Czyści
Wolę brzydotę
Jest bliżej krwiobiegu
Słów gdy prześwietlać
Je i udręczać
(…)
Są bo na świecie ludzie tak wymyci
Że gdy przechodzą
Nawet pies nie warknie
Choć ani święci
Ani są też cisi
Stanisław Grochowiak
Po śmierci Marka Nowakowskiego, pisaliśmy, że „ruszamy w miasto jego śladem”. I naprawdę staramy się to robić. Jednak ze względu na pośmiertne zanikanie pisarzy i korniki piszące uładzone życiorysy, uznaliśmy za stosowne, a nawet konieczne, by wyjaśnić, o co nam chodzi, dlaczego Nowakowski jest nam bliski.
Centrum Warszawy, jeden z bardziej znanych placów tego miasta. Siadamy z naszymi rozmówcami, dobrymi kumplami Nowakowskiego, w jednej z ulubionych knajp Marka. To nie będzie wywiad, nie nagrywamy rozmowy. Notesy wędrują do kieszeni.
Marek Nowakowski urodził się w Warszawie 2 maja 1935 roku. Pochodził z dobrej rodziny, która zapewniła my bytowy brak zmartwień i gwarantowała rzetelną edukację. Było w nim jednak coś, co sprawiało, że sterylne warunki znosił źle i miejsca dla siebie szukał gdzie indziej. Rzucił w cholerę szkołę, gdy był w ogólniaku, pracował na Okęciu, pokręcił się przez chwilę przy ZMP, by wylądować na dole w kopalni Rybnickiego Zjednoczenia Węglowego, gdzie przez kwartał był górnikiem. Warto powiedzieć dwa zdania o jego młodzieńczej fascynacji ruchem komunistycznym. Rzuci to światło na szczególny rys charakteru Nowakowskiego. Autor Powidoków otwarcie mówił o tym, że w wieku lat piętnastu w zasadzie komunizm kochał. Ilekroć przywoływał ten czas podczas spotkań autorskich czy wywiadów telewizyjnych, w jego głosie szczere przerażenie mieszało się z drwiną. Czym był dla niego udział w tej ponurej maskaradzie? Pomysłem na wyjście z impasu, ruchem do przodu, postawą aktywną. Nowakowski wierzył w to, że świat można podnieść, wynieść ponad poziom bruku. Później, gdy z całą mocą zobaczy kto w Polsce Bieruta jest uciskanym, a kto uciskającym – stanie po stronie bitych. O, mocno powiedziane, zbyt patetycznie jak na Nowakowskiego. Trudno. Myśl biegnie dalej, mimowolnie w stronę rówieśników pokoleniowych którzy jakoś ugrzęźli, nie wydostając się z bajora soc-myślenia. Ale to inna historia. Więc po przygodzie z ZMP ujawnił się u Nowakowskiego specyficzny stosunek do zinstytucjonalizowanej sprawiedliwości, w związku z tym kilkanaście miesięcy spędził w więzieniu. Jako człowiek, który zorientował się w prawnej praktyce i realiach, dla polepszenia orientacji formalnej przez pięć lat studiował prawo. Studiów jednak nigdy nie ukończył. – Traktował je po macoszemu. Mówi nam A. – Nudziło go to, choć dobrze że tam się znalazł. Ten czas nie był zmarnowany, w końcu poznał tam miłość swojego życia. W tym czasie, w roku 1957, zadebiutował na łamach „Nowej kultury”. To właśnie los ukształtował pisarstwo Nowakowskiego – duża kultura literacka i umysłowa ulokowana została w mikroświatach, w których zwykli ludzie przemieszali się z buntownikami, robotnikami, złodziejami. To młodzieńcze obserwacje uczestniczące wpłynęły na ekspozycję cwaniactwa i kombinatorstwa z jednej strony i silnego poczucia sprawiedliwości z drugiej. Prawo mogło stać się kopułą, pod którą znalazłyby się te podstawy, ale tak się nie stało. Było zbyt nudne, nie miało w sobie pulsu rzeczywistości. To właśnie dlatego chłopak z dobrego domu zaczął się kręcić po dworcach, melinach i mętowniach. Niezwykle sugestywnie opisuje Nowakowski swoją literacką inicjację. Rzec można – halucynogennie. Stół, ciemny blat w pokoju dziennym rodziców. Po jednej stronie ojciec sprawdza klasówki, po drugiej siedzi matka. To był czas pisania pracy magisterskiej. Do pokoju wchodzi Nowakowski, rozedrgany, ale skupiony; nie daje po sobie nic poznać. W ręku pióro i brulion z czystymi kartkami. Rodzice zdenerwowani, znają przecież synowskie skłonności – zapuszczanie się w „złe towarzystwo”, rozbijanie po szemranych terytoriach. Tak, Marek miał z nimi wtedy kosę. – Uczy się, uczy! Musieli pomyśleć, gdy usiadł pomiędzy nimi i pogrążył się w pisaniu. Nie mógł jeść, nie mógł spać. Rano wstawał i czytał to co napisał nocą. Poprawiał. Następnego dnia znowu powtarzał rytuał. Opowieść wierzgała, wyrywała mu się. Miał tyle do napisania, coś w nim eksplodowało. Strzępy historii opowiadanych przez węglarzy, szewców, drobnych złodziei, domagały się od niego formy. Wolność i niewola, bruzdy rzeczywistości – przekuć je na zdania. Jego pisanie to nie była, tak afirmowana dzisiaj, potrzeba wypowiedzenia „się”. To był jego prywatny sekret. Jak wieczorne spotkanie z kochanką w bramie praskiej kamienicy, o którym zdecydował się nam opowiedzieć.
Krytyka przyjęła pisarstwo Marka Nowakowskiego życzliwie. Szybko jednak został „Drugim Markiem”, po Hłasce, który, choć niemal w tym samym wieku, co Nowakowski, w obiegu literackim krążył od roku 1954, a pisał już od co najmniej trzech lat. Ustawienie za Hłaską musiało być dla Nowakowskiego bolesne, zwłaszcza wobec sugerowanego podobieństwa poetyk. Analogia podobieństwa obu pisarzy jest bardzo pobieżna, z perspektywy czasu i zamkniętych dorobków literackich zupełnie oczywista. Ale w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (w 1969 roku w niejasnych do dziś okolicznościach umiera Hłasko) różnice także powinny być wyraźne.
Marek Hłasko to pisarz, który fascynuje odbiorców palących na przyczajce za szkołą pierwsze papierosy. Gówniarzy, myślących, że znają życie i wiedzą o co chodzi, mających za sobą pierwsze jabole i obłapianie przedstawicieli płci przeciwnej. Zbuntowane dzieci, demonstracyjnie akcentujące swoją dojrzałość, swój dystans w Hłasce widzą pisarza poważnego. Ten to pisał! Walił prosto z mostu, młócił ciężką frazą, mocnym obrazem i egzotycznym dla takich młodocianych buntowników kolorytem. James Dean. Sami sprawdźcie, ile miejsca poświęca się na omówienie twórczości Hłaski w – świetnym skądinąd – podręczniku dla klas maturalnych z lat 90. autorstwa Wroczyńskiego, na tle trzyzdaniowego akapitu o Nowakowskim.
– Wiecie co robiłby dziś Hłasko? Pyta nas jeden z wieloletnich przyjaciół Marka. – Napieprzałby seriale, jeden po drugim.
Nowakowski mógłby rzeczywiście zostać tym „drugim Markiem” na lata, być może na zawsze. Ale nie został.
Bard kurew. Pisarz poważny?
