ANDRZEJ BRZOZOWSKI-OLEKSIAK: DWORY WŚRÓD STEPÓW

Patrząc przez pryzmat jubileuszu 100-lecia odzyskania przez państwo Polskie niepodległości dość szybko nasuwa się nam pytanie czy upragniona wolność, na którą przez 123 lata czekali nasi przodkowie była samoistnym skutkiem pracy wielu pokoleń czy też dobrze wykorzystaną historyczną szansą. Niezależnie od wniosków jakie można by wysnuć, wartościowszym wydaje się jednak znalezienie punktu zaczepienia, który ostatecznie zintegrował gruntownie rozbitą i posiekaną tkankę narodowościową w jeden organizm. 

Światłem tym po części była na pewno romantyczna legenda o Polskości podsycana na dworach i zachowywana wśród mieszczan. Samotność, bunt, walka z przeważającą siłą wroga, czy „ostatnia szarża” to resentymenty, które do dziś błąkają się po niejednej Polskiej duszy. Lecz w końcu czy da się znaleźć jeden wspólny motyw, który zbiera, spina i porządkuje wszystkie Polskie namiętności vide stanowi dla nich punkt odniesienia? I w tym właśnie momencie jawi się na horyzoncie etos obrońców wschodnich rubieży.

Rozważając o polskości w kontekście zaborczej walki z jej wszelaką ekspozyturą nie sposób odpędzić się od skojarzenia dworu polskiego jako przetrwalnika myśli narodowo-patriotycznej. Z drugiej zaś strony kontekst ten, wielokrotnie eksploatowany, staje się punktem wyjścia do dalszych poszukiwań.  Gdyby wziąć pod uwagę czynniki, które najbardziej przyczyniły się do tworzenia tych szeroko rozumianych sworzni Polskości (tak pozwoliłem sobie nazwać ten otwarty katalog, niewątpliwie wymagający w przyszłości nieustannych uzupełnień) należałoby przede wszystkim podkreślić dwa: zagrożenie i utratę.

Zagrożenie – łatwopalne rubieże

Polska geopolitycznie od zawsze rozciągała się na styku dwóch płaszczyzn kulturowych, społecznych i ekonomicznych. Nic więc dziwnego, że kierując się interesem stanu kolejni władcy dążyli do umocnienia granic. O ile jednak ufortyfikowanie zachodniej, historycznie krótszej i lepiej skomunikowanej, nie stanowiło większego poza finansowym problemu, o tyle spojrzenie na wschód niejednego przyprawiało o ostry bólu głowy. Rozległe bagna Polesia, Dzikie Pola, puszcze na ziemi Kijowskiej oraz nieprzebyte Podole idealnie nadawały się do tworzenia szlaków przerzutowych dla licznych oddziałów tatarskich, które już od XV wieku prowadziły intensywne wyprawy rabunkowe. Utrzymywały się one głównie kosztem Rzeczpospolitej i państwa Moskiewskiego. Tatarska taktyka polegała głównie na utworzeniu na plądrowanych terenach tzw. „kosza”, tj. silnie chronionego obozu głównego, dającemu hordzie pozycję wyjściową do ataku. Kolejnym krokiem było wysyłanie po okolicy „czambułów” czyli mniejszych oddziałów, których głównym zadaniem było doszczętne grabienie i palenie wszystkiego co napotkali na drodze. Rabowano de facto cały dobytek mordując przy okazji starców. Kobiety sprzedawano do haremów, mężczyzn wcielano do galerniczej pracy wioślarzy, zaś dzieci wychowywano na janczarów (wyborowa turecka piechota). Ze względu na brak stałego, regularnego wojska na przełomie XV i XVI wieku król Polski Jan Olbracht podjął decyzję o utworzeniu tzw. obrony potocznej. W przeciwieństwie do pospolitego ruszenia (w razie mobilizacji nawet 150 000 ludzi) byli to żołnierze zaciężni. Liczebność utrzymywanego na stałe z kasy królewskiej wojska wahała się (w zależności od decyzji sejmu) w granicach 1200-3000 najemników. Kolejnym krokiem do uporządkowania sytuacji na wschodzie było podzielenie wschodniej granicy przez Zygmunta I Starego na 18 starostw grodowych. W przemyślany sposób wznoszono wówczas na szlakach tatarskich dobrze ufortyfikowane warownie pełniące role zarówno obronne jak i rozpoznawczo-wypadowe. Załogę stanowiły oddziały obrony potocznej składające się z ochotników, zarówno Polaków jak i cudzoziemców. Porozrzucane po wschodnich rubieżach, stanowiły one jedyną nadzieję okolicznej ludności pogrążonej w nieustannym strachu przed najazdami. Nadzieja ta zakorzeniona w zagrożeniu stanowiła podwaliny poczucia przynależności do państwa której szczątkową ekspozyturą była właśnie obrona potoczna. Warto w tym miejscu zauważyć, że w tak silnie zróżnicowanym etnicznie środowisku poczucie to budowane było na kanwie kumulatywnej wartości jaką jest wolność i konieczność ochrony wspólnego domu. Właśnie dlatego w sytuacji zagrożenia cała miejscowa ludność chroniła się za murami warowni, wzmacniając jednocześnie jej załogę. Nie sposób oczywiście zaprzeczyć, że lud kierował się z natury prozaicznym instynktem przetrwania, nie zaś pobudkami tożsamościowymi. Warownie odegrały jednak olbrzymią rolę we wzroście samoidentyfikacji. Drążąc ten wątek należy zauważyć kontekst historycznej analogii pomiędzy dworem pod zaborami a osamotnioną pośród borów, stepów i bagien strażnicą będącą najdalej na wschód wysuniętą plamą Polskości. Oba miejsca stanowiły schronienie dla wartości, oba często oblężone zarówno zbrojnie jak i za pomocą represji administracyjnych, oba w końcu osamotnione i w tej straceńczej walce nieupadłe stanowią piękny wyraz miejsca, w którym zaczyna się i dojrzewa Polskość. Z jednej strony w rozumieniu intelektualnym, z drugiej, zgodnie z warunkami w których rosła, mentalnym i tożsamościowym. Te dwa symbole położone są wbrew pozorom bardzo blisko siebie. Bez nich nie byłoby bowiem tożsamości narodowej w dzisiejszym kształcie.

