Arkady Saulski: Bezkrwawy rzeźnik Orbitowski

Dres Orbitowski zawsze brutalnie traktował czytelników. Nie w prymitywny, gore’owy sposób, lecz subtelny, emocjonalny. Toteż literatura Łukasza jest w pewnym sensie taka jak on sam – z zewnątrz wygląda na grubo ciosaną, brutalną. A jednak po bliższym poznaniu ujmuje pewną subtelnością, z którą opowiada o krwiobiegu rzeczywistości.

To było tak. Gdynia, lato, festiwal literacki taki czy inny. Norma – spotkania z pisarzami, bardziej lub, częściej, mniej atrakcyjnymi intelektualnie lub literacko. I jeden punkt, który wystawał z programu niczym gruby cierń z rannej stopy – dyskusja Dukaj–Szostak–Orbitowski. Idę.

Po dyskusji, jak to zwykle bywa – kolejka. Najdłuższa do Dukaja, w drugiej kolejności Łukasz, w trzeciej – Szostak. Ludziom powinno być głupio, że nie stali w kolejce i do niego i mi też było głupio. Nawet faceta przeprosiłem, że nie mam żadnej jego książki, po czym zdałem sobie sprawę, iż właśnie zrobiłem z siebie kompletnego kretyna. Zmieniłem szybko front, idę, idę do Orbitowskiego, chciałem zadać jedno, dwa pytania, toteż taktycznie umiejscowiłem się prawie na końcu kolejki. Tak by mieć najwięcej czasu. Podszedłem, dałem książki do podpisu, zadałem swoje pytania.

– Ej, a masz chwilę po spotkaniu? – zapytał Orbitowski.

– Mam – odparłem.

– To czekaj, skończę, pójdziemy na fajkę.

Wyszliśmy na fajkę, Łukasz palił elemy lighty, poczęstował mnie, skorzystałem, zaproponował przejście na „ty”, też skorzystałem, po czym wszystkie pytania, które mu miałem zadać, wydały mi się kompletnie idiotyczne. W efekcie przez bite czterdzieści minut gadałem z Łukaszem Orbitowskim o niesamowitych pierdołach. Naprawdę, o takich pierdołach, że nawet sobie nie wyobrażacie.

To wydarzenie ma bardzo wymowne, wręcz symboliczne znaczenie, zwłaszcza w kontekście jego literatury. Dojdziemy do tego.

Bliskie spotkanie pierwszego stopnia

Pierwszy raz z Orbitowskim zetknąłem się w gimnazjum. Konkretnie – z opowiadaniem Tunel w „Nowej Fantastyce”, wtedy jeszcze piśmie, które dało się i czytać, i szanować. Był to zresztą numer pożyczony, nie mój, jednak skradłem go (podkreślam – potem oddałem) właśnie ze względu ów orbitowski tekst.

Treść była następująca. Grupa podróżnych PKP wjeżdża do tunelu. Nastaje ciemność, pociąg pędzi, ale z tunelu już nie wyjeżdża. Nie kryję – nie miałem bladego pojęcia, o co w tym tekście chodziło, korciła mnie sama historia, prosta potrzeba dowiedzenia się, co będzie dalej. Dowiedziałem się. Byłem przygnieciony.

Później stykałem się z Orbitowskim w „NF” kilkukrotnie, zawsze z tym samym efektem. Nie było to banalne zbieranie szczęki z podłogi, raczej coś więcej. Było to jedno z moich pierwszych, gówniarskich spotkań z czymś więcej niż fabuła opisana przy użyciu literek, tylko z literaturą. No wiecie – literaturą. Tym, czego teraz za bardzo w Polsce nie ma.

Sens tego, co Orbitowski mówi, co przekazuje, o co mu chodzi, odkryłem dopiero w opowiadaniu „Psy wigilijne” później przemianowanym z nieznanych mi powodów na „Wigilijne psy”.

