Mikołaj Adamiec: Jedno oko na piłkę, drugie na bliźniego

Kiedy mój proboszcz, opowiadając o niebie, zapowiedział, że – według skromnej wiedzy, a może raczej intuicji Kościoła – będzie ono zindywidualizowane, choć jedno dla wszystkich, to dla każdego trochę inne – nie zdołałem się powstrzymać i wykrzyknąłem “Będzie piłka nożna!”. Niektórzy co poważniejsi wierni spojrzeli na mnie zgorszeni, i może słusznie – radość moja była jednak szczera, a brała się nie z niespodziewanego, przyjemnego dodatku do życia wiecznego – raczej z potwierdzenia tego, co i tak wiedziałem, choć bałem się to przyznać.

Dlaczego byłem tak przekonany o tym, że piłka ma perpektywy eschatologiczne? Uważam, że futbol to rzecz najbliższa Absolutowi spośród wszystkich wymyślonych przez człowieka. Wiele razy stadiony, tłumy kibiców, wielkie święta w rodzaju mundialu były porównywane do religii – ale mało kto w tej religii dostrzega boga. Tymczasem ten nieosobowy bóg jest obecny nie tylko w czasie finału Ligi Mistrzów i w redakcjach sportowych, ale w każdym miejscu, gdzie dwóch albo trzech gromadzi się, by wspólnie kopać: na szkolnych boiskach, w miejskich zaułkach i na nierównych podleśnych polanach, w pierwszej i ostatniej rundzie Pucharu Polski. Jest on też zaskakująco podobny do Boga chrześcijan.

Podstawowy problem i podstawowe podobieństwo to trudność mówienia o obydwóch. Trudno powiedzieć coś pewnego o tym, kim/czym Bóg jest – jak twierdzi tzw. teologia negatywna, możemy tylko stwierdzić, kim/czym Bóg nie jest. Kościół zakreśla ramy, w których chrześcijanin powinien się poruszać, żeby ułatwiać łagodzenie sporów pomiędzy indywidualnymi sumieniami, ale w rzeczywistości we wszystkich tych sprawach porusza się ostrożnie. „Chociaż Objawienie wraz z posłaniem Syna i udzieleniem daru Ducha Świętego zostało definitywnie już zakończone, to zadaniem wiary Kościoła jest stopniowe wnikanie w ciągu wieków w jego znaczenie” (Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego, 9). Ciągle jeszcze widzimy jak w zwierciadle, niejasno.

Równie trudno mówić o bogu Futbolu. Czy można powiedzieć, że piłka nożna kończy się tam, gdzie zasięg FIFA? Na pewno nie. Czy reguły ustalone przez tę organizację są jedynymi słusznymi? Trzeba raczej przyznać, że w toku ewolucji, metodą prób i błędów ustalono zestaw zasad, które gwarantują grę najbardziej sprawiedliwą, wyrównaną, a także widowiskową. Ale nie jest to oczywiście kres drogi – dyskusje ciągle się toczą, sędziowie wciąż muszą się uczyć czegoś nowego, a piątka dzieciaków na boisku przy moim kościele parafialnym i tak będzie grała dwóch na dwóch na jedną bramkę. W tej rozgrywce także istnieją wypracowane długą praktyką reguły, ustalające to, kto powinien bronić pierwszy, kto bramkarza zastąpić, w jakiej sytuacji można strzelać itp.

Można pomyśleć, że te zasady są dla piłkarza tym, czym Dekalog dla chrześcijanina. Nie sądzę tak. Raczej widzę normę fifowską jako odpowiednik przykazań kościelnych albo tradycji. Nie jeść mięsa w piątek, przynajmniej raz w roku przystępować do spowiedzi – te zalecenia są może potrzebne i słuszne, ale nie stanowią o istocie chrześcijaństwa. Inne wyznanie pozwoli kapłanom żenić się, inne powórko pozwoli bramkarzom łapać piłkę po podaniu, ale wiara jest wciąż ta sama.

Podstawowe przykazania są niemal identyczne. Będziesz miłował Boga swego ze wszystkich sił, a bliźniego swego jak samego siebie. Bądź zaangażowany. Bądź wierny. Bądź uczciwy. Szanuj starszych. Nie chciej zbyt wiele. Nie stosuj przemocy.

Na niektórych ikonach, zwłaszcza tych przedstawiających Maryję z Dzieciątkiem, święty sprawia wrażenie, jakby miał zeza rozbieżnego (np. Matka Boska Chełmska, jedna z najstarszych ikon czczonych w Polsce). Ma to, oczywiście, znaczenie teologiczne – jedno z oczu skierowane jest w górę w kierunku Boga, drugie na człowieka – małego Jezusa albo samego oglądającego. Taką samą taktykę warto stosować na boisku: jedno oko na zawodnika drużyny mojej lub przeciwnej, drugie na piłkę, czyli sakrament tej religii – „widzialny znak niewidzialnej łaski”.

