Maciej Woźniak: W poszukiwaniu herosa – czyli dlaczego w Polsce nie ma dziś dobrego kina historycznego

Refleksja nad kondycją polskiego kina heroicznego prowadzi do prostej, acz smutnej konkluzji – gdzieś w naszym kinie zagubił się bohater.

Bo w polskim filmie to jest tak: aktor siada, zapala papierosa, pali. Nuda, brak akcji, nic się nie dzieje. Aż ma się ochotę wyjść z kina… Rzeczywiście, gdy polski widz zaczyna zastanawiać się nad polskimi produkcjami historycznymi, czy wojennymi, to jest takimi, które moglibyśmy umieścić w szerszej kategorii „kino heroiczne”, niczym bumerang powracają legendarne słowa inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Monolog który na dekady stał się symbolicznym wyrazem miałkości tworzonych nad Wisłą fabuł chyba najmocniej pasuje do tego właśnie rodzaju kina, kina które z założenia ma przynosić widzowi zachwyt nad dopracowaną scenerią, scenami batalistycznymi i przede wszystkim zapierającymi dech w piersiach przygodami bohaterów, a które w polskich warunkach zwykle zwyczajnie rozczarowuje.

Pochylając się nad polskim „kinem epickim” siłą rzeczy widz przywołuje też w swej pamięci inną opinię, wypowiedzianą przez aktora Jacka Braciaka w jednym z programów telewizyjnych. Ten w prostych słowach wyjaśniał subtelną różnicę między kinem polskim i amerykańskim, opisując dwie hipotetyczne, analogiczne sceny. „W polskim filmie, przy którym się namocowaliśmy i zebraliśmy jakoś te milion dwieście tysięcy euro i zebraliśmy czołgi z kartonu, siedzi dwóch gości w okopie i jeden drugiemu narzeka, że ma już dość tej wojny, że żony nie widział dwa lata itd. Tymczasem w filmie amerykańskim w tym samym okopie siedzą ci sami dwaj goście i mówią: Hej, a pamiętasz jak piliśmy kiedyś Coca-Colę w Kentucky? Tylko że tam z tyłu za nimi zap****ją helikoptery i nap****la napalm. To jest groza wojny, a nie to, że usiądziemy i będziemy mówić: No, czuję się wyobcowany przez tych Niemców” (cytat nie dosłowny).

Powyższa wypowiedź Jacka Braciaka zyskała wręcz status pewnej kultowości i uchodzi za celną diagnozę stanu polskiego kina. Czy słusznie? A może stanowi jedynie prostą wymówkę do narzekania na polską kinematografię?

Przyjrzyjmy się obu powyższym wypowiedziom bliżej. Wynika z nich jedna podstawowa prawda – kino epickie nie może istnieć bez akcji, z kolei akcja nie będzie nic warta, jeśli nie zostanie obudowana atrakcyjną dla widza stroną formalną. Rzecz wydaje się banalna – w filmie wojennym musimy słyszeć huk wystrzałów, w filmie kostiumowym urzekać nas muszą piękne scenerie oddające ducha epoki, w filmie historycznym chcemy zobaczyć wiarygodne odtworzenie realiów. Rzecz tyleż oczywista, co niełatwa do wykonania. A jednak w polskim kinie udawała się i to nie raz. Tyle że dość dawno.

Dziś najstarsi kinomani nie pamiętają, że w dawnych czasach nie tylko potrafiliśmy tworzyć takie rozbudowane i efektowne produkcje, ale wręcz tworzyliśmy je w stylu wcale niewiele ustępującym Amerykanom, czy Sowietom. Na wspomnienie w tym miejscu zasługują zwłaszcza trzy filmy – „Krzyżacy” Aleksandra Forda, „Faraon” Jerzego Kawalerowicza i „Potop” Jerzego Hoffmana. Dwa ostatnie zresztą otrzymały, całkiem zasłużenie, nominacje do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

