Andrzej Olejnik: BEZWZGLĘDNIE OKRUTNE MALEŃSTWA [FRAGMENT KSIĄŻKI „Armagedon. Scenariusze końca świata”]

Katar. Gorączka. Dreszcze. Odwodnienie. Ból pleców i stawów. Ból głowy tak intensywny, że aż bolą oczy. Ktoś właśnie wrócił z wojaży po Azji Mniejszej. Odwiedził Tajlandię. Wietnam. Zawadził o Kambodżę. Zrobił sobie dłuższy przystanek w Singapurze, potem wpadł na chwilę do Hongkongu. Jeszcze przed powrotem do Europy, do domu, do Polski, postanowił zobaczyć Guangdong, bo stolicą tej chińskiej prowincji jest Kanton, a nasz bohater ma tu ważne biznesowe spotkanie.

Ponad miliard klientów – nikt nie pogardzi takim targetem. Obowiązkowym przystankiem, często pokazywanym turystom, by mogli obejrzeć te „dawne”, klasyczne Chiny, jest jeden z wielu targów, na którym można kupić wszystko: od sproszkowanej szarańczy po coś tak banalnego jak żywe kurczaki. Można też nabyć prosiaka, którego dostarczają pod wskazany adres. Martwego i wypatroszonego. W momencie dostawy uiszcza się opłatę, ściska dłonie i już, załatwione. Prosiaka przekazuje się szefowi kuchni hotelu z prośbą, by przyrządził wieprzka na organizowany przez firmę z Polski bankiet. To była wspaniała zabawa. Jedynie to przeziębienie… Zaczęło się dwa dni po imprezie, gdy przyszedł czas spakować się i przygotować do wyjazdu. Ten ktoś wróci z podróży. Na lotnisku serdecznie, mimo kataru, przywita się z żoną i dziećmi. Uściska je i ucałuje. We własnej sypialni, mimo tego uporczywego kataru, będzie się kochał z żoną szaleńczo i namiętnie. Już we własnym łóżku, cicho pod nosem, żeby dzieci i żona nie słyszały, ów ktoś będzie przeklinał linie lotnicze i szerokokadłubowe samoloty z klimatyzacją rozkręconą na full. Wniosek będzie oczywisty – jak się siedzi pod nawiewem w klasie ekonomicznej, takie potem się ma problemy. Życie będzie miało smak pocałunków ukochanych, rozbrzmiewać będzie dźwiękiem radosnego świergotu dzieci. W tej sytuacji nawet spotkanie z wiecznie niezadowolonym szefem powinno przeminąć niczym tchnienie przelatującej jaskółki. Tylko to nasilające się dziwne przeziębienie…

Dobę później ten ktoś już będzie trupem. Wielkim workiem gotujących się we własnej krwi i osoczu komórek. Ratownicy medyczni zbaranieją na widok mężczyzny o przekrwionych białkach, który na ich oczach niemalże wypluje własne płuca. Gdy zacznie krwawić z oczu, uszu, nawet spod paznokci, może instynkt samozachowawczy jednego z nich podpowie, że coś bardzo nie jest OK. Zespół reanimacyjny zabierze pacjenta do najbliższego szpitala, ale ten, nim trafi na OIOM, umrze w karetce niemalże utopiony we własnej ślinie, śluzie, krwi i moczu. W szpitalu od razu trafi do „lodówki”. Niespecyficzne objawy będą wymagały sekcji zwłok. Nim jednak martwego mężczyznę pokroi patolog w poszukiwaniu przyczyn zgonu, do szpitala na sygnale przywiozą dzieci i żonę tego pechowca. Nie przeżyją kolejnej doby. Piękna siedmioletnia brunetka i pięcioletni blondynek. Ich przedśmiertny płacz wypełni szpitalny korytarz oddziału intensywnej opieki medycznej dawno tu niesłyszanym upiornym crescendo. Ich wołanie o mamę na nic się nie zda, bo ich mama będzie już w stanie agonalnym. Może w ostatnim przebłysku świadomości jej myśli pobiegną do dzieci, może usłyszy ich zawodzenie. Lekarze z przerażeniem będą obserwowali, że podawane dzieciom leki przeciwbólowe nie pomagają. W ostatnim akcie desperacji wprowadzają je w stan śpiączki farmakologicznej, ale wykres EEG nie kłamie – dzieci nawet przez sen czują niewiarygodny ból. Śmierć jest dla nich ukojeniem. Wreszcie ktoś się zorientuje, że dzieją się tu rzeczy ważne. Że może to jakaś nowa choroba. Nagle sprawy nabiorą tempa. Oddział zostanie odizolowany. Ciała natychmiast poddane sekcji zwłok z zachowaniem szczególnej ostrożności. To będzie dla nieprzygotowanego widza szokujący widok: czteroosobowa rodzina leżąca na stołach prosektoryjnych rozkrojona niczym półtuszki w sklepie mięsnym. I grupa lekarzy. I być może wtedy po raz pierwszy ktoś powie to głośno, może wyrwie mu się z gardła tak charakterystyczne dla Polaków „o kur…”. Padną te słowa. Mamy nieznaną chorobę. Śmiertelną. Nie potrafimy jej leczyć. Wtedy będzie za późno, bo zmutowany, nieznany nauce wirus rozpocznie krwawe żniwa.

Po trzech latach od tego momentu świat, jaki oglądamy, cywilizacja, jaką pamiętamy, przestaną istnieć. Umrze 6,9 miliarda osób. Te sto milionów, które przeżyje, będzie rozproszone po całym świecie. I skazane na zagładę. A wszystko przez jeden uścisk dłoni, wycieczkę do Azji i prosiaka…

Opowiastka jak z filmu? To trochę teraz postraszę. W latach 1899–1976 sama tylko ospa prawdziwa zabiła na świecie 500 milionów osób. Grypa hiszpanka w szczytowym okresie epidemii wywołanej zmutowanym wirusem grypy A1H1 zaraziła blisko jedną trzecią populacji, a zabiła łącznie około 100 milionów osób. Dżuma, kojarzona głównie ze średniowieczem, w 1855 roku w samych tylko Chinach i Indiach pochłonęła co najmniej 25 milionów ofiar. W całym XIX wieku cholera uśmierciła na planecie około 45 milionów osób. Podczas podboju Rosji przez wojska Napoleona Francuzi padli ofiarą tyfusu. Zmarło wtedy blisko 400 tysięcy żołnierzy. W latach 1500–1600 przywleczone przez konkwistadorów odra, tyfus i ospa niemalże wyludniły Amerykę Łacińską i Południową. Zginęło 95% populacji Inków, 45% Azteków, 80% Majów. Ofiar nie liczono. Było ich przynajmniej 20 milionów. Przeniesiona z Chin do średniowiecznej Europy dżuma w połowie XIV wieku zabiła połowę ludności kontynentu. Do dzisiaj nie możemy ustalić liczby ofiar. Niektóre szacunki podają nawet 200 milionów. Nie był to jednak jej pierwszy raz. W latach 541–542 tak zwana dżuma Justyniana swoim zasięgiem objęła de facto większość ówczesnego cywilizowanego świata. Oszacowano, że zmarło co najmniej 100 milionów osób, w tym około 60% mieszkańców Europy. W samym tylko Konstantynopolu umierało 5 tysięcy osób dziennie.

OSTRZEŻENIE NR 1: DŻUMA

W 430 roku p.n.e. w ateńskim Pireusie zaczęła się tajemnicza epidemia. W ciągu czterech lat właściwie wyludniła Ateny, jej ofiarą padł nawet sam słynny Perykles. Z opisów Tukidydesa możemy przypuszczać, że był to dur brzuszny. Od 1978 roku, gdy stwierdzono pierwszy przypadek, aż do 2018 roku, AIDS zabiło na świecie 35 milionów osób (około miliona rocznie). W samej tylko Afryce nosicielami wirusa HIV jest prawdopodobnie 25–27 milionów osób, na świecie dodatkowo jeszcze około 10 milionów. Po uwzględnieniu różnych zmiennych z całej potwierdzonej piśmiennie historii ludzkości można przyjąć, że w przeciągu ostatnich około 6000 lat wszelkie choroby zakaźne, czy to wirusowe, czy bakteryjne, zabiły łącznie blisko 4–4,5 miliarda ludzi. W ok. 430 roku p.n.e. w ateńskim Pireusie zaczęła się tajemnicza epidemia. W ciągu czterech lat właściwie wyludniła Ateny, jej ofiarą padł nawet sam słynny Perykles. Z opisów Tukidydesa możemy przypuszczać, że był to dur brzuszny. Od 1978 roku, gdy stwierdzono pierwszy przypadek, aż do 2018 roku, AIDS zabiło na świecie 35 milionów osób (około miliona rocznie). W samej tylko Afryce nosicielami wirusa HIV jest prawdopodobnie 25–27 milionów osób, na świecie dodatkowo jeszcze około 10 milionów. Po uwzględnieniu różnych zmiennych z całej potwierdzonej piśmiennie historii ludzkości można przyjąć, że w przeciągu ostatnich około 6000 lat wszelkie choroby zakaźne, czy to wirusowe, czy bakteryjne, zabiły łącznie blisko 4–4,5 miliarda ludzi.