Historia dorastania, życia, aż do śmierci człowieka, którego stałymi towarzyszami były pojawiające się co Wigilię psy, które, jak można się domyślić, ojciec bohatera w czasach jego dziecięctwa utopił w rzece.

Chłopczyk staje się nastolatkiem, nastolatek dorosłym, dorosły styka się z całym ześwinieniem i gównem PRL-u, sam się ześwinia i gównem oblepia, na własne życzenie. Psy pojawiają się co święta.

Dorosły staje się PRL-owskim pisarzem, pisze głupkowato i bełkotliwie, zdobywa rozgłos dzięki ześwinieniu, zdobywa nic niewarte nagrody, puste oklaski, puste kobiety, puste cielesne przyjemności. Nadprzyrodzoność (świętość?) objawia się w jego życiu tylko raz do roku. Ignoruje ją.

Dorosły jest ojcem i mężem, potem niszczy swoje małżeństwo i swoje ojcostwo. Psy wciąż przybywają, wciąż chcą coś wedrzeć do jego życia. Co?

W końcowych scenach psy miast potulnie dać się głaskać, jak przystało na słodkie futrzane kulki, starają się bohatera zagryźć. Bohater zagryźć się nie pozwala, ale nawet to nie jest dla niego wystarczającym ostrzeżeniem, dzwonkiem, który powinien skłonić go do tego, by wreszcie zmienił swoje życie. Nic z tego. W końcowych sekwencjach bohater zamiast paść na kolana, zmienić coś w sobie, czyli realnie, duchowo – powstać, szykuje się po prostu do ostatecznej konfrontacji z psami.

Zamiast unieść się, woli ostatecznie spaść do rowu, w którym już i tak znajdują się resztki jego życia.

Wtedy zrozumiałem, o czym jest literatura Orbitowskiego. To nie jest horror story. Wręcz przeciwnie – tak jak i nasza rozmowa przy papierosie – to literatura mówiąca o codziennych pierdołach. A jednak prowadzona jest ta rozmowa z czytelnikiem w taki sposób, że te pierdoły zamieniają się w rzeczy ważne. Kluczowe.

Czarne blokowisko

Miałem przerwę potem z Orbitowskim. Po licealno-gimnazjalnych przygodach miałem faktycznie przerwę i do literatury Łukasza wróciłem dopiero podczas studiów. Wtedy to wchłonął mnie on czarnym blokowiskiem Świętego Wrocławia.

Fabułę zarysuję krótko, bo ci, którzy czytali – znają – a ci, którzy nie – powinni właśnie rzucić ten tekst i czytać. Jedno z wrocławskich blokowisk wskutek działalności mieszkańców zamienia się z szarego w czarne. Całość odgradza się od miasta, tworząc strefę zamkniętą, pod którą pielgrzymują mieszkańcy, nadając enklawie jakieś symboliczne, religijne znaczenie. Gdy dziewczyna i córka dwóch głównych bohaterów znika w środku przeklętego/świętego osiedla, mężczyźni zmuszeni są rozpocząć poszukiwania.

A jednak nie jest to historia przeklętego/świętego miejsca czy opowieść grozy. To historia miłosna, subtelna, delikatna z jednej strony i jest to opowieść o ludzkiej podłości, brutalna i śliska z drugiej. Jest to wreszcie – bo ja wiem – opowieść o potrzebie bliskości nadprzyrodzoności, świętości? Orbitowski pisał ją w 2009 roku, jednak sceny spod Świętego Wrocławia widziałem rok później w telewizji. Korowód ludzi duchów chcących uczestniczyć w misterium, pragnących z pewnego zła wyciągnąć nieco dobra, zrozumieć coś niezrozumiałego.

Widziałem to w kwietniu 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu.