„Krzyżacy” nakręceni na początku lat sześćdziesiątych byli prawdziwą superprodukcją, która pochłonęła gigantyczny jak na tamte czasy budżet. Setki… gdzie tam setki, tysiące kostiumów, ogromna liczba plenerów i wnętrz, konie, dziesiątki aktorów i statystów. Adaptacja sienkiewiczowskiej prozy odznaczała się niespotykanym dotąd rozmachem, oferując widzom kilkugodzinną podróż na tereny dawnej Rzeczypospolitej, na których toczył się śmiertelny bój między Koroną, a Zakonem. Zamkowe intrygi, pojedynki, zdrady, wątki romansowe, czy przede wszystkim monumentalna finałowa scena bitwy grunwaldzkiej – to wszystko przyciągnęło do kin wielomilionową widownię, a film Forda do dziś jest rekordzistą pod względem frekwencji w polskim kinie.

„Faraon” Kawalerowicza uzyskał z kolei ogromne uznanie za granicą, doceniany przede wszystkim za wirtuozerskie zdjęcia Jerzego Wójcika, malownicze oddanie klimatu dawnego Egiptu i fabułę pełną pałacowych intryg i dramatów. Tak jak powieściowy pierwowzór Prusa, tak i film Kawalerowicza łączył w sobie epicki rozmach z refleksją na temat istoty władzy. W latach sześćdziesiątych była to rzecz nader świeża i fascynująca.

Chyba jeszcze większy rozmach niż dwóm powyższym tytułom towarzyszył „Potopowi” Hoffmana z 1974 roku. Znów sienkiewiczowska proza, znów, jak u Kawalerowicza, Wójcik za kamerą kadrujący wielkie bitwy, ale też osobiste dramaty bohaterów, w tym przede wszystkim Kmicica w niezapomnianej kreacji Daniela Olbrychskiego, któremu udało się wykreować na ekranie bohatera, z którym widz łatwo się identyfikował i któremu kibicował od samego początku do końca jego zmagań.

W tych przykładach cenionych polskich filmów epickich widzimy kluczową prawidłowość. Akcja i dopieszczona strona formalna są bardzo ważne i przyprawiają widza o szybsze bicie serca, ale to właśnie serce może być zdobyte przede wszystkim poprzez umiejętną konstrukcję fabuły i bohatera. Dobrze wyważony kontrast między hukiem wybuchów, a cichymi słowami wypowiadanymi przez protagonistę, w których przeżywa osobisty dramat, może sprawić, że opowiadana historia będzie nie tylko efektowna, ale też stanie się bliska widzowi, że będzie mógł poczuć więź z bohaterem. Zarazem film taki nie może opierać się jedynie na pojedynkach na miecze, musi zawierać w sobie temat odnoszący się do ludzkiego życia w ogóle, lecz zanurzony naturalnie w przedstawionych w obrazie realiach. Tak oto w „Krzyżakach” oprócz historii o waleczności polskich rycerzy, czy miłości Zbyszka do Danusi, widzimy choćby historię Juranda dotykającą problemów upadku i przebaczenia. „Faraon” przynosi społeczną refleksję nad istotą polityki. „Potop” z kolei prezentuje historię zdrady i odkupienia. Co jednak najistotniejsze, te wszystkie tematy nie ujawniają się poprzez wzniosłe tyrady wygłaszane przez bohaterów, ale poprzez naturalny przebieg akcji, ich wiarygodne zachowania i reakcje.

W tych tytułach polscy filmowcy udowodnili, że są w stanie zaprezentować historię tyleż efektowną, co przemyślaną i interesującą. Nieprawdą jest przy tym stwierdzenie, że dziś powtórzenie takich sukcesów jest niemożliwe, bo po pierwsze brakuje pieniędzy, a po drugie skończyły się szkolne lektury i brakuje odpowiednich historii. Przykład „Quo Vadis” Kawalerowicza pokazuje, że nawet mając budżet i wartościowy literacki pierwowzór, można stworzyć film miałki i błahy.

