To miejsce tonie w zieleni. Powodzie tu nie dochodzą. W suchym, prześwietlonym lesie powietrze jest czyste i zdrowe. To miejsce dobre dla ludzi. Niemal 70 lat temu wybrano je pod budowę zakładu karnego… Z każdym krokiem i każdą rozmową betonowe ciało aresztu zamykać mnie będzie nieubłaganie w swoim wnętrzu. Jak potem stąd wyjść?
WYSPA
Jednopasmowa nitka Płochocińskiej biegnie wzdłuż Kanału Żerańskiego. Trzeba potem skręcić w lewo. Asfalt nierówny i pełen wyrw. Mija mnie furgonetka dostawcza. Kierowca jedzie szybko, nie dbając o zawieszenie. Kamienie pryskają spod kół. Siwy pył osiada na masce samochodu.
Ulica przecina rozlegle płaskie tereny ciągnące się do samej Wisły, a dokładnie do pierwszej linii wałów przeciwpowodziowych, które chronią okolicę przed zalaniem. Pod warunkiem że poziom wody w rzece nie podniesie się ponad osiem metrów lub zabezpieczenia nie zostaną przerwane. Dlatego budynków tutaj niewiele, głównie domy jednorodzinne.
Do 1950 roku były tu tylko pola i łąki. Dopiero później zaczęto budować. Ale to nie jest dobre miejsce. Raz na dwadzieścia lat rzeka, której koryto zwęża się na odcinku warszawskim, wylewa. Osiedla nowsze leżą na wschód od Kanału, dalej od Wisły. Chroni je drugi wał ziemny. Jednak powodzie stuletnie, a niekiedy i te dwudziestoletnie, dochodzą i tam. Zalewane są wtedy piwnice, podtapiane domy, wybijają studzienki kanalizacyjne. Grunt nasączony wodą paruje. Wilgotność powietrza jest tutaj zawsze o kilka stopni wyższa niż w innych dzielnicach Warszawy i najwyższa jest średnia opadów. Roślinność pleni się bujnie. Upalnym latem znad gęstych, ciągnących się kilometrami zarośli, z zagajników unosi się mgła – trudno wtedy oddychać.
Białołęka tonie w zieleni. Pomiędzy olchy, klony i różne gatunki wierzby wciskają się kalina, czarny bez, czeremcha. Zza zakrętów ulic tnących zwartą masę roślin widać tylko kolejne zarośla, które przerzedzają się dopiero, kiedy teren lekko się wznosi. Tam, pośród sosen, migają srebrzyste pnie brzóz. Powodzie tu nie dochodzą. W suchym, prześwietlonym lesie powietrze jest czyste i zdrowe. Miejsce dobre dla ludzi. Niemal 70 lat temu wybrano je pod budowę nowego zakładu karnego – większość warszawskich więzień została zniszczona w czasie wojny. I tak w 1959 roku z inicjatywy MBP rozpoczęto budowę wszystkich czterech bloków. Do 1963 roku więźniowie wznieśli je w czynie społecznym – ich zasiedlanie rozpoczęło się niemal od początku. Podobnie jak budynków osiedla dla pracowników. Las szumi i pachnie żywicą – wreszcie ukazuje się betonowy mur. Cierniowe korony drutów na jego szczycie wbijają się w niebo. Jeszcze jeden zakręt i już widać stalową bramę. Zostawiam samochód na szutrowym parkingu osiedla.
Przed biurem przepustek kilkanaście osób. Czekają na widzenie. Kobiety i mężczyźni, pełny przekrój wiekowy. Matki, ojcowie, żony, bracia, siostry, narzeczone. Dzieci. Śliczna, mocno opalona dziewczyna z czarnymi włosami upiętymi w wysoki kok rozmawia przez telefon. Ma zmarszczone brwi. Jedną rękę trzyma na uchwycie wózka spacerowego, w którym siedzi kilkumiesięczny bobas. Wózek buja się w przód, w tył, dziecko ma oczy jasnoniebieskie, patrzy z dojrzałą uwagą.
Po drugiej stronie ulicy trzy czteropiętrowe bloki. Tynk miejscami odpada. Biały kot na balustradzie drugiego piętra zastygł z wyciągniętą szyją. Zagląda w uchylone drzwi balkonu. Przez okno wychyla się kobieta z papierosem. Lokatorami są głównie emerytowani pracownicy więzienia. Kiedyś mieli blisko do pracy. Wygodnie. I było się wśród swoich. To nie bez znaczenia. Nowi pracownicy już tu nie mieszkają – nie te czasy. Ale okolica ładna. Sosny podchodzą do okien. Białołęka Dworska jest wyspą w morzu zieleni.
PRZERZUT
Ruszam do biura przepustek – tego po lewej; na prawo wchodzi się do zakładu karnego – ja mam pozwolenie na wizytę tylko w areszcie śledczym. To dwie różne instytucje. W zakładzie karnym odbywa się zasądzoną karę. Z kolei areszt śledczy jest dla osób tymczasowo aresztowanych, deportowanych z innego państwa na podstawie umów międzynarodowych, w tym europejskiego nakazu aresztowania. Przebywają tu też skazani, wobec których toczą się postępowania przed sądem w innych sprawach; osoby odbywające karę pozbawienia wolności po raz pierwszy, recydywiści odbywający karę w warunkach zakładu półotwartego oraz młodociani. W praktyce jednak areszty śledcze służą również do wykonywania kary pozbawienia wolności, przejmując funkcje zakładów karnych, z którymi są zbliżone organizacyjnie i pod względem wyposażenia. To pewnie zależy od liczby wolnych miejsc.
Za szybą w okienku strażnik. Mówię, że jestem umówiona z panią Edytą Kuleszą. Mam czekać. Po kilku minutach wzywają. Uśmiechnięta młoda i ładna kobieta wyciąga do mnie rękę. Zajmie się mną, pokaże, co trzeba, i odpowie na wszystkie pytania. Krata zwalnia się z głośnym szczękiem. Wchodzę.
