Bąk nie potrzebuje religijnego języka, by mówić o głębokich doświadczeniach wewnętrznych. One wcale nie są zarezerwowane dla wierzących lub niewierzących.
Jacek Podgórski: W serii Biblioteka „Toposu” ukazał się ostatnio nowy tom poetycki Romana Bąka, czyli Soki. Sam autor jest postacią nieco zapomnianą, a przecież jeszcze w 1986 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” w recenzjach Marka Skwarnickiego i Jacka Susuła wieszczono, że debiut Bąka będzie jednym z najważniejszych w tamtym trudnym okresie. Jak doszło zatem do tego, że tak ważna i oryginalna twórczość stała się zjawiskiem pobocznym wobec dominujących kierunków rozwoju poezji polskiej? Co sprawia, nawiązując do tytułu pańskiej książki, że autor Soków należy dziś do „generacji źle obecnej”?
Wojciech Kudyba: Kiedy się patrzy na współczesną scenę literacką, można odnieść wrażenie, że funkcjonuje w niej rodzaj ostracyzmu pokoleniowego. Wystarczyło urodzić się w latach 50., by po 1989 roku być skazanym na przemilczenie. Poza Janem Polkowskim właściwie żaden z poetów tej generacji nie przebił się do szerszej świadomości czytelników, nie zadomowił nie tylko w pracach krytycznoliterackich, ale także historycznoliterackich, co wydaje się szczególnie dziwne i źle świadczy o przedstawicielach tej dyscypliny badawczej.
J.P.: W swoim tekście słusznie zauważa pan, że istnieje w tej poezji kilka dominujących tematów: osaczenie, ból, ciemność, pustka, specyficznie pojmowane sacrum (Deus absconditus)… Wizja, która wyłania się, gdy rozpatrujemy dorobek autora Proszku e z tej perspektywy, jest niezwykle mroczna i gorzka. Ale zastanawiam się czy nie jest to poezja pełna wielkiej nadziei i wiary w to, że jednak może być inaczej.
W.K.: Pod sam koniec tego szkicu pada zdanie, które zapamiętałem: noc przynosi oczyszczenie i otwiera na światło. Tak jak i pan mam wrażenie, że Roman Bąk to poeta sytuacji granicznych, poeta agoniczny, jego bohater ciągle jest w walce, ciągle musi coś przezwyciężać. Nic u niego nie jest łatwe: ani wiara, ani zwątpienie, ani jasność, ani ciemność. Wszystko za to jest otwartością, drogą, trudnym przekraczaniem samego siebie. Jest w tym heroizm, który podziwiam, bo w jego głębi jest właśnie nadzieja – że to przekroczenie jest możliwe, że możliwa jest rzeczywistość zupełnie inna niż ta, do której się przyzwyczailiśmy.
J.P.: Nie da się ukryć, że poezja Romana Bąka nasycona jest wątkami religijnymi – są one jednym z głównych budulców tej twórczości. Pisał pan, że być może jest to nowy kształt, który mogłaby przybrać poezja religijna. Na czym polega zatem nowatorstwo Romana Bąka w sposobach myślenia i formach, które przybiera tu sfera sacrum?
W.K.: Przede wszystkim na tym, że Bąk nie potrzebuje religijnego języka, by mówić o głębokich doświadczeniach wewnętrznych. One wcale nie są zarezerwowane dla wierzących lub niewierzących. Jestem głęboko przekonany, że najważniejszym zadaniem poezji jest dziś poszukiwanie języka dla przeżyć, które – jeśli zechcemy je naprawdę głębiej zrozumieć – prowadzą poza stereotypy religijne i niereligijne i w ogóle poza wiedzę i niewiedzę. Czy cierpienie jest sprawą wiedzy? Chyba nie, a jednak ono w taki sposób kwestionuje nas samych w nas samych, że może otworzyć drogę w stronę zaufania komuś zupełnie Innemu. Ono może, mówiąc prościej, otworzyć drogę do wiary. To jest mocno wpisane w idiom poetycki Bąka – to, że jego bohater jest stale jakby na granicy, w jakimś bolesnym i wspaniałym „pomiędzy”, które jednocześnie jest jakimś końcem i jakimś początkiem…
J.P.: Skoro więc o początkach mowa: w ostatnich dniach sierpnia nakładem Więzi ukaże się pana najnowsza książka, która stanowić będzie zarazem pański debiut prozatorski. Czego należy oczekiwać po Nazywam się Majdan? Obszerny fragment, opublikowany w 73. numerze „Frondy Lux”, każe wiązać z tą powieścią duże nadzieje.
W.K.: Obawiam się, że to taka rzecz, po której można się wszystkiego spodziewać… Trochę nieprzewidywalna… Nie jest przecież klasyczną powieścią, raczej menippeą. Jak połączyć jarmarczność z filozoficznością? Tylko w menippei to jest możliwe. Każdy będzie musiał sam znaleźć sