Wprzęganie ideologii humanistycznej w tryby aparatu władzy za pośrednictwem kręgów akademickich i rzesz rozmaitych aktywistów było praktykowane od lat. W tradycji anglosaskiej istnieje cały nurt antropologii kolonialnej. Zastępy podróżników i mustaszrikun (orientalistów) budowały imperialną przeszłość państw kolonialnych, szerząc zachodnią propagandę wśród tubylców. Także współcześnie uczeni zasilają aparat wojenny na Bliskim Wschodzie.
Mój znajomy Mahmud (33), Egipcjanin z Luksoru, nie jest rekinem biznesu. Pochodzi jednak z wyższej klasy średniej, jego ojciec był właścicielem kilku sklepików z pamiątkami i spożywczego. Mahmud studiował rachunkowość na prywatnej uczelni w Kairze. Potem wrócił na południe i rozbudował działalność ojca. Przed rewolucją miał pięć sklepów, zatrudniał kilkunastu ludzi, powodziło mu się. Ajman (38) ukończył wychowanie fizyczne w Az-Zakazik w Prowinicji Wschodniej. Jego ojciec był drobnym urzędnikiem państwowym. Ajman osiedlił się w Hurghadzie przed rewolucją, tutaj założył własną firmę deweloperską, włożył dużo pracy w rozkręcenie interesu. Sprzedawał mieszkania z powodzeniem, dzięki czemu sam zaczął powoli inwestować w nieruchomości. Od wybuchu rewolucji ich biznes stopniowo podupadał. Mahmud zamykał kolejne sklepy. Dziś został mu jeden, też go zaraz zlikwiduje. Ajman już nie prowadzi działalności, na szczęście udało mu się znaleźć etat w Urzędzie Miasta.
Bez wątpienia negatywne skutki rewolucji najbardziej odczuli przeciętni Egipcjanie. Anemicznie działający rynek turystyczny w regionie Morza Czerwonego dobijają kolejne nieszczęścia. Po katastrofie samolotu rosyjskiego Egipt stracił rosyjskich turystów. W Szarm asz-Szajch zamknięto ponad sto hoteli. Plajtują sklepy, usługi, ludzie masowo tracą źródło utrzymania. Jednocześnie obserwujemy niewytłumaczalny wzrost statusu i zamożności lokalnych aktywistów w porównaniu do stanu ich posiadania sprzed 2011 roku. To obok zmęczenia rewolucją i gospodarczej zapaści buduje nastroje ulicy.
Szerzą się spekulacje dotyczące przyczyn obecnego kryzysu ekonomicznego. Mówi się o celowym dławieniu rynku egipskiego na rzecz lepszej pozycji negocjacyjnej Rosji, która zwleka z otwarciem połączeń lotniczych z Egiptem, bądź też o przekierowywaniu przez nią turystyki na Krym lub Hiszpanię przez kraje zachodniej Europy. Ale obok realnych powodów tej sytuacji i niewątpliwych problemów, z którymi boryka się dziś Egipt, prawdziwa nawałnica przetacza się w sferze informacji, podporządkowanej w tym zakresie ośrodkom zachodnim, co łatwo zauważyłby każdy, kto przez chwilę pomieszkałby w Egipcie i skonfrontował rzeczywistość z przekazem medialnym.
Wystarczy przywołać komentarze, które pojawiły się w zagranicznej a za nią polskiej prasie w ostatnich tygodniach, w związku z 5. rocznicą rewolucji w Egipcie, serwujące nam cały zestaw przeinaczonych faktów połączony z niezrozumieniem realiów. Poza soczystymi detalami o „skazanym 4-latku”, „nadmuchanych prezerwatywach” i „znikaniu ludzi”, których wyjaśnienie wymagałoby dłuższego wywodu, przekaz ten z grubsza sprowadza się do informowania polskiego czytelnika o walce reżimu z obrońcami praw człowieka, dziennikarzami, aktywistami i uczonymi. Najwyraźniej zachodni dziennikarze, oddani batalii o wartości społeczeństwa obywatelskiego, nie zdają sobie sprawy z tego, że jest ono porządkiem uprzywilejowanych, a powielanie zmanipulowanych informacji dotyczy nie tylko mediów, ale wiąże się bezpośrednio z sektorem pozarządowym, generując rzesze uczonych, zaangażowanych w szerzenie przyjętej ideologii.