To wcale nie było łatwe. Dostać się do środka. Na własne życzenie. Najpierw rozmowa telefoniczna z rzecznikiem prasowym Okręgowego Inspektoratu SW kapitan Arletą Pęconek – pogodny głos, poczucie humoru. Pyta o powód planowanej wizyty, o kwartalnik, w którym umieszczę tekst, o sprawy, jakie chciałabym poruszyć, o obiekt, który zamierzam odwiedzić. Musimy się spotkać. Jadę na Wiśniową. Pani Arleta jest naprawdę sympatyczna. Niestety – wizyta w więzieniu na Rakowieckiej nie wchodzi w grę – zbyt dużo było tam ostatnio mediów, trzeba pozwolić ludziom spokojnie pracować; zresztą więzienie pomału jest likwidowane, powstanie tam Muzeum Żołnierzy Wyklętych. Ale są przecież i inne ciekawe obiekty – Służewiec, Grochów z oddziałem kobiecym – a już najlepiej byłoby zwiedzić Białołękę. To największe polskie wiezienie. I jedno z największych w Europie. Historię ma też ciekawą, bo wybudowano je w 1959 roku, więc różni tam przebywali, potem stan wojenny i nasi słynni opozycjoniści. Bardzo ładny obiekt, ostatnio wyremontowany, naprawdę warto. Zatem postanowione. Pani Arleta zastanowi się, z kim mnie skontaktować. Mam jeszcze tylko napisać w mejlu, jakie pytania chcę zadać i w ogóle o czym zamierzam pisać. Z tym jest problem. Próbuję wyjaśnić, że zawsze działam bez planu, rozglądam się, rozmawiam z ludźmi, czekam na impuls, który pokieruje myślą. Wtedy piszę. Taka odpowiedź budzi chyba lekkie zakłopotanie. Może nie brzmi profesjonalnie. Podaję więc adres strony kwartalnika i pokazuję moje teksty, żeby chociaż w przybliżeniu określić, czego można się po mnie spodziewać. No dobrze – to już tylko ten mejl i będziemy umawiać spotkanie.
A jednak – trzeba zwrócić się do dyrektora wiezienia z prośbą o zezwolenie na wizytę. Raz jeszcze piszę to samo. Po dwóch dniach jest zgoda. Kontaktuje się ze mną szeregowa Edyta Kulesza z Białołęki. Ustalamy szczegóły – pytania, jakie planuję zadawać, osoby, z którymi chciałabym porozmawiać. Oczywiście pani Edyta jest do mojej dyspozycji, będzie też psycholog, wychowawca. Upieram się przy strażnikach i kilku więźniach. Osadzonych. Zobaczymy, co da się zrobić. Dobrze. Umawiamy się na dziesiątą.
Pokonałam pierwszą linię zabezpieczeń biurokratycznych. A teraz pierwszą kratę.
Skazani dostają się do środka całkiem inaczej. Przerzut do pudła dokonuje się w asyście policji. Trzeba zostawić w magazynie swoje rzeczy. Wolno zatrzymać dwie pary butów, dwie pary spodni, cztery koszulki, do tego zdjęcia bliskich, książki, akta sprawy, symbole religijne. Takie są przepisy. Reszta zostaje w depozycie. W magazynie wiszą rzędy jutowych pokrowców, w których zamknięto cząstkę czyjegoś życia. Zaczeka do końca wyroku. Właściciel odbierze je w nienaruszonym stanie.
Odbieranie, rejestrowanie i pakowanie rzeczy, a potem wydawanie więziennego przydziału – koc, ręcznik, talerz, kubek, sztućce, wszystko plastikowe, podstawowe artykuły higieniczne – to męcząca praca. Młodszy chorąży Kamila Ławrynowicz ma do pomocy wyznaczonych kilku osadzonych. Bez nich nie dałaby sobie rady.
Potem kolej na wychowawcę. Porucznik Mariusz Ołton dostaje kartotekę nowego, poznaje historię sprawy, w razie potrzeby kieruje na konsultację psychologiczną. Potem formułuje zalecenia dotyczące systemu odbywania zasądzonej kary. Bo można trafić do zakładu zamkniętego, półotwartego lub otwartego. Może tutaj. A może gdzie indziej. Więzień jest wiele. Ostateczną decyzję podejmuje komisja penitencjarna, to jednak praktycznie formalność. Przecież nikt nie wie więcej o aresztancie niż wychowawca. Na tym etapie.
Jeszcze tylko zatrzymuję się przy kontuarze biura przepustek. Zostawiam dowód osobisty i telefon. Odbieram plakietkę „Gość” zawieszoną na białej smyczy. Skaner prześwietla moją torbę, ujawniając panujący w niej bałagan i zastanawiającą obecność pompki rowerowej. Przechodzę przez bramkę,nie wywołując na szczęście żadnych pisków, i ruszamy.
U PODSTAW
Edyta Kulesza jest młodą, energiczną kobietą o żywym i pogodnym usposobieniu. Pełni funkcję wychowawcy do spraw kulturalno-oświatowych. Zaprasza mnie do swojego gabinetu i proponuje kawę, herbatę. Nie, dziękuję. Chcę jak najszybciej wszystko obejrzeć. Później pożałuję tej decyzji, kiedy liczba widzianych miejsc i natłok wrażeń oszołomią tak, że nie będę już w stanie porządkować ani tras, ani punktów. Schodami w górę, schodami w dół, zakręt, korytarz, łącznik, cela, magazyn, sala widzeń, w prawo, w lewo, teraz wyjdziemy inną drogą – z każdym krokiem i każdą rozmową betonowe ciało aresztu zamykać mnie będzie nieubłaganie w swoim wnętrzu. Jak potem stąd wyjść?