“…aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał” (J 17,21). To jest testament Jezusa, tymi słowami określa on, po czym mają być rozpoznawani chrześcijanie wśród tylu innych religii, wyznań, sekt i filozofii. Święty Paweł, np. w pierwszym liście do Koryntian, rozwija myśl o jedności: wierni mają być jednym organizmem, choć złożonym z wielu różnych członków, z których każdy może mieć inne pochodzenie, inną funkcję, inną pozycję w hierarchii – a jednak każdy z nich jest potrzebny dla całości. Taki organizm wspólnie myśli, wspólnie działa, reaguje na zmienną sytuację albo wewnętrzne problemy.

Organizm drużyny piłkarskiej zbudowany jest według identycznego ideału jedności. Chodzi nie tylko o oczywisty podział na obrońców i napastników czy bramkarza i zawodników z pola, pozycje, które powinny współistnieć i dopełniać się, ale też szukanie zrozumienia, nauczenie się siebie nawzajem. Wiele było zespołów przepełnionych gwiazdorami, które nie umiały z wielu jednostek złożyć jedności, jak reprezentacja Holandii kilka lat temu.

Jest jednak jeszcze istotniejsza strona tej nauki, a jest nią stworzenie wspólnoty, nie tylko w zakresie zachowań czysto piłkarskich. Każdy jest odpowiedzialny za całość. Każdy jest równie ważny. Każdy zakłada u drugiego dobre intencje, podobne do swoich. We wspólnocie nie ma zwycięzców i przegranych – wygrywa i przegrywa całość. Nie ma też winowajców – jeżeli komuś coś się nie udało, to przecież nie dlatego, że nie próbował. We wspólnocie istnieje jednak grzech, a jest nim wystąpienie przeciw jedności. Ma on swoje źródło w pysze, która każe szukać własnej chwały przed chwałą zespołu. Przybiera różne formy: egoistycznej gry, różnicowania kolegów z drużyny, uważania siebie za lepszego od innych.

Kiedy moja narzeczona (niewierząca – nikt jej nie przekazał miłości do futbolu) oglądała ostatni mecz naszej drużyny, była zniesmaczona zachowaniem zespołu przeciwnego. Chłopcy nie radzili sobie z niektórymi co szybszymi zawodnikami i czuli się zmuszeni faulować, a na stracone gole reagowali agresją i szyderstwem – także wobec siebie nawzajem. My w podobnej sytuacji staramy się działać inaczej, bo wiemy, że jedynym ratunkiem jest wspólnota. Dlatego nikt nie szuka winnych, nasza mowa jest raczej budująca niż szkodliwa, zachęcamy się wzajemnie do zachowania spokoju i pozycji na boisku.

Oczywiście, tylko się staramy. Nie zawsze umiemy opanować nerwy, znosić zmagania i wytrwać. Nie zawsze okrzyk “Odwagi! Naprzód!” pobudza nas do podjęcia walki na nowo. Często poddajemy się własnemu egoizmowi, który każe nam szukać winy u innych, a rozwiązania u siebie. Nie może być inaczej, ponieważ materia tego świata jest niedoskonała. Dopóki ciało dąży do tego, co cielesne, dopóki każdy z zawodników przede wszystkim gra dla siebie, dopóty nie zostanie osiągnięta doskonała jedność. Któż mnie wyzwoli z tego ciała, co wiedzie ku śmierci?

Dlatego w piłce nożnej tak mnie ekscytuje perpektywa eschatologiczna. Apokalipsa obiecuje, że po końcu świata, kosmicznej katastrofie i sądzie ostatecznym, zmartwychwstaniemy ciałem na nowej ziemi: “…pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły […] a śmierci już nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły” (Ap 21,1.4). A święty Paweł ma, swoim zwyczajem, więcej do powiedzenia: “Są ciała niebieskie i ziemskie, lecz inne jest piękno ciał niebieskich, inne – ziemskich. […] Zasiewa się zniszczalne, powstaje zaś niezniszczalne, sieje się niechwalebne, powstaje chwalebne, sieje się słabe, powstaje mocne, zasiewa się ciało zmysłowe – powstaje ciało duchowe” (por. 1 Kor 15,40-44). A jak głosi popularne ostatnio hasło reklamowe – jeżeli masz ciało, jesteś sportowcem.

Tak, nie mogę się doczekać tych meczów, które będę mógł rozgrywać na niebieskiej murawie. Tęsknię za wszystkimi akcjami, które przeprowadzę z moimi braćmi w futbolu. Chciałbym już tej doskonałej jedności, nie tylko z nimi, ale i z przeciwnikami.

Póki co, jak całe stworzenie, jęczę i wzdycham, złoszczę się i zniechęcam. Strzelam z niekorzystnej sytuacji z nadzieją, że może dostanę trochę poklasku, jeżeli trafię. Podaję, kiedy mam przed sobą pustą bramkę, ze strachu przed oceną innych. Nawet nie wspomnę o kondycji – cielska sporo, a płucka zadymione nie wyrabiają. Męczę się z niedoskonałością stworzenia.

Ale tylko do czasu.