Utrata – punkt zwrotny

XVII-wiek stanowił okres wojen wyniszczających kraj. Z uwagi na zaistniałą sytuację, obrona granic zeszła na dalszy plan, zaś utrata ziemi kijowskiej, powstanie Chmielnickiego  i liczne interwencje obcych mocarstw przyczyniły się do wewnętrznego rozbicia organizmu państwowego. Sytuacja zaczęła paradoksalnie ulegać poprawie dopiero pod koniec wieku XVIII. W 1789 roku nastąpiła reorganizacja Wojska Polskiego, które podzielono na cztery dywizje. Dwie z nich ulokowano na południowo-wschodnim obrzeżu Rzeczypospolitej. Książę Józef Poniatowski, który objął dowództwo nad jedną z nich postanowił zreformować sposób pełnienia służby nad granicą. Po raz pierwszy zamiast lotnej i zdolnej do szybki uderzeń kawalerii, użyto strzelców w rejonach nieprzejezdnych nawet dla koni. Kolejnym krokiem było rozpoczęcie budowy szczelnej sieci strażnic i wprowadzenie rotacyjnej służby granicznej pełnionej przez część a nie jak poprzednio całość oddziału. Pozwoliło to na nieustanne podnoszenie sprawności formacji. Zwieńczeniem szeroko zakrojonego projektu wzmacniania granicy miało być utworzenie na wzór Austriacki pełnego korpusu ochrony pogranicza. Udało się to osiągnąć dopiero 130 lat później…