Trzeba odsiedzieć swoje, ale czas dobrze wykorzystać. Izolacja od świata ma być nie tylko karą za popełnione czyny. Stanowi szansę na wszechstronne przygotowanie do życia na wolności. Kiedyś. Potem.
Takie jest założenie. Pani Edyta współpracuje więc z psychologami, organizacjami rządowymi, fundacjami i wszystkimi, którzy chcą wspomóc działalność resocjalizacyjną aresztu.
Od 1 września 2005 roku w Areszcie Śledczym na Białołęce działa Centrum Kształcenia Ustawicznego na poziomie zasadniczej szkoły zawodowej, technikum i liceum ogólnokształcącego. Na świadectwie będzie tylko napisane – Centrum Kształcenia Ustawicznego. Później już na wolności to ważne, żeby nie było tego piętna – że z więzienia. Przynajmniej dla pracodawców niezorientowanych w nazewnictwie szkół. Można wyuczyć się na robotnika budowlanego, betoniarza, elektryka, glazurnika – to zawody popularne, bo dające perspektywy zatrudnienia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Kurs zagospodarowanie terenów zielonych stwarzający jeszcze inne możliwości pracy poprzedziły zajęcia w ramach programu readaptacji społecznej „Ekologia”.
Osadzonym uświadomiono znaczenie wpływu człowieka na jego środowisko naturalne i wskazano właściwe wzorce postępowania wobec planety dotkniętej groźbą zniszczenia za sprawą zmian klimatu i wciąż powiększającej się dziury ozonowej. Zapoznano też słuchaczy z podstawowymi zasadami segregacji śmieci, dzięki czemu mogli wziąć udział w ogólnopolskiej akcji sprzątania świata. Aresztanci zaopatrzeni w rękawice ochronne dokonywali bezbłędnej klasyfikacji znalezionych w trawie papierków, butelek i puszek, umieszczając je w odpowiednich kontenerach. Dzięki temu w październiku 2015 roku uporządkowany został teren przylegający do jednostki. W okolicznych lasach odkryto grzyby – niektóre jadalne.
Nieco później zorganizowano zajęcia przyrodnicze w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Osadzeni podziwiali piękno parku w jesiennej szacie, a przy okazji pomagali w usuwaniu liści z trawników. Program wznowiono na wiosnę tego roku. Za każdym razem swoistym bonusem była możliwość ruchu na świeżym powietrzu, co jest tak ważne dla zdrowia, a w więziennych warunkach wyjątkowo pożądane. Codzienna wizyta na spacerniaku trwa tylko godzinę, a i widoki nie tak cieszą oko.
Troska o środowisko, w którym wszyscy przecież żyjemy, nie może być okazjonalna, jeśli ma przynieść trwałe efekty. Osadzeni zbierają więc przez cały rok makulaturę, plastikowe nakrętki i zużyte baterie, a audycje edukacyjne dotyczące ochrony środowiska i segregacji odpadów nadawane są przez radiowęzeł Studia TVB 7.
W ogóle rzeczywistość poza murami zmienia się tak szybko, że konieczne jest zapoznawanie aresztantów z jej nowymi odsłonami. Ostatnio szczególnej wagi nabrała kwestia różnic kulturowych oraz stosunku do osób innej rasy, religii czy orientacji seksualnej.
W czerwcu 2016 r. odbyły się w związku z tym warsztaty międzykulturowe przygotowane przez kadrę naukową oraz studentów Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Osadzonych zapoznano z wartościami i normami typowymi dla różnych kultur i wyznań, zwracając uwagę na szkodliwość działania uprzedzeń i stereotypów panujących w społeczeństwie. Zaakcentowano konieczność kształtowania akceptacji dla odmienności. Podkreślono, że warunkiem przełamania niechęci wobec tego zjawiska jest umożliwienie osadzonym bliższego poznania osób postrzeganych jako obce. Czy w planie zajęć znalazły się też zajęcia praktyczne? Takiej informacji nie znalazłam. Wartość zdobytej na zajęciach wiedzy osadzeni będą mieli szansę ocenić pewnie dopiero, kiedy poza murami więzienia zetkną się z osobami odmiennymi od nich w jakikolwiek sposób. Czy wobec tego przygotowano skazanych na kontakt z rudowłosymi, muzykami czy profesorami wyższych uczelni? Być może – chociaż te akurat grupy nie są jak dotąd potencjalnym źródłem społecznych konfliktów, ale – strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Na zajęciach uświadomiono też słuchaczom różnice w funkcjonowaniu i postrzeganiu rzeczywistości odmiennie dla kobiet i mężczyzn. Zwrócono przy tym uwagę na fakt istnienia stereotypowych ról społecznych, które przypisane zostały każdej płci. Zachęcano do elastyczności w tej sferze.
W areszcie prowadzona jest też edukacja prozdrowotna, a od siedmiu lat odbywają się regularnie mityngi Anonimowych Alkoholików. Picie niczego nie rozwiązuje – tutaj się tego dowiadują, a przede wszystkim, że mają wybór, czyli realny wpływ na swoje życie.
Po odbyciu kary wychodzą więc wyposażeni w tę wiedzę oraz adresy punktów AA, poradni opiekujących się osobami zakażonymi HIV, organizacji służących pomocą w każdej sprawie od znalezienia pracy do wsparcia psychologicznego. Mają już w ręku fach. Potrafią odróżnić plastik od papieru i nie zostawią puszki po piwie pod ławką w parku. Będą wiedzieli, jak powinni rozmawiać z żoną i dziećmi. Już nie powiedzą o nikim „czarnuch” i nie będą się krzywić, że baba za kierownicą
Czy w świecie poza murem ideał ten jest w ogóle obecny? Tym bardziej – czy ma szanse spełnić go człowiek opuszczający po latach więzienie, poddany presji konieczności znalezienia dachu nad głową, utrzymania się z pracy, którą może wcale nie będzie łatwo znaleźć, odtwarzający nadwątlone więzi z bliskimi lub budujący nowe i niepoddający się w razie niepowodzeń – bo poddanie się to wyrok?