Chociaż jednak został. Jako pisarz nie osiągnął, mimo wszystko, dużego poziomu ogólności. Jego opowiadania zwykle dotyczyły mikroświata, był zanurzony w Warszawie. Nieczęsto jego poetyka uniwersalizowała, stąd też brak powszechności odbioru jego twórczości. Krzysztof Masłoń pisał, że „Nowakowski pisał zawsze dla czytelnika tutejszego, dla swojaka”. Coś jest na rzeczy. Nie będąc wrośniętym w Warszawę, nie będąc w sytuacji kumpla Nowakowskiego z podwórka, natrafiamy na pewną barierę, niemoc poznawczą. Za swojskość zapłacił wysoką cenę. W oczach znakomitych nierzadko krytyków filtr swoistej ekskluzywności adresatów pisarstwa Nowakowskiego był murem nie do przebicia. Jednocześnie czyniąc bodaj najważniejszym ośrodkiem swoich studiów nad człowiekiem ludzi podejrzanej konduity, rozpoznany został nawet przez Jana Marxa „bardem kurew i złodziei”. Jakieś te kurwy nazbyt oczywiste. Alfons, kurewski zawiadowca, też jakiś trywialny. Nawet drobny handlarz spod ciemnej gwiazdy pałacu imienia Stalina wydaje się jakiś taki zwykły. Taki typowy menago z bazaru w Żyrardowie, czy gdzie tam jeszcze, który musi w ryja zajechać, odzwierciedlający najpospolitsze realia, przypadek jak wiele innych. Nowakowski w przeciwieństwie do Hłaski, który żywcem przepisywał to, co widział, lub zmyślił, nie robi reportażu. Jego bohaterowie nie są naturalistycznym tworem, lecz literacką reakcją na rzeczywistość. Realizm Nowakowskiego nie jest zapisem faktograficznym, są w gruncie rzeczy poetycką opowieścią o prawdzie. Wszyscy podejrzani bohaterowie jego opowiadań stają się wyrazicielami jakiś poglądów na życie, na zastaną rzeczywistość, w której muszą się odnaleźć. Nad wyraz konkretne przypadki opisywane przez Nowakowskiego mają odniesienia najzupełniej ogólne, niemal arystotelesowskie. Zobaczmy, że uliczki i kamienice mogą być dla nas, odbiorców zupełnie abstrakcyjne, jednak postawy i zespoły zachowań jego bohaterów, opisy knajpianych spotkań są dużo żywsze, jakby znajome, mimo, że nigdy w nich nie byliśmy. Nowakowski tworzył na żywym korzeniu tego, co realne i powszechne, relacjonował uczciwie, ale bez przesadnej prostoty Hłaski, stąd wspólne przeświadczenie czytelników, że facet po prostu nie łże w swoim pisaniu, że można mu zaufać. W przeciwieństwie do Hłaski, miał również naturalne wyczucie stylu, jego opowiadania przyjmowane w większej ilości nie męczą jak historyjki autora Pięknych dwudziestoletnich. Warto zwrócić uwagę na styl opisu Marka Nowakowskiego. Trudna, często odpychająca warstwa fabularna, otulona jest zgrabnym, lapidarnym komentarzem, oszczędnym, ale (tu mi ręka drży nad klawiaturą, ale na własną odpowiedzialność pójdę za pierwszym wyborem leksykalnym) eleganckim stylem narracji, zgrabną polszczyzną, w której znaleźć można czasem jakieś gwarowe akcenty i – z perspektywy dnia dzisiejszego – słowa z wolna schodzące ze sceny użytkowej polszczyzny współczesnej. To właśnie warstwa opisu sprawia, że mamy poczucie kontaktu z żywą literaturą. Literaturą dobrą, co więcej, bo mówiącą zarówno pięknie, jak i prawdziwie. W innych warunkach może o tym wszystkim nie byłoby sensu wspominać, ale mówimy o pisarzu czasów bitników w Stanach i bikiniarzy w Polsce. Eksperymenty na formie i języku to była wówczas norma, redukcja stylu i prymitywizacja świata przedstawionego była w gruncie rzeczy koniecznością. Jeśli Hłasko był pisarzem stawiający na naturalizm, to proza Nowakowskiego wydaje się w pewien sposób poetycka.