Nadchodzi

Nie potrafię zrozumieć jednak, dlaczego Orbitowskiego zalicza się do nurtu autorów krwawych, cielesnych. Określanie go mianem polskiego Stephena Kinga rozumiem – każdy potrzebuje jakiegoś mierzalnego wskaźnika jakości, choćby literackiej. Porównanie do Kinga ten mierzalnik załatwia.

Ale jest coś innego, czego nie rozumiem. Orbitowski ostatnio zaczął być kojarzony z literaturą grozy z pogranicza nurtu gore. Krwawe rzeźnie jednak nie są znakiem rozpoznawczym Orbitowskiego, wręcz przeciwnie. Ciało, cielesność to motywy bliższe choćby literaturze Clive’a Barkera. Orbitowski, owszem, korzysta z tych cielesnych rekwizytów, jednak czyni to w sposób inny od gore’owców.

Ciało jest dla Orbitowskiego nie rezerwuarem krwi i flaków do wyprucia. Ciało to nośnik osobowości, często podłej osobowości (a swoją drogą – nigdy nie zapytałem Łukasza czy, jak Conrad, siadając do pisania, chce opisywać ludzi szlachetnych, a wychodzi na odwrót). Ciało u Orbitowskiego nie służy do zmasakrowania. Służy do zestarzenia się, a potem – zmierzenia z własną słabością.

Tak jest w tytułowym opowiadaniu zbioru Nadchodzi. Wraca motyw PRL-owskiego pisarza. Pisarz jest stary i niepamiętany, a jego syn to dość smutny obraz człowieka robiącego średniej klasy karierę. Jednak starzec nosi w sobie okrutną, zbrodniczą przeszłość – konfident, agent UB i morderca żołnierzy podziemia niepodległościowego na stare lata, przed konaniem, po raz setny, tysięczny opowiada swe losy. Losy od prostego, wiejskiego dziecka, przerażonego opuszczonym dworem będącym czymś w rodzaju szkieletu dawnej polskości. Losy młodego, ambitnego żołnierza i równie ambitnego konfidenta UB. Wreszcie – mordercy, który zgładził wielkiego bohatera podziemia.

A jednak – zarówno bohater podziemia, jak i dawny dwór żyją. Zaś starzec dożywa swych dni w coraz słabszym, coraz bardziej niewygodnym ciele.

To nie jest wcale pierwsze opowiadanie Łukasza, w którym przeskakuje on z grozy do historii, pomostem budując opowieść o dużej głębi. Wcześniejszy Popiel Armeńczyk, w którym Narody występują w symbolicznej, duchowej formie, także odnosi się do tego motywu. W Popielu… tajemniczy żołnierz wraz z grupą podobnych mu wagabundów podróżuje po wojennej rzeczywistości września ’39 roku. Styka się wreszcie z duchowymi reprezentacjami Niemiec i Rosji. Wreszcie ginie w SS-mańskiej obławie, jednak jego twarz i jego ciało trwają na zdjęciach z rozmaitych epok naszej historii. Można więc uznać Popiela za literackie rozwinięcie pierwszych słów naszego hymnu. Jednak dopiero w Widmach ów symbolizm nabiera pełni.

Historia

Oto Warszawa. Oto miasto okupowane. Oto Krzysztof Kamil Baczyński. Oto poeta. Oto okupacja. Oto przygotowanie do powstania. Oto wybuch powstania. Oto niewypalające karabiny. Oto koniec powstania po ledwie kilku godzinach. Oto miasto Warszawa, któremu oszczędzono zagłady. Oto Warszawa powojenna. Oto Krzysztof Kamil Baczyński, poeta, nieumiejący dorosnąć do legendy, którą znamy.