To czego w ostatnich dekadach brakuje polskim filmowcom starającym się stworzyć wartościowe kino epickie, to przede wszystkim dystans i umiejętność stworzenia żywego, ciekawego bohatera. Dlatego też niedawna „Historia Roja”, czy nawet o wiele lepszy jakościowo „Wyklęty” jawiły się jako obrazy niespójne i nieciekawe. Nie dlatego nawet, że twórcy nie posiadali wystarczających środków (choć ten aspekt naturalnie utrudnia skonstruowanie efektownej wizualnie opowieści), ale dlatego, że wymienione fabuły nie pokazywały żywych ludzi i ich osobistych historii osadzonych w historii szerszej, co raczej ogólne problemy i postawy.

Zresztą spróbujmy sobie odpowiedzieć na prosto zadane pytanie – o czym jest „Historia Roja”. O żołnierzach wyklętych. A o czym jest „Szeregowiec Ryan”? O Tomie Hanksie ratującym szeregowca Ryana. A niedawny „Czas mroku” z Garym Oldmanem? O Churchillu walczącym z nazistami. A „Potop”? O Kmicicu. Chyba widać zasadniczą różnicę. W pierwszym przypadku nie mamy przed oczami żywego bohatera, lecz bliżej nieokreśloną zbiorowość i to jest zasadniczy problem.

W kinie epickim na pierwszym planie, nieco paradoksalnie, musi być nie świat i sceneria, nie efektowna akcja, nie ważne problemy historyczne, ale ciekawy i atrakcyjny dla widza protagonista. Może się wydawać, że te słowa zaprzeczają wszystkiemu, co napisano wyżej, ale nie. Owszem, kino epickie musi posiadać wartościową akcję, zdjęcia, czy scenografię, bez nich byłoby po prostu jedną wielką nudą. Ale jego sercem, jego centrum jest protagonista, któremu kibicujemy, który staje w środku historycznych wydarzeń, wokół którego latają pociski. Tę zasadę widać wyraźnie w kinie amerykańskim, w którym „Gladiator”, czy „Braveheart” stawiają na piedestale bohatera, dopiero później obudowując jego osobistą historię resztą epickiej formy. W Polsce kiedyś zdawano sobie z tego sprawę, po latach jednak, jakby zapomniano.

W ostatnich latach miewamy przebłyski. W „Mieście 44” Jan Komasa z jednej strony w wielu scenach zawarł świetną wizualizację walk Powstania Warszawskiego, udało mu się też pokazać z bliska horror tamtych dni, z drugiej strony jego bohaterowie byli niezbyt wyraziści, nie zapadali w pamięć, a co więcej często ich perypetie kadrowane były w sposób zbytnio przypominający stylistykę teledysku, jakby reżyser nie mógł się zdecydować, czy chce kręcić film dla dorosłych, czy dla gimnazjalistów. Docenić należy też starania Krzysztofa Łukaszewicza, który w „Karbali” zręcznie uciekał od fałszywego patosu, ale poprzestał jedynie na uformowaniu bohatera zbiorowego, nie kreując żadnego wyrazistego protagonisty, a co więcej, sceny akcji w jego filmie pozostawiały sporo do życzenia, głównie za sprawą chaotycznego kadrowania i montażu.

Chciałoby się też przytoczyć jakiś pozytywny przykład polskiego filmu z ostatnich lat odnoszącego się do historii dawniejszej… Nie jest to jednak możliwe, bo takich przykładów brak. Ostatnim takim tytułem było „Ogniem i mieczem” Hoffmana. Niestety. Czy tak pozostanie na długie lata? Wiele na to wskazuje, bo producenci filmowi z zasady nie są skorzy do wykładania ogromnych środków na wielkie epickie widowiska, zwłaszcza jeśli widzą ryzyko klapy. Ta zaś byłaby wielce prawdopodobna, gdyby dany twórca nie był w stanie przedstawić interesującego scenariusza, logicznego, spójnego i prowadzonego przez wiarygodnego protagonistę. Dla samego twórcy takie zadanie to zresztą wielkie ryzyko, bezpieczniej jest trzymać się prostszych fabuł i kameralnych dramatów. Toteż sytuacja na dziś dzień wydaje się patowa. Ale może pewnego dnia?