KATHARSIS
Wykształcenie zawodowe, teoretyczna znajomość mechanizmów dobrego współżycia społecznego i wartości okazywania innym szacunku, nawet połączone z nawykiem chowania papierka po gumie do żucia do kieszeni, kiedy dookoła nie ma koszy na śmieci, nawet z twardym postanowieniem nieprzyłożenia z liścia pierwszemu napotkanemu muzułmaninowi czy hipsterowi – to wciąż za mało, żeby tak ambitne zadanie mogło się powieść.
Najpierw pojawić się musi wola zmiany – bez niej na nic wszystkie te kursy i szkolenia. To chyba najtrudniejsze, bo zawsze łatwiej jest iść koleinami znanego już losu niż wypuszczać się w nieznane. Sama decyzja staje się w takim razie aktem odwagi. Trzeba więc wielkiej siły wewnętrznej, żeby przynajmniej próbować – a potem wytrwać. Tę siłę zbudować można, tylko zmieniając siebie. Idąc pod prąd – tym razem własnych skłonności i nawyków, tych, które doprowadziły do tego miejsca. To wyzwanie na miarę życia – dosłownie – ale tylko podejmując je, można stąd wyjść. W pełni i na zawsze.
Przemiana wewnętrzna dokonać się może na wiele sposobów. Podstawowym warunkiem jest zawsze obudzenie zasianego w każdym człowieku dobra. Na to trzeba uwrażliwienia umysłu na złożoność i piękno świata stworzonego; uwrażliwienia serca na innych ludzi, nawet tych, którzy na to w naszej ocenie nie zasługują. Dostrzeżenie tego, co codziennie oferuje świat, zdolność do korzystania z jego dobrodziejstw jest pierwszym krokiem na tej drodze
Już starożytni Grecy zdawali sobie sprawę z ogromnej mocy terapeutycznej piękna i sztuki. Zwracali ogromną uwagę na architekturę i estetykę wszystkich obiektów użyteczności publicznej. W Epidauros – sanktuarium Asklepiosa – ciało leczono, stosując zabiegi chirurgiczne, fizjoterapię, dietę i ćwiczenia fizyczne – dusza wracała do równowagi dzięki katharsis poprzez sztukę. Osobisty kontakt z pięknem, możliwość wyrażenia siebie w aktywności artystycznej wyciszają, uczą koncentracji, cierpliwości i mogą nadać życiu sens.
Od 2013 roku na terenie Aresztu Śledczego w Białołęce funkcjonuje Pracownia Artystyczna Białołęka Prison Art wspierana przez wolontariuszy Fundacji Dom Kultury, Fundacji Zmiana oraz studentów Akademii Sztuk Pięknych. Prace aresztantów prezentuje się na przeglądach sztuki więziennej, ogólnopolskich konkursach artystycznych oraz aukcjach charytatywnych. Można je było obejrzeć podczas Festiwalu Nauki PAN w Jabłonnie oraz w galerii sztuki Strych na Wróble w Warszawie.
Urocze drewniane szkatułki zdobione techniką decoupage czy proste więzienne krzesło pomalowane w biało-czarną szachownicę można zobaczyć na miejscu.
W niewielkim pokoju na ścianach obrazy. Tematy rozmaite – drzewo na łące, portrety; pejzaż – widok zapamiętany może z wolności. Grzegorz spędza tu czas od rana do piętnastej. Maluje. W areszcie odkrył swoją pasję. Osadzeni nie mają prawa korzystać z internetu – pani Edyta drukuje zdjęcie wyszukane w sieci, a Grzegorz przenosi obraz na płótno. Ogień nie kobieta, komentuję ekspresyjny portret piosenkarki. Grzegorz uśmiecha się z zadowoleniem. Uczy się sam, w praktyce. Idzie mu coraz lepiej. Ma jeszcze trzy lata na doskonalenie umiejętności. Korzysta z kilku albumów, które stoją na półce w gabinecie wychowawcy. Może pójdzie do muzeum. Jak pani Edyta zorganizuje wyjście. Było już takie, do Muzeum Polin. Może teraz Muzeum Narodowe. Taka wyprawa wymaga jednak wielu skomplikowanych przygotowań, a jest przecież tylu skazanych, o których też trzeba pomyśleć, bo pojemność Aresztu Śledczego wynosi łącznie 1380 miejsc. W ten sposób określa się zdolność obiektu do przyjęcia osadzonych. Pojemność. Puszka.
Moją szczególną uwagę zwraca jeden obraz. W głębi łukowate przejście, ze świata jasnego do ciemności. Niemal czarna, rozchwiana, potykająca się sylwetka stąpa po posadzce z wybrzuszających i zapadających płyt. Co to jest – pytam wstrząśnięta. Niech pani zgadnie – uśmiecha się Grzegorz. Ktoś bardzo chory, zgaduję. Uzależniony, wyjaśnia pani Edyta. Był u nas, dodaje.
Pani Edyta przynajmniej raz w miesiącu organizuje spotkania z ciekawymi ludźmi i wykłady na rozmaite tematy. Opowieść pisarza czy podróżnika może obudzić nowe zainteresowania, a nawet uśpione talenty. Warsztaty dziennikarskie stały się inspiracją do tworzenia więziennej gazetki. Więźniowie piszą o tym, co ich najbardziej interesuje – sprawy bieżące, motoryzacja, muzyka, sport. W 2012 roku reaktywowany został dwumiesięcznik penitencjarno-kulturalny „Głos Białołęki”. Jest studio TVB 7 i radiowęzeł. Więźniowie angażują się też w organizację spektakli teatralnych. Samodzielnie przygotowaną sztukę wystawiali nawet w Teatrze IMKA. Zebrali wielkie brawa. Była trema, ale dali radę. Było warto.