Twórcy sięgający po tematy, nazwijmy to zbiorczo, paskudne w perspektywie powojennej możemy podzielić z grubsza na dwie grupy: piewców (jak Jerzy Pilch, który pijaka uczynił nośnikiem wyższej świadomości, a z gorzały zrobił trampolinę metafizyki) i rewizjonistów (niech będzie tu wzorem Albert Camus). Konsekwencją takiego podziału jest konieczność namysłu nad tym, czy byli to pisarze poważni, czy durnie, którzy odwracają pewien porządek aksjologiczny i swoim pisarstwem wpajają odbiorcom dziwaczne wartości. Nowakowski z całą pewnością uważał się za pisarza poważnie traktującego swoje rzemiosło, co wielokrotnie deklarował. Ale czy opowiadanie o puszczaniu bąków, knajackie historyjki o mocnym humorze nie kwestionują deklaracji Nowakowskiego? Jeśli tak, to bardzo pozornie. Nowakowskiego kwestia wartościowania swoich bohaterów nigdy nie dotyczyła. On robił wydania krytyczne życia. Oddanie rzeczywistości było jego najważniejszym pisarskim zadaniem, Nowakowski prawdę o świecie i człowieku wskazywał, ale jej nie nazywał, nie tworzył aksjologicznych drogowskazów. Toteż trudno uczciwie mówić o Nowakowskim, jako o „bardzie kurew”, poprzez kurwy chciał pokazywać czytelnikowi trochę rzeczywistości, trochę prawdy. I pomimo tematów, jakie u niego często wracały i uszczerbku, jaki poniósł poprzez życie w PRL-u, nie można mówić o nim, jako o nieodpowiedzialnym pisarzu spisującym niezbyt wyszukane historyjki dla uciechy kumpli.
Również ten temat ten pojawił się podczas naszej knajpianej rozmowy. – Może to jest gdzieś tam bliskie Sergiuszowi Piaseckiemu? To awanturnicze życie na krawędzi prawa, cały ten sztafaż półświatka? Nasz rozmówca zaciąga się papierosem, wzrok przenosi na szybę – Gdzie tam, Piasecki? Było, nie było, facet był pospolitym złodziejem; że patriota, niezły pisarz – to inna rozmowa. Nowakowski miał te swoje epizody więzienne, ale to nie była treść jego życia.
– Tak, on ich obserwował, ale nie był jednym z nich. Wtrąca Z. – Więcej, dostał od nich przyzwolenie na tę obserwację. Pamiętaj, że oni z zasady nie ufali ludziom którzy słuchali i przyglądali się, im kojarzyło się to jednoznacznie, człowiek piszący w PRL-u to najczęściej był dla nich frajer. A Marek nim nie był.
Propagandzista czy kontrrewolucjonista?
Zarzuty o niezbyt poważny charakter jego pisarstwa krzyżowały się z innymi zarzutami. Gdy wraz z kolejnymi wydaniami opowiadań Nowakowskiego, nikt nie miał już wątpliwości, co do powagi jego pisarstwa (przytyki do ziomkowania się ze złodziejami i żulami trwały). W latach osiemdziesiątych, kiedy awantura między komunistyczną władzą a narodem polskim eksplodowała, Nowakowski przeniósł środek ciężkości swojego pisarstwa na tory tej batalii. Raport o stanie wojennym bywał odczytywany różnie. I znów Nowakowski nie miał lekko. Po swojemu poetyzując rzeczywistość, urósł w oczach krytyki na propagandzistę a rebours. Niewiele uwagi poświęcano jednak temu, że propagandzista i ideolog opozycji, sam kręcił się po przesłuchaniach, bezpieka gwarantowała mu dużą dawkę niebanalnych rozrywek, o czym przed kilku latach w Rzepie pisał Piotr Gontarczyk. O działalności drugoobiegowej nie ma co gadać, wystarczy popatrzeć w sieci.