Banalna historia alternatywna? Skądże. W Widmach Orbitowskiego – jednej z jego najlepszych książek – historia i co by było gdyby są tylko pretekstem do rozważań nad czymś co dotyczy zapewne samego Orbitowskiego – refleksji nad samym sobą. Co to znaczy być pisarzem, człowiekiem słowa? Co to znaczy być poetą? Co to znaczy przetrwać i żyć własną legendą? Na te pytania Orbitowski nie udziela odpowiedzi, zaś katastrofa braku powstania jest równie wielka jak katastrofa powstania, które miejsce rzeczywiście miało. Warszawa jest więc dla Orbitowskiego obecnie miastem widmem, miastem duchów, które przechodzi się z jakąś inną, alternatywną rzeczywistością. Jednak przeznaczenie i los dopadają nawet ocalonych.

To sprzężenie historii i literackości jakoś później Orbitowskiemu nie towarzyszyło. A jednak w pewien sposób wrócił do niej, by następnie równie szybko od niej odejść. I odejść od grozy.

Pierwsze symptomy widać było w Szczęśliwej ziemi. Najlepszej powieści Orbitowskiego? Może. Według mnie na pewno ciekawej. Tutaj bowiem historia ma wymiar zarówno personalny – każdy z czterech bohaterów tworzy bowiem własną – ale i dziejowy – tak oto zamek w Rykusmyku wciąga ich we własną pokręconą historię, opowieść dawnych dziejów.

A jednak Łukasz od grozy już w Szczęśliwej ziemi odchodzi. Dlaczego, jak to? Pokłóciliście się?

Wszystkie nieszczęśliwe ziemie

Zamek w Rykusmyku oraz wchodzący w jego żołądek bohaterowie Szczęśliwej ziemi w pewnym stopniu zamykają literacką drogę Orbitowskiego. Jest to niczym szczytowe osiągnięcie technologiczne – jego konstruktor uznał, iż skończyło się miejsce na dalsze modyfikacje i rozpoczął prace nad kolejnym projektem.

Bo w Rykusmyku zamykają się wszelkie wątki napoczęte przez Orbitowskiego na samym początku jego drogi jako autora grozy. Horror, potem codzienność, następnie historia, wreszcie wszystko to zespolone. Groza codzienności i codzienność tworząca historię małą i wielką, odległą i bliską.

To wszystko jeszcze rezonuje w Zapiskach nosorożca, swoistym dzienniku podróży po RPA zmieszanym z miniaturami grozy opartymi na południowoafrykańskiej, mrocznej mistyce. Także i tutaj codzienne, banalne przygody Łukasza mieszają się z wielką historią Afryki, by zejść się w formule mu znanej – opowieści grozy.

Na rok przed publikacją Zapisków… rozmawiałem z Łukaszem o jego drodze. Przyznał, że chciałby spróbować sił w literaturze obyczajowej. Tak zwanym mainstreamie. Wzbudziło i wzbudza to mój sprzeciw.

Polska fantastyka jest w skarlałej pozycji. To, co tradycję brało z fantazji Mickiewicza i ewoluowało w genialnych dziełach Zajdla, obecnie – zapewne wskutek intelektualnej równi pochyłej każdego kolejnego pokolenia odbiorców – jest parodią samej siebie. Polska fantastyka niczego nie poszukuje, nie zmierza donikąd, toteż gdy kolejny jej autor odchodzi, jest to dla fantastyki strata bolesna i dotkliwa. Owszem – Łukasz nie powiedział ostatniego słowa i jego Inna dusza może być tylko przystankiem, po którym uzna, iż warto znów wejść do nurtu grozy. A jeśli nie będzie?

Jednak z drugiej strony Inna dusza rozwija w pewnym sensie emocjonalne wątki zawarte we wznowionym nie tak dawno Horror Show. Ta przeszłość (literacka) dopada Orbitowskiego mimo odejścia od nurtu grozy, horror życia codziennego i tak ściska – jego i nas – szponami za gardła.

Dres Orbitowski zawsze brutalnie traktował czytelników. Nie w prymitywny, gore’owy sposób, lecz subtelny, emocjonalny. Toteż literatura Łukasza jest w pewnym sensie taka jak on sam – z zewnątrz wygląda na grubo ciosaną, brutalną. A jednak po bliższym poznaniu ujmuje pewną subtelnością, z którą opowiada o krwiobiegu rzeczywistości.