Bo przecież każdy chce wrócić do świata, gdzie pojemność określa porcję jogurtu w plastikowym kubku, a do puszek pakuje się szprotki. Nie ludzi.
NA POCZĄTKU JEST SŁOWO
Książka biletem do kultury – to hasło projektu Książki w pudle realizowanego przez Fundację Zmiana, która wspiera rozwój mikrogrup lokalnych konsolidując je wokół czytelnictwa. Wolontariusze Fundacji inicjują powstawanie bibliotek mobilnych i sąsiedzkie wymiany książek. Wspierani przez wydawnictwa, instytucje i osoby prywatne przekraczają też bramy zakładów karnych. Dzięki temu szczupłe zasoby biblioteczne więzień zyskują nowe pozycje.
W Areszcie Śledczym na Białołęce więźniowie nagrywają audiobooki. To pierwsza taka akcja społeczna w Europie. Ma na celu zainteresowanie literaturą nie tylko osadzonych, ale i ludzi poza murem. Jej efekty dostępne są na stronie www.audiostarter.com.
Do realizacji przedsięwzięcia wyselekcjonowano dwunastu chętnych, którzy wzięli udział w warsztatach emisji głosu oraz podstaw interpretacji tekstu. To wymagało dużej samodyscypliny – przed każdym nagraniem trzeba było samodzielnie przygotowywać się na spotkanie z profesjonalnym lektorem.
Opanowanie nowych umiejętności podnosi samoocenę, bo uzmysławia, że człowiek niezależnie od okoliczności jest w stanie zrobić coś pożytecznego dla innych. To może wydawać się nie tak ważne jak nauka nowego zawodu, ale jest niezbędne w budowaniu poczucia własnej przydatności.
Ponad 80% więźniów czyta regularnie. Na tym polu ich przewaga nad ludźmi z zewnątrz jest miażdżąca. Oczywiście, można to skwitować – mają czas. Jednak to wytłumaczenie niepełne – w więzieniu książka staje się zarówno substytutem utraconej wolności, jak i przepustką do tej wewnętrznej. Za murem słowo ma szczególną moc.
Upodobania są rozmaite. W wyborze lektur niektórzy kierują się tytułem – podoba się albo nie. Jak w księgarni, kiedy próbujemy wybrać coś spośród natłoku książek – nie zawsze przecież wiemy, czego szukamy. Mężczyźni sięgają najchętniej po sensację i literaturę faktu – opracowania historyczne, na przykład z okresu II wojny światowej, czy podręczniki psychologii. Ten ostatni wybór nie jest przypadkowy, bo ludzie za kratami chcą często zrozumieć, co sprawiło, że ich życie potoczyło się takim, a nie innym torem. Może uda się odmienić jego bieg, nawet kiedy perspektywa powrotu do świata na zewnątrz jest bardzo odległa.
Druga intencja leży głębiej. Odkrycie własnej duszy to pierwszy krok na drodze ku prawdziwej wolności, do jakiej człowiek jest predestynowany. Rozważanie przyczyn i sensu zdarzeń wznosi też myśl ku Transcendencji. Więzienna kaplica pełni w tym procesie ważną rolę – uczestnictwo w nabożeństwach karmi duszę. W grudniu 2015 roku 31 osadzonych otrzymało sakrament bierzmowania. Przygotowywali się do tego przez cztery miesiące, dwa razy w tygodniu odbywając spotkania z katechetami Bractwa Więziennego.
DUSZA W UCISKU
Podążam za mundurem, którego kolor stalowoniebieski w systemie RGB mógłby być oznaczony jako 122-125-128. A może raczej 91-93-116? To pewnie nieważne. Pani Edyta w eleganckich czarnych szpilkach kroczy szybko i pewnie. Przemierzamy przestronny dziedziniec między blokami aresztu. Rozległe trawniki, starannie utrzymane krzewy. Przestrzeń. Pusto. Spokój. Pod rozsłonecznionym niebem powietrze pachnie świeżo skoszoną trawą. Uśmiechamy się do siebie. Taki dzień, że szkoda go spędzać w zamknięciu. W oddali pracuje elektryczna kosiarka. Obsługuje ją jeden z więźniów.
W izolacji od świata codzienna praca jest szczególnym dobrodziejstwem. Podobnie jak możliwość kształcenia się. Bo przecież trzeba codziennie wstać, nie ulec poczuciu, że wszystko stracone, nawet jeśli wyrok jest najsurowszy. Ale najlepiej mieć kogoś, do kogo pragnie się wrócić – rodziców, żonę, braci, narzeczone, dzieci.
Widzenia odbywają się ściśle według procedury określonej przepisami. Każdemu dniowi tygodnia przypisane są pierwsze litery nazwisk. W środy przyjmować wizyty mogą ci, których nazwiska zaczynają się na A, B, C, Ć, D, E, F, G, H, I, J; w czwartki i piątki kolejne litery alfabetu. Więźniowie pracujący mają widzenia w soboty lub niedziele, też według liter. Jeżeli zgłosił się odwiedzający, wzywa się więźnia do sali widzeń. Zajmują wtedy plastikowe krzesła przy stolikach oznaczonych numerami – nie ma siadania, gdzie się komu podoba. W bufecie można kupić coś do picia i jedzenia.
Głosy przyciszone – panuje stłumiony gwar. Kobieta cicho płacze – umięśnione ramię z wytatuowanym delfinem obejmuje szczupłe barki pocieszającym gestem. W kąciku zabaw dla dzieci materace, kolorowe klocki, czerwony pluszowy słoń.
