez lata specjalnie się nie zmienia. Bieżąca sytuacja polityczna nie zaowocowała specjalnym wysypem protestsongów, choć wrocławska Prawda (kolejna reaktywacja, tym razem jednak zespołu działającego w latach 90-tych i dwutysięcznych) nagrała całą antypisowską płytę. Co ważne, dająca się słuchać bez przesadnego bólu, co nie udało się ani Pidżamie Porno, ani Kobranocce, która gdzieś po drodze stała się KOD-dranocką. Trochę więcej znów, jak w latach 90-tych, antyklerakalizmu, dużo modnych tematów, które po drodze przeszły do mainstreamu i, czasem, trochę za dużo jednomyślności. Z witanego przez niektórych nadzieją „conservative punka” nie zostało wiele, choć okruchy takiego przekazu dadzą wyłowić się zwłaszcza w kapelach „szarej strefy”.

Polski punk miota się dziś w pogo, między ścianami „Old punks never die” i „Old punks should die” i tylko coraz częściej musi sobie robić przerwę na złapanie oddechu. Zapewne przegapiłem w kończącym się w tym miejscu tekście kilkadziesiąt wartościowych lub przynajmniej godnych wspomnienia nazw, co samo pokazuje, że nie jest jeszcze tak źle. Całkiem ciekawym przekrojem dzisiejszej sceny jest wydana w zeszłym roku składanka „Re[punk]blika: Nieustanne pogo”, jak sam tytuł wskazuje, zbiór kowerów niegdyś nienawidzonej przez starych załogantów Republiki.

PS. Ktoś może zapytać, czemu w tym wszystkim w żaden sposób nie umiejscowiłem Spirit of 84, zespołu, z którym mam przyjemność śpiewać i pisać od kilkunastu lat. Cóż, zagrzebany w zwykłe, życiowe sprawy, Spirit niespecjalnie ma czas grać, zaś i scena niezależna nie zawsze chciała go słuchać (a czemu? Choćby temu, że ten tekst czytacie właśnie tutaj…), więc chwilowo pozostaje w stanie permanentnych zawieszeń i odwieszeni, który, mam nadzieję, przyniesie jednak wkrótce nową płytę.