Po sławnej przemianie ustrojowej jednak orderami się nie obwieszał, w zachwyt też nie popadł. Kręcił się jak wcześniej uliczkami Pragi i Śródmieścia i pisał dalej swoje opowiadania, jak gdyby nigdy nic. Czy dalej walił w propagandowy bęben? Krytycy wcześniej aktywni, nie obwieścili zakończenia tego okresu w twórczości Nowakowskiego. Już po roku 1989 wydał dwa zastanawiające tomy – Nekropolis i Homo polonicus. I co się okazuje? Po latach oczekiwania, komuniści idą precz, powstaje III RP, a Nowakowski nadal jakiś niezadowolony. Ogląda praktykę funkcjonowania państwa i działalność ludzi w nim zamieszkujących. Niewiele się zmienia. Pisarstwo Marka Nowakowskiego nie było propagandą, było wyrazem niezgody na pewną rzeczywistość. Mówił, że PRL go zepsuła, bo wytworzyła w nim akceptację dla małego cwaniactwa i wszystkiego tego, co konieczne do przetrwania w komunizmie. A mimo to, był bliższy Zbigniewowi Herbertowi, niż Markowi Hłasce. Na projekt nowego wspaniałego światu, nowego społeczeństwa i nowego człowieka, odpowiadał pokazując, jak ten nowy wspaniały świat wygląda. I podobnie jak Herbert poszedł z tym światem na wojnę. Obaj przegrali.
Podróż do krańca nocy
„Lepiej jest nie robić sobie złudzeń, bo ludzie i tak nie mają sobie nic do powiedzenia, a innym tylko mówią o swoich własnych troskach i bólu (…) Wszyscy chcą się pozbyć bólu i starają się zrzucić ten swój żal na innych, wtedy gdy się kochają, ale nic z tego i tak nie wychodzi i nic to nie daje, zatrzymują w sobie cały żal i smutek…”
Tak pisał Céline. Pisarz, który towarzyszył Nowakowskiemu podczas jego literackiej roboty. Stał za nim, szeptał. Ich duchowe pokrewieństwo ujawnia się na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, w odniesieniu do konkretnej, antropologicznej wizji rzeczywistości, którą najcelniej określa kategoria choroby. Raz będzie dotyczyła ona syfu przedmieść, bocznic kolejowych, szemranych zaułków miasta; gdzie indziej proces gnilny odnosił się będzie do człowieka, jego postawy wobec drugiego, wyborów moralnych. A jeżeli choroba, to i cierpienie i ból i odrzucenie. Rymuje się to wszystko z twórczością Céline’a piszącego o sytuacjach krańcowych, który przeprowadzał wiwisekcję ducha ludzi połamanych, z antypodów mieszczańskiego świata. Nowakowski idzie dalej. Jako autor opowiadań, z lubością zagląda w serca i brzuchy mieszczan, ludzi ułożonych i porządnych. Pisze o tkwiących w nich demonach, których nie musi przecież na siłę wyciągać. Jak myśliwy, obserwuje i czeka na odpowiednią chwilę, by oni sami pokazali na co ich stać. Co do ludzi z marginesu. To nie jest tak, że trzeba przyjmować wobec nich postawę współczującą, zdaje się mówić Nowakowski. Więcej. Takiej postawy przyjąć nie wolno. Ten wycinek twórczości autora Robaków, to apel o poważne traktowanie siebie nawzajem. To dlatego w jego książkach nie uświadczymy narratora będącego adwokatem, obrońcą. To zawsze jest milczące świadectwo. Chłodna relacja odnosząca się do tego co dzieje się pod skórą rzeczywistości. To drugi punkt wspólny Nowakowskiego i Céline’a. Sam o tym mówił wielokrotnie, potwierdzają to jego przyjaciele.
– Marek miał obsesję na punkcie drążenia, wnikania w otaczający go świat, w ten podziemny nurt. Rozumiesz? On chciał tam być, bo tam widział prawdę. Tylko nie myśl sobie, że latał jak ten idiota z długopisem i karteczką spisując historyjki.