Dla wyjątkowych szczęściarzy są jeszcze dwa pomieszczenia widzeń bezdozorowych. Miejsce spotkań rodzinnych – fotele, stolik, jakiś pluszak na parapecie. W drugim pokoju łóżko – tam nie zajrzę, teraz zajęte. Na taki luksus trzeba jednak zasłużyć. Warunki nagrody określają przepisy, nic tu nie ma po uważaniu.
Na drugim krańcu skali szczęścia są ci, którym za karę cofnięto widzenie albo do których nie przyszedł nikt. To nic. Będą czekać. Na razie nigdzie się nie wybierają. Któregoś dnia dostaną może paczkę. Paczki rządzą się ścisłymi przepisami. Darczyńca musi wypełnić formularz zamówienia, w którym może uwzględnić tylko artykuły spożywcze lub toaletowe dostępne w więziennym sklepie. Po przekazaniu odpowiedniej sumy zakupy zostaną zrobione przez pracownika, a paczka zapakowana i dostarczona osadzonemu. Dobre i to.
Jest jeszcze pleksa. On i ona siedzą po dwóch stronach plastikowej tafli. W rękach trzymają słuchawki. Milczą. Tylko spojrzenia tak intensywne, że mogłyby stopić pleksiglas, tylko mgła oddechu na szybie. Filmowa scena – tutaj to rzeczywistość.
Tęsknota jest mniej dotkliwa, kiedy można usłyszeć przynajmniej głos bliskiej osoby. Na korytarzach są aparaty telefoniczne – własnego telefonu tutaj mieć nie wolno. W wyjątkowych przypadkach, dobrze uzasadnionych na piśmie, dyrektor aresztu może udzielić zgodę na kontakt via Skype. Trudno, to nie ośrodek wczasowy.
Jak więc to znieść? To tutaj życie? Praca, nauka, spacer, jakiś wykład, warsztaty, czytanie – to nie wystarcza.
Poczucie izolacji, świadomość czasu, jaki pozostał do wyjścia, czasu, po którym sprawy i ludzie mogą, a właściwie przecież muszą być inni, niż to się zapamiętało, czasem rozwód, niepewna przyszłość – to wszystko kumuluje się dzień po dniu, karmiąc rozpacz, lęk i gniew. Musi wybuchnąć. Zdarza się, że spokojny więzień, przestrzegający przepisów, zaczyna rzucać sprzętami, chluśnie wrzątkiem w strażnika otwierającego drzwi celi. Takim zdarzeniom trzeba zapobiegać.
Psychologowie więzienni mają ręce pełne roboty. To do nich należą rozpoznanie stanu więźnia, przeprowadzenie rozmowy z nim i jego bliskimi, próby wspólnego rozwiązania coraz mocniej zaciskającego się węzła rozpaczy maskowanej nonszalancją lub agresją. Już nie do nich – terapia. A bardzo często to jedyne sensowne rozwiązanie.
W areszcie organizowane są od czasu do czasu warsztaty antystresowe, trening zastępowania agresji prowadzony przez więziennych psychologów pod superwizją certyfikowanego terapeuty. Osadzeni uczą się rozładowywać niedające się unieść emocje.
Mogą też zgłaszać swoje problemy do oddziałowego, do psychologa, do wychowawcy, którego rola jest nie do przecenienia. Por. Ołton pokazuje plik kartek z prośbami o rozmowę. Dziennie jest tego kilkanaście. A przecież wciąż przychodzą nowi, trzeba dokładnie zapoznać się z dokumentacją, trzeba podjąć decyzję adekwatną do okoliczności.
Oddziałowi mają na co dzień do czynienia z sytuacją zagrożenia przemocą lub z aktami przemocy. Skumulowana agresja uderza we współwięźniów, w strażników, czasem kierowana jest przeciwko sobie. Trzeba zachowywać nieustanną czujność, nie dać się zwieść pozorom spolegliwości, reagować adekwatnie do sytuacji. Nieustanny kontakt z przejawami zła, z nieszczęściem i poczuciem utraty nadziei pozostawia trwały ślad.
Potem wraca się do domu. Jak z każdej innej pracy. I tam trzeba być mężem, żoną, synem, córką, ojcem, matką. I nie skrzywdzić najbliższych. Być normalnym człowiekiem.
Atmosfera napięcia i emocjonalnej huśtawki sprzyja zwykle tworzeniu się związków sympatii splątanej z niechęcią. To trująca mieszanka. Czy dzieje się podobnie między skazanymi a ich nadzorcami? Stanowczo zaprzeczają podobnemu przypuszczeniu. Nie ma mowy o faworyzowaniu jednych kosztem drugich! Tłumaczę, że nie chodzi mi o postępowanie w stosunku do więźniów, ale o własne odczucia. Milkną. Ktoś w końcu przyznaje niechętnie, że tak, tego uniknąć się nie da. Bo jak ktoś rzuca czymś w ciebie albo wyzywa od najgorszych, to jak człowiek ma się czuć? Ale trzeba wszystkich traktować jednakowo. I nie przejmować się. Jak to możliwe? Na to trzeba psychicznej odporności. Warto mieć też jakieś hobby, odskocznię. Ktoś wędkuje, ktoś pracowicie wykonuje dioramy, jeszcze inny sięga po piwo, ale to nie, to droga donikąd. Ta praca naznacza człowieka. Żona mówi, że bardzo się zmieniłem przez te 10 lat, przyznaje oddziałowy – która żona nie mówi tego po takim czasie? Może tylko powody są inne.
Czy mogą zwracać się do psychologów? Tak, jest psycholog medycyny pracy, bo ci więzienni są dla osadzonych. Ale przecież radzą sobie. Trzymają się razem, spotykają się po pracy; są jakby wielką rodziną. W gruncie rzeczy to hermetyczne środowisko. No bo kto z zewnątrz może zrozumieć wyjątkowość wyzwań, jakim codziennie muszą stawiać czoła? Kto zrozumie, w jaki sposób nieustanny kontakt z nędzą życia, cierpieniem i złem wpływa na człowieka? Tego nie da się tak po prostu opowiedzieć komuś, kto tu nie pracuje.