Prawdziwa i jedyna w swoim rodzaju „gwiazda” wśród chorób zakaźnych. Ma na koncie nie tylko setki milionów ofiar (właściwie zabija do dzisiaj), ale także wpłynęła na kształt świata, w którym żyje człowiek, jego kulturę, sztukę, prawodawstwo, a nawet zwyczaje. Ta najsłynniejsza epidemia zawitała do Europy w 1346 roku, dlatego że mongolscy wojownicy byli żądni zemsty i pod murami Kaffy (współczesnej Teodozji) doznali sromotnej porażki. Po kolei jednak.

Prawdopodobnie pojawiła się na mongolskich stepach na początku XIV wieku. Zabijała szybko i skutecznie. Wyludniała całe sioła. Na miejsce przybywali mongolscy wojownicy. Oceniali straty. Zabierali wszelkie dobra, na stepie nigdy nic się nie mogło zmarnować. Trupy były odzierane z odzienia, futer, plądrowano jurty, jednym słowem zabierano wszystko, co miało jakąkolwiek wartość i nadawało się na handel z daleką Europą. Nikt nie przejmował się pchłami w pledach, futrach, strojach. Były i już.

Handel kwitł. Co prawda imperium już dawno rozpadło się na cztery mniejsze państwa, ale pozostawała wspólnota zwyczajów i języka. Nic dziwnego, że zakażone pchły razem z towarami trafiły do Chin, Japonii i Indii. Gdy w średniowiecznej Europie jeszcze nikomu nie śniła się nadchodząca pandemia, w Azji zbierała ona już krwawe żniwo. Handlu jednak to nie mogło powstrzymać, pieniądz musiał krążyć, bo jak tego nie robi, to na siebie nie zarabia, zatem licznymi drogami mongolskie towary zmierzały do Europy, niosąc ze sobą śmierć. Analizując przekazy historyczne z tamtych czasów, można bez problemu pokazać, jak dżuma z każdym dniem i z każdą kupiecką karawaną zmierzała na Zachód. Znaczyła swój szlak trupami i rodzącymi się legendami. Kupcy, szczególnie weneccy, zaczęli szerzyć pogłoski o tajemniczej chorobie, której towarzyszyły liczne nadprzyrodzone znaki. Jednak na razie były to tylko przerażające opowieści. Nic więcej. Aż do czasu oblężenia Kaffy w 1346 roku przez Mongołów. To była dla nich bardzo nieudana wyprawa. Kaffę chcieli zdobyć z marszu, złupić, mieszkańców wyrżnąć, a samemu wrócić na stepy. Nie mogli tego zrobić, ich armię zaczęła dziesiątkować choroba. Powalała rosłych mężczyzn, a w trzy dni później zamieniała ich w śmierdzące trupy. Osłabiona, pozbawiona złudzeń armia musiała odstąpić od oblężenia. Postanowiła się jednak zemścić. Mongołowie ładują więc swoich zarażonych zmarłych na katapulty i strzelają. Ciała, niczym pociski, przelatują nad murami twierdzy i rozbryzgują się na dachach oraz ulicach. Kilka dni po odejściu Mongołów w Kaffie zaczynają się pierwsze zachorowania. Dżuma zawitała do Europy. Rozwojowi epidemii poświęcono tysiące kartek papieru. Jedną z najbardziej sprzyjających okoliczności dla postępowania choroby nie był tylko brak higieny, ale przede wszystkim gęstość zaludnienia. Dżuma w Azji rozwijała się powoli z prostego powodu – tamtejsze okolice nie były tak bardzo zurbanizowane i tak gęsto zaludnione jak Europa. Gdy pierwsze statki z zarażonymi pchłami z Kaffy dotarły do Messyny na Sycylii, właściwie było po sprawie. Port ten był jednym z największych ówczesnych ośrodków handlowych na całym Morzu Śródziemnym. Zaraza zaczęła się szerzyć błyskawicznie, ale pomagało jej w tym jeszcze coś. Otóż pierwsze objawy dżumy dymieniczej bardzo przypominają grypę.

Fakt faktem, że dla współczesnych epidemiologów nie wszystko jest jasne. Epidemia szerzyła się w zastanawiająco szybkim tempie. W przeciągu czterech lat opanowała niemalże całą Europę. Oczywiście wiemy, że wbrew powszechnemu mniemaniu ówcześni ludzie bardzo często podróżowali, europejskie szlaki handlowe przypominały współczesne autostrady, było na nich tłoczno. Handel w portach kwitł w najlepsze. Kontynent był syty, bogaty i chciał więcej. Analizując zapiski, można nawet sporządzić mapę szerzenia się zarazy, a ta pokazuje ekspansję choroby właśnie wzdłuż lądowych i morskich szlaków handlowych. Niemniej niektórzy uważają, że za wyludnienie Europy nie odpowiada dymienicza, ale płucna odmiana dżumy, a ta przenosi się drogą kropelkową i nie potrzebuje pośrednika w postaci szczura czy pchły, przy czym jest wręcz nieprawdopodobnie zaraźliwa i zabójcza. Są też i głosy, że być może epidemii wcale nie wywołała dżuma, tylko jakaś odmiana wąglika lub zupełnie nieznanego nauce wirusa.