– On pogadał z każdym, prawda? Zagaduje nasz drugi rozmówca. – Był z ludźmi, słuchał ich. Jak przysiadł się jakiś kolega, literat – nawet partyjniak – to też umiał się z nim napić wódki. Ale zaraz podchodził do niego jakiś żul i Marek rozmawiał, włączał go do rozmowy. Oni tego nie rozumieli, Marek był dla nich zbyt nieelegancki. A. uśmiecha się i dopija piwo.
Zamawiamy połówkę. Dym gęsto ściele się po knajpie. Głosy coraz bardziej podniesione.
– A wiecie co mnie w nim najbardziej denerwowało? Siedzimy sobie, tak jak my teraz, i ja chcę z nim o czymś porozmawiać, albo po prostu napić się wódki. I zawsze gdy już zaczynaliśmy gadać, to Marek po drugim kieliszku rzucał: podnoś się, idziemy stąd. Ja mówię do niego siadaj, gdzie Cię niesie, przecież przed chwilą przyszliśmy! On już w tym czasie stał w płaszczu przy drzwiach. Musiał, kurwa, musiał wydeptywać ulice tego miasta. I wiecie co? On to swoje życie przełaził…
Wracamy do Céline’a. Kolejne podobieństwo, bardziej oczywiste, narzuca się w materii języka. I nie jest to kwestia argot. Nowakowski nie sili się na kminę. Tu chodzi raczej o styl budowania zdań. Rytm i melodię. W istocie, autor Homo Polonicusa kładł w tej kategorii pisarzy swojego pokolenia na łopatki. Zdania długie, wijące się jak rzeka, przetykał krótkimi, jak świt pocisku. Jednym z najlepszych przykładów tego céline’owskiego stylu jest opowiadanie Niedziela, zamieszczone w tomie Silna gorączka.Opowiadanie będące dobrym przykładem jeszcze jednego waloru pisarstwa Nowakowskiego – silnego obrazowania. Krzysztof, bohater tej krótkiej historii, spędza upalną niedzielę w domu, trochę zniechęcony, zblazowany, czekając chłodniejszego wieczoru. Po południu udaje się na spacer, gdzie wśród tłumu mieszczan odprasowanych, eleganckich, spotyka swojego dawnego kolegę z pracy, technika metrobudowy. Wtedy zaczyna się jazda bez trzymanki. To spotkanie po latach – jakich doświadczamy bez liku – przeistacza się w koszmar, sen z którego chcielibyśmy się obudzić. Technik „jakich wiele” po utracie jedynej kobiety którą obdarzył uczuciem, dziwki zatłuczonej młotkiem przez jednego z klientów, spadł w przepaść. Więc najpierw piwo z Krzysztofem pod warszawską budką z jasnym i ciemnym, potem on zaprasza do siebie. Jakaś budowa, deski, cement, potem piwnica, w piwnicy na szmatach kobieta pod ścianą z podbitym okiem. Piją wódkę. Wilgoć. Ta pobita pokazuje Krzysztofowi pręgę na ścianie. – Widzisz? Tą swoją Izunię tak pieprznął, że aż chlusnęło. – Zamknij się! Mówi technik. – To zaciek, Krzysztof, nie słuchaj jej. Koszmarny oberek trwa dalej, jeszcze więcej wódki, technik rwie się żeby przypieprzyć kobiecie ponownie. – To Twoja wina! Przez Ciebie zginęła! Krzyczy kobieta. – Gdyby nie my już dawno chodziłbyś po śmietnikach! Krzysztof oszołomiony alkoholem, zanim stamtąd wybiegnie, potykając się o kubeł z uryną pomyśli: „To jest trupiarnia”. Niedziela jest jak gotowy epizod z kolejnego filmu Smarzowskiego.
Świat po zagładzie
Szalony pomysł tworzenia świata na nowo, mógł doczekać się realizacji po spełnieniu jednego koniecznego warunku. Stary świat musiał zostać zniszczony. I to się wydarzyło, Marek Nowakowski miał tę wątpliwą przyjemność podziwiania tego procesu. Świat sprzed katastrofy nie był mu obcy, choć niewiele mógł z niego pamiętać. W chwili wybuchu drugiej wojny światowej miał cztery lata, gdy działa milkły liczył sobie dziesięć wiosen. Widział niedobitki starej inteligencji, dogasający bastion starego porządku, który musiał jakoś wyżyć w nowych warunkach. Przez większość życia oglądał produkty tworzącej się i utrwalającej władzy ludowej. Całe to komunistyczne zbydlęcenie i upokorzenie człowieka. Opis tego doświadczenia znalazł swoje zwierciadło w książkach Nowakowskiego. Dwa dni z Aniołem są ilustracją apokalipsy. Stary, przedwojenny prawnik, który za bardzo się nie uświnił po wojnie spotyka się z młodszym kolegą po fachu. To spotkanie staje się synekdochą współczesnej Polski. Kontrast między resztką dwudziestolecia a komunistycznym standardem jest wyraźny. A opis? Tradycyjnie, nie podsuwający samego problemu, nie oceniający. Kontrast, realizm, brak puenty. Rok 1989, w który zbyt łatwo uwierzyliśmy, jako ten, w którym po przerwie wracamy do kontynuowania bytności państwa i narodu, zrobił na Nowakowskim stosunkowo niewielkie wrażenie. Czas pokazał, że cudów na kiju nie ma i nie będzie, Nowakowski to wiedział. Zbyt dużo się wydarzyło, żeby bez powikłań i problemów wrócić na właściwe tory. Nie ma gdzie wracać, stary świat przestał istnieć.
O pisarstwie Tadeusza Różewicza uczenie powiada się, że jest produktem tzw. poetyki ściśniętego gardła. Oznacza to tyle, że wobec doświadczenia wojennego i płynącej z niego traumy, sztuka musi dostosować się do warunków postapokaliptycznych, literatura powstająca po Oświęcimiu (jak to pojmował Adorno), bezwzględnie musi być różna od tej, sprzed doby krematoryjnych pieców. Stąd też widoczne w literaturze po 1945 roku zubożenie formy, redukcja, prymitywizacja świata przedstawionego i języka. Różnie sobie z tym pisarze radzili i różnie o tym myśleli. Herbert wybrał się w krainę twardych wartości (bardziej rzymski niż katolik) i wrócił do starożytności, by poprzez tamtejszą kulturę ,tylko podniszczałą na skutek kilku tysięcy lat – wszystkie te potrzaskane wazy, rozsypujące się posągi i architekturę – odbudować kulturę świeższą, ale zniszczoną doszczętnie. Różewicz był bliższy współczesności, ale jego styl został zredukowany do niezbędnego minimum. Marek Nowakowski, choć znacznie młodszy od nich (od Herberta o 11 lat, od Różewicza o lat 14), również został dotknięty tym zjawiskiem. Nie uciekał w przeszłość, by ratować dziedzictwo (jak Herbert), nie pisywał również świńskich dramacików wojennych jak Do piachu i nie kwilił nad swoim losem, jak to robił Różewicz. Osiadł w najbrudniejszych miejscach Warszawy i prowadził z nich literacką relację na żywo o rzeczywistości. Wobec tego kontekstu zarzuty o propagandę i afirmację dziwek nieco przygasają. Wolał brzydotę – była bliżej krwiobiegu. Nie mogło być inaczej.
Nowakowski, czyli bez puenty
Marek Nowakowski w Dzienniku podróży w przeszłość pisze, zresztą nie po raz pierwszy, ale po raz ostatni, że coś jest z jego pisarstwem nie tak. Przez te wszystkie lata, kiedy pisał, bądź co bądź – ponad pół wieku, rozmieniał się na drobne. Stworzył wiele klisz, wiele zarejestrował, wiele opisał. Nie udało mu się jednak stworzyć swojego opus magnum. Wydał przez całe życie grubo ponad setkę książek i nie było wśród nich takiej, która by zawierała wszystko. Skwitował to krótko: „szkoda”. Odszedł tak jak pisał – bez puenty.
A my idziemy w miasto jego śladem.