Dlaczego więc wybierają tak trudny zawód? I niewdzięczny, bo w powszechnym pojęciu nadzorca to nic chwalebnego, nawet jeśli chroni społeczeństwo przed szczególnie groźnym przestępcą. Ktoś musi to robić, śmieją się. Czasami są to tradycje rodzinne, czasami tak jakoś wyszło. Kapitan Monika Karpińska na trzecim roku psychologii UKSW wybrała specjalizację sądowniczo-penitencjarną. Starała się o praktyki w więzieniu. Udało się. Kiedy ostatniego dnia usłyszała trzask zamykanej kraty, poczuła żal, że to już koniec. Postanowiła, że wróci. Podobnie pani Edyta. Chcą pomagać. Poczucie misji.
Idziemy korytarzem oddziału. Co trzy metry drewniane drzwi cel. W środku specjalne wzmocnienia. Na każdych drzwiach numer i kwadracik papieru z komputerowym wydrukiem. I napis – palący albo niepalący. W rogu pod oknem dziesięciolitrowy plastikowy pojemnik po farbie – LISTY. To tutaj wrzuca się karteczki z prośbami o rozmowę lub interwencję.
Stukot obcasów pani Edyty niesie się echem po korytarzu. Na schodach mijamy więźniów dźwigających czarne plastikowe kontenery. Pora obiadu.
OTCHŁANIE
Na dziedzińcu słonecznie i trawa pachnie jak cztery godziny wcześniej. Idealny porządek. W zasięgu wzroku żadnych przypadkowych czy porzuconych przedmiotów. Pusto. Cztery bloki więzienia stoją równo jak do apelu. Ciepłe odcienie seledynu i łososiowego maskują ich surowość. Bo przecież tutaj nie trzeba tylko cierpieć – można się uczyć, czytać, rozwijać nowe zainteresowania, poznawać sprawy, na które wcześniej nie było czasu i okazji. Korytarze i pomieszczenia czyste, wiele po remoncie. W celach na podłodze terakota albo parkiet. Porządek. Trzy posiłki dziennie. Dach nad głową. Pomocny i zaangażowany personel – nic tu nie pasuje do schematów wciąż pokutujących w powszechnej świadomości. Może to nie to co w krajach bogatszych – w celach telewizory, meble z Ikei, prysznice – ale i tak w porównaniu do tego, co było, to niebo a ziemia. Naprawdę, nie ma czego się wstydzić.
Pod ziemią nie ma słońca. Ciągną się tam wybudowane w latach 70. tunele, które rozjaśnia chłodne światło jarzeniówek. Można tędy przechodzić pomiędzy blokami i dojść do innych miejsc, których tym razem nie zobaczę. Może kiedy indziej. To tutaj mieszczą się magazyny, łaźnie, depozyty, warsztaty remontowe, pomieszczenia medyczne z pracownią RTG i gabinetem stomatologicznym oraz biblioteka i kaplica. Dawniej więźniowie korzystali tu z łaźni. Teraz prysznice są na każdym oddziale. Tam, wyżej, przez okna wpada światło i można zobaczyć niebo. Ale wyjść wciąż nie można – czasami jeszcze przez wiele lat.
Od czasu kiedy w roku 2013 zniesiono całkowicie karę śmierci – we wszelkich okolicznościach poza stanem wojny – najwyższy wymiar kary to więzienie dożywotnie. Ma wyeliminować ze społeczeństwa – czytam interpretację prawną – wyjątkowo zdemoralizowane jednostki, nienadające się do funkcjonowania w społeczeństwie. Sąd, zanim podejmie taką decyzję, musi mieć mocno uprawnione przekonanie, że skazany zawsze będzie stanowił zagrożenie dla innych. Czy takie przekonanie ma zawsze mocne podstawy? Czy nie istnieje możliwość błędnej oceny?
Karę dożywotniego więzienia wymierza się więc bardzo rzadko i tylko za przestępstwa, w których sankcja jest uwzględniona – zawsze alternatywnie z innymi. Na przykład za zabójstwo. Albo jako efekt zsumowania kilku kar długoterminowych za różne przestępstwa. Sąd podejmuje decyzję, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Przynajmniej tak być powinno.
Skazani niemal zawsze kwestionują wyroki, to normalne, sąd zaś stosuje się do przepisów Kodeksu karnego. Czy jednak nie myli się nigdy?
Zdarzają się przecież sprawy budzące poważne wątpliwości. Przypadki niesłusznego skazania kilku osób opisał w książce Bez wyroku Aleksander Majewski. Splot nieszczęśliwych zdarzeń, zaniedbania w śledztwie, zła wola, korupcja, nieformalne powiązania władz sądowniczych ze światem przestępczym niejednemu złamały życie. Co z tego, że potem uniewinnią, że można dostać nawet wysokie odszkodowanie. Nie odkupi ono straconych lat ani cierpienia najbliższych, nie scali rozbitych rodzin.
ENKA
Słucham opowieści Andrzeja i Roberta i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zbyt wiele jest w tej sprawie znaków zapytania. Aresztowani 17 lat temu w związku z zabójstwem, do którego się nie przyznają. Byli wtedy zupełnie gdzie indziej – tak twierdzą. Nie znaleziono dowodów pozwalających powiązać ich z tym zdarzeniem. Świadkowie ich nie widzieli. Oskarżenie opierało się na zeznaniach jednej tylko osoby, która je następnego dnia odwołała. Nigdy wcześniej nie byli karani. Spędzili 13 lat w areszcie śledczym. Po tym czasie sąd, nie dysponując nowymi dowodami, wydał bardzo wysoki wyrok. Sprawą zainteresowała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Zwróciła uwagę na wiele niejasności i trudności dowodowych. Wątpliwości wzbudziła też długość trwania procesu i przetrzymywanie oskarżonych latami w areszcie śledczym. Skierowano ich przy tym na odział dla najbardziej niebezpiecznych przestępców.