Jaka by nie była prawda, czarna śmierć masakrowała kontynent. Nie było ani ratunku, ani ucieczki. Umierali biedni, bogaci i bardzo bogaci. Umierali księża, biskupi, arystokraci i prości ludzie. Gdy choroba dotarła w 1347 roku we wrześniu do Barcelony, w krótkim okresie zabiła 60% mieszkańców. W Paryżu jest rok później – połowa mieszkańców umiera w męczarniach. Zszokowana Europa widzi, jak w niektórych miastach ginie prawie 80% mieszkańców. Największą umieralność notowano w małych miasteczkach i na wsiach. Po dwóch latach epidemii pojawiły się problemy z żywnością, po prostu nie miał kto jej produkować.

Europie zajrzał głód w oczy. Na jesieni 1348 roku średnio umierała co trzecia zarażona osoba. Były i takie rodziny, gdzie ostatecznie przeżywała jedna osoba spośród na przykład dziesięciu. Kościół powoli zaczyna tracić wpływy, rozpada się ustalony porządek świata. Ludzie mimo usilnej agitacji kościelnej od wiary odchodzą. Plądrują kościoły. Pamiętać trzeba, że w tym czasie stolicą apostolską nie był Rzym, a Awinion. Hierarchia czuje się bezsilna. Modlitwy, pokuty nie pomagają, zaraza nie chce się zatrzymać. Coraz mniej osób przychodzi na msze, coraz mniej daje na tacę, dochody spadają. Jednocześnie w zabobonnej i spanikowanej Europie rodzą się jak na pniu ruchy religijnego fundamentalizmu. To podkopuje również autorytet władzy świeckiej. Rozpadają się struktury społeczne, ekonomiczne i prawne europejskiego średniowiecznego ładu.

Tymczasem czarna śmierć jest już w Anglii. Mocno uderza. W Londynie każdego dnia umiera na wiosnę 1349 roku około 300 osób. Francuski Awinion jako miasto praktycznie przestaje istnieć. Zaledwie w ciągu sześciu tygodni w jednym grobie pochowano tam ponad 11 tysięcy osób. W Sienie nie ma kto budować wznoszonej właśnie ogromnym nakładem sił i środków katedry.

Jak na złość zima przełomu 1348 i 1349 roku jest zaskakująco łagodna. Szalejąca epidemia pozostawia istne stosy trupów na ulicach, drogach. Nie zamarzają. Śmierdzą. Wywołują dodatkowe choroby. Po prostu nie ma kto ich chować. Europa stacza się w otchłań religijnego szaleństwa i, już wcześniej będąc zabobonną, teraz jeszcze bardziej oddaje mu się we władanie. Nikt nie wie, co wywołuje chorobę, więc pewnie winny temu jest jakiś człowiek. Kandydatów nie ma za wielu, wiadomo – winni muszą być Żydzi. I czarownice. Zaczynają się pogromy w Europie Zachodniej. Płoną stosy. Jęki torturowanych przenikają się z lamentem umierających na dżumę. Nie ma litości. Współczesny Strasburg to miasto demokracji, siedziba między innymi Rady Europy, Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, Parlamentu Europejskiego – 14 lutego 1349 roku właśnie tu, na miejskim rynku, spalono żywcem 2000 Żydów. Mężczyzn, kobiety i dzieci. W 15 innych niemieckich i szwajcarskich miastach uczyniono to samo. Dżuma nie odpuszcza. Zimą 1349 roku dociera w końcu do Skandynawii, a dwa lata później do Rosji. Około 1350 roku powoli jednak zaczyna wygasać. Zwyczajnie nie ma już kogo zabijać. I tak posłała do piachu prawdopodobnie połowę ówczesnych mieszkańców Europy. W niektórych miejscach dokonała wręcz rzezi – w znanym klasztorze w Montpellier ze stu mnichów ocalało raptem siedmiu. W samej tylko Anglii zabiła w ciągu niespełna roku ponad 2 miliony osób. Kontynent jest pogrążony w głębokim kryzysie. Może się nawet wydawać, że umiera. Ostatecznie jednak się odrodzi. A wszystko zaczęło się od szczurów, pcheł i mściwości Mongołów.


FRAGMENT KSIĄŻKI Armagedon. Scenariusze końca świata DOSTĘPNEJ DO KUPIENIA TUTAJ.