Gdy narastające zagrożenie, nie zostało ostatecznie odżegnane i tak jak w 1795 roku wypełniły się najgorsze narodowe koszmary, rozpoczął się wielopokoleniowy proces romantycznej idealizacji utraty. To samonapędzające się koło zamachowe doprowadziło do wzmocnienia przekonania o szczególnej wartości dobra przepadłego, które w razie odzyskania, wymagać będzie należycie  większej troski. Samo doświadczenie utraty, staje się więc w narodzie punktem zwrotnym w historycznej sinusoidzie, a co za tym idzie doprowadza ostatecznie do zwarcia szeregów i naprawy stosunków, które doprowadziły do jego upadku. Sinusoida dopełnia się w momencie odzyskania suwerenności, a wtedy właśnie w grę ponownie wchodzi pierwotny czynnik – zagrożenie. Był on w 1918 roku na tyle silny, że doskonale skoncentrował uwagę i uwypuklił staranność z jaką ówczesne elity podeszły na świeżo do dobra jeszcze niedawno utraconego. Schemat ten odegrał wiodąca rolę w odrodzonej II Rzeczypospolitej. Z tej właśnie przyczyny 12 września 1924 roku generał dywizji Władysław Sikorski wydał rozkaz o utworzeniu Korpusu Ochrony Pogranicza. To co nie udało się w 1789 roku, już 5 dni po decyzji gen. Sikorskiego stało się faktem. Liczne strażnice, fortyfikacje umocnienia i patrole niedługo później ponownie obrosły wschodnią granicę. Tym razem jednak doposażone i lepiej opłacone oddziały w liczbie 28 tys. regularnych oficerów, podoficerów i szeregowców, dostało jeden wyraźny sygnał: uszczelnić i ugasić płonącą granicę. Już od 1920 roku przez wschodnią ścianę Rzeczpospolitej przenikały szkolone i finansowane przez Sowiecką Republikę Rad grupy terrorystyczne. Akcję destabilizacyjną w całości i od początku koordynował Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego Armii Czerwonej (Razwiedupr). Dobrze przygotowane, nierzadko transportowane wprost pod samą granicę ciężarówkami Armii Czerwonej, przeprowadzały rocznie od kilkudziesięciu do kilkuset akcji zbrojnych. Ich cel był prosty: rozniecić płomień rewolucji w kraju imperialistycznych zwycięzców. Realizacja założonych celów następowała poprzez szereg akcji dywersyjnych, ataki na posterunki policji, poczty, banki i konwoje a także agitację miejscowej ludności i podsycanie wszelkiej działalności natury antypaństwowej. Znamienny w skutkach był rok 1924. Ogółem doszło wówczas do ponad 200 większych napadów i aktów dywersji, w których wzięło udział ok. 1000 bandytów, a zginęły co najmniej 54 osoby. Wtedy także doszło do kompromitującego incydentu. Uzbrojeni sowieccy agenci wtargnęli do pociągu relacji Brześć-Łuniniec i po uprzednim ogołoceniu podróżujących z kosztowności i pochwycili zaskoczonego wojewodę poleskiego Stanisława Downarowicza a następnie na oczach rozbrojonych oficerów solidnie wybatożyli.

Z oczywistych powodów zbrojne napady dywersyjne z terenu ZSRR, za które oficjalnie rząd sowiecki nie przejmował odpowiedzialności, kompromitowały Państwo Polskie i wspierały propagandę o tymczasowości granicy polsko-sowieckiej ustalonej traktatem ryskim. Korpus Ochrony Pogranicza jednak dość szybko uporał się z szalejącym wirusem komunizmu i przywrócił porządek na  wschodzie. Bowiem już w 1925 roku sowiecki Razwiedupr zakończył realizowanie swojego planu.

Wspominając o Korpusie nie można zapomnieć o jego substracie ludzkim. Kim był ten żołnierz? Zwykłym pogranicznikiem czy wielkim obrońcą? Czy czerpał z etosu dawnych strażników, którzy wsławiali się na odległych rubieżach Rzeczpospolitej? Na pewno bardzo tego wszystkiego chcieli włodarze II RP. Dość niedawno wpadł mi w ręce podręcznik dla Korpusowego żołnierza. Poza elementami czysto edukacyjnymi można znaleźć bardzo wiele odniesień do przeszłości. Przez podręcznik prowadzona jest bowiem narracja historyczna mająca na celu udowodnienie wyższości nad innymi formacji w której znajduje się odbiorca. Sporą objętość zajmuje także uwypuklenie istotności wykonywanego zadania. Po lekturze można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z pewnym zaklinaniem rzeczywistości. Z drugiej zaś strony właśnie dzięki takim zabiegom uformowało silne, zwarte i gotowe do poświęceń społeczeństwo.

Patrząc przez pryzmat dworu i strażnicy można zauważyć, że Polskość tym bardziej się wzmacnia im silniej jest zagrożona. Nie ma bowiem drugiej rzeczy tak mocno integrującej nasze narodowe poczucie jedności i przywiązania do narodu czy państwa jak właśnie bodziec zewnętrzny. Jest to z jednej strony naturalna cecha społeczeństw, jednak w Polskim wyjątkowo mocno wyeksponowana. Dlatego też idąc tokiem myślenia twórców podręcznika dla Korpusu Ochrony Pogranicza mówmy więcej o historii, budujmy nowe sworznie polskości teraz. W momencie gdy mamy na to czas, nie zaś w wojennej pożodze, gdy usiłujemy je tylko podtrzymać przed zawaleniem.