A Łukasz to kawał chłopa. Mimo wszystko wątpię, czy da się on rozsmarować w banalnych rozważaniach nad jego wielowarstwowymi powieściami. Sam żartuje sobie, iż wkurza go ciągłe określanie go mianem młodego pisarza, z drugiej strony jest to pewien trop. Sam mam wrażenie, że Orbitowski poszukuje. Zadaje nam pewne pytania, na które trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Co więcej – jego deklarowany ateizm stoi w sprzeczności z szacunkiem dla wiary w nadprzyrodzoność, chwilami bardzo mocno obecnej w jego powieściach.

Owszem – kto inny skorzystałby z okazji, by pielgrzymów do Świętego Wrocławia skreślić, potraktować jako głupkowaty margines lub, co gorsza, emanację jakiejś zabobonnej ciemnoty, toczącej naszą rzeczywistość. Orbitowski nie. Wchodzi w ten obszar, wchodzi literacko pomiędzy rozmodlone tłumy, stara się je zrozumieć, a więc znów – zadaje pytania i poszukuje na nie odpowiedzi. Z szacunkiem wobec pytanych, ale i dziecięcą ciekawością.

Zresztą ten motyw, dzieciństwa, również wyraźnie jest w jego literaturze zarysowany. Bo czyż to nie z dzieciństwa mamy wyrosłe w nas nawyki i wiary w to i owo? Czyż dzieciństwo, to proste niezrozumienie świata, pozostającego wielkim i magicznym, nie niesie i dla nas samych własnych opowieści grozy? Dla kogoś ciemny pokój, którego lękał się za najmłodszych lat, straszna figurka, dziwna pamiątka w domu, tajemniczy sąsiad są tylko wspomnieniami z przeszłości. Orbitowski każe naszej świadomości wywlec te wspomnienia, nasyca je realną, a nie już wyśnioną grozą, przedstawia pod oczy. Jest to więc literatura pisana przez wiecznego dzieciaka, wiecznie zafascynowanego otaczającą go rzeczywistością odkrywcy.

Jednak zrywając z oczu woal rzeczywistości i przenosząc naszą świadomość do radosnej lub straszliwej krainy dzieciństwa, Łukasz przenosi się tam razem z nami. Trzyma latarkę i świeci tam, gdzie niekoniecznie dawniej chcieliśmy spoglądać. Jest to więc groza skojarzeń, wspomnień, pamięci.

No a czyż pamięć nie jest tym, co w naszej rzeczywistości, zwanej Polską, najbardziej przeraża? Czyż to nie z pamięcią się walczy i o nią? Pamięć jest tym, co nas obecnie napędza, bo w pewnym sensie już nie jesteśmy w posiadaniu niczego innego.

I właśnie ta groza pamięci jest esencją tej literatury. Orbitowski nie jest krwawym, pisarskim mordercą, lecz dawcą życia, wlewającym w pamięć, wspomnienia krew i cielesność, przenosząc ją i instalując niczym pomnik w naszej rzeczywistości. Bohaterowie są nami – sami pragnęliby przenieść się w przeszłość, tam poszukują odpowiedzi na swoje pytania i tam też często ją znajdują. Tak jak bohaterowie Szczęśliwej ziemi schodzą do trzewi zamku w Rykusmyku, by zmierzyć się z tym, co uczynili, jakich wyborów dokonali, tak samo my – jako Orbitowskiego czytelnicy – schodzimy w głąb tej śliskiej od krwi pamięci literatury i szukamy w niej odpowiedzi na nasze własne wątpliwości i pytania.

Tylko że to Łukasz trzyma latarkę. I dlatego ciężko jest puścić podczas zejścia jego potężną, opiekuńczą rękę.

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 75.