Enki to cele szczególne – pojedyncze, z całodobowym monitoringiem, zero intymności, widzenia ograniczone, brak kontaktu nawet ze współwięźniami, brak możliwości korzystania z niemal wszystkiego, co innym oferuje więzienie, czasem spacer tylko ze strażnikiem. Straszliwa samotność. Po pewnym czasie zaczyna się mówić do ściany, do samego siebie; w głowie konstruują się światy alternatywne; mieszają się zdarzenia przeszłe, obecne i wyobrażone; pojęcie czasu przestaje istnieć. Tak istota ludzka reaguje na stan przedłużającej się deprywacji zmysłów – wariuje.
Tym problemem zajął się dr Sławomir Przybyliński, a zebrane fakty oraz ich ocenę przestawił w książce Więźniowie niebezpieczni – ukryty świat penitencjarny. Stwierdza w niej rzecz być może oczywistą – długotrwałe przetrzymywanie człowieka w takich warunkach jest torturą, która niczemu nie służy. Przepisy regulują co prawda sytuacje, w jakich można zastosować to narzędzie, i niekiedy jest ono potrzebne. Jednak przetrzymywanie tam dłużej niż dwa, trzy miesiące powoduje wyraźne zmiany w psychice, niekiedy nieodwracalne. Poza tym czas ten zostaje bezpowrotnie stracony dla resocjalizacji.
Coraz częściej podnoszą się głosy, że istnienie enek powinno się mocno ograniczyć. Tymczasem są. Zobaczyć jedną z nich oraz posłuchać wrażeń zamkniętego w niej Damiana można oglądając dokument Janusza Mrozowskiego BAD BOY high security cell.
Przede mną Andrzej i Robert. Siedzieli na ence. Nie mogę uwierzyć, że Robert spędził tam sześć lat, Andrzej dziesięć. Zdaje mi się, że źle zrozumiałam – pytam raz jeszcze. Jak udało im się to przetrwać? Wzruszają ramionami – trzeba było. Kiedy Andrzeja aresztowano, jego synek miał roczek. Teraz to dorosły chłopak. Regularnie odwiedza ojca. To jest coś. Jest do kogo wracać.
Fundacja Praw Człowieka zajęła się sprawą po dziewięciu latach od aresztowania. Teraz mija ich siedemnaście. Wyrok zapadł dopiero cztery lata temu.
Na początku lat 60. skazani sami dla siebie wznieśli więzienie. Sami sobie zgotowali los. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Pensjonariusze Białołęki znaleźli się tu nie bez powodów. Człowiek formuje sam swoje życie, buduje sobie dom albo więzienie. Dom bywa więzieniem i na odwrót. Zależy, czy wolność nosi się w sobie. Jeżeli tak, można przetrwać wiele lat za murami. Znieść lata spędzone na ence. I nie zwariować.
***
Jeszcze tylko odbieram z biura przepustek swoje rzeczy i żegnamy się. Nie przeciągam tego – pani Edyta poświęciła mi bardzo dużo swojego czasu, planowane dwie godziny nie wiadomo kiedy zmieniły się w cztery. Upewniam się tylko, czy będę mogła przyjść tu raz jeszcze – w razie czego.
Oni tu też czasem wracają. Dlaczego? Może zawiodła resocjalizacja. Może to jest w genach, że nie da się inaczej. Niektórzy wpadają, żeby przezimować. Jakaś drobna kradzież i trzy posiłki dziennie plus dach nad głową – czasem jedyny osiągalny. Nad fenomenem tych powrotów zastanawia się na swoim blogu psycholog Małgorzata K. Może tęsknią do kolegów – przypuszcza pani Małgosia, która na zdjęciu uśmiecha się tak ładnie. Musi być bardzo miłą osobą.
Zatrzaskuje się za mną krata. Czuję oszołomienie i ulgę, jakbym o włos uniknęła zagrożenia. Już tu nie wrócę – nie chcę.
Ale może Grzegorzowi przydałby się jakiś album, amatorski poradnik malarstwa, farby. Kiedy żegnałam się z Andrzejem, nie krył rozczarowania – to już? Tak krótko? Tylko tyle?
Rozmowy przerwane w pół myśli, niewysłuchane historie, nieodwiedzone jeszcze miejsca – może to wystarczająco dobry powód, żeby wrócić.
Dziękuję wszystkim osobom, które przyczyniły się do powstania tego tekstu.
Kpt. Arlecie Pęconek za życzliwość i pomoc w odnalezieniu drogi do aresztu; kpt. Monice Karpińskiej, psychologowi z powołania, za ciekawą rozmowę; wychowawcy por. Mariuszowi Ołtonowi za wyjaśnienie zawiłości proceduralnych oraz funkcjonariuszce działu kwatermistrzowskiego mł. chor. Kamili Ławrynowicz, koordynatorowi mł. chor. Marcinowi Mądrowskiemu, oddziałowemu st. sierż. Adamowi Ziółkowskiemu, a także wszystkim innym pracownikom, których spotkałam, a którzy nie chcą być wymienieni z nazwiska.
Jestem szczególnie wdzięczna szer. Edycie Kuleszy, która poświęciła mi ogrom czasu z wielką życzliwością.
Dziękuję tym spośród osadzonych, którzy zgodzili się ze mną rozmawiać. Szczególnie Andrzejowi i Robertowi – to było dla mnie znaczące spotkanie.
Martyna Ochnik
Tekst pochodzi z 80 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.
Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