Jeśli tylko spojrzymy krytycznie na historię regionu arabskiego, przekonamy się, że zjawisko walki ekonomicznej i politycznej w imię humanistycznych wartości i ideałów nie jest niczym nowym w kontaktach Zachodu z tą częścią świata. Wprzęganie ideologii humanistycznej w tryby aparatu władzy za pośrednictwem kręgów akademickich i rzesz rozmaitych aktywistów było praktykowane od lat. W tradycji anglosaskiej istnieje cały nurt antropologii kolonialnej. Zastępy podróżników i mustaszrikun (orientalistów) budowały imperialną przeszłość państw kolonialnych, szerząc zachodnią propagandę wśród tubylców. Życiorysy postaci takich jak Gertrude Bell czy Freya Stark są tego najlepszym przykładem.
Także współcześnie uczeni zasilają aparat wojenny na Bliskim Wschodzie. Do niedawna USA posiadało oficjalny program Human Terrain System, który angażował humanistów z różnych dziedzin. Znana brytyjska badaczka Emma Sky, kierująca aktualnie programem Yale World Fellows na Uniwersytecie Yale, spędziła ponad 10 lat, pracując dla organizacji pozarządowych m.in. na Bliskim Wschodzie, a od 2007-2010 roku służyła jako polityczny doradca w Iraku. W głośnej pozycji „The Unraveling: High Hopes and Missed Oportunities in Iraq” (2015), okrzykniętej książką 2015 roku przez renomowane magazyny brytyjskie i amerykańskie zawarła swoje wspomnienia z tego okresu: „Amidst the horror of war, I had experienced more love and camaraderie than I had ever known – mówi – I had become part of their band of brothers”.
Interwencje wojenne są więc świetną okazją nie tylko dla producentów broni, ale także uczonych, m.in. filologów do robienia karier w kręgach dyplomacji czy bezpośredniej współpracy z wojskiem. Wiem dokładnie, jak działa ten mechanizm, gdyż sama w 2004 roku, po ukończeniu studiów arabistycznych, zmagając się z poszukiwaniem zatrudnienia, rozważałam wyjazd z polską misją wojskową do Iraku, i tylko intuicja odwiodła mnie od tego pomysłu. Nie chcę wdawać się w ocenę tych działań, gdyż są to osobiste wybory, ale dziwi mnie fakt, że nikt nie porusza tego tematu. Równie zastanawiająca jest zmowa milczenia wokół samej interwencji, bo choć zdania na jej temat są podzielone, nigdy nie przeprowadzono uczciwej debaty, która przedstawiałaby rzetelną ocenę tej operacji, zestawiając rachunek zysków i strat. Mnie osobiście jako laika w dziedzinie obronności, zdumiewają dysproporcje w skuteczności amerykańskich ataków bombowych na Irak, choćby pomiędzy rokiem 2003 a 2015, i jednocześnie intrygują dochody ze sprzedaży broni płynące do kieszeni naszych sojuszników w zestawieniu z wizerunkowym i finansowym fiaskiem Polski w Kiejkutach.
Dziś po raz kolejny kontynuujemy tradycję „niecywilizowanych” kontaktów ze światem arabskim, wspierając militarnie krwawy i zagmatwany konflikt w Syrii. Odbywa się to na tle z jednej strony prawicowej anachronicznej narracji o „głupim Zachodzie” i „ekstremistycznym Wschodzie”, która całkowicie pomija element różnorodności i przemian kulturowych regionu arabskiego, a z drugiej lewicowego naiwnego ignorowania oczywistych zagrożeń ze strony islamskiego fundamentalizmu i sankcjonowania działań mających na celu przemodelowanie Bliskiego Wschodu przy wykorzystaniu nieczystej gry z uchodźcami. Martwi mnie, że Polska przyłącza się do aktu agresji, zarówno na płaszczyźnie militarnej, jak i w dziedzinie informacji. Moim zdaniem nie da się budować konstruktywnej współpracy ekonomicznej i kulturalnej, i jednocześnie przykładać rękę do niesprawiedliwej napaści w imię wątpliwych korzyści. Zmiana w kontaktach z Bliskim Wschodem mogłaby nas uchronić od powtarzania pustych haseł, w które nikt już nie wierzy i legitymizowania autentycznych tragedii, o których nikt nie zechce opowiedzieć.
Agnieszka Piotrowska – tłumaczka literatury arabskiej i polskiej, doktor nauk humanistycznych UAM w Poznaniu. Mieszka w Kairze.
fot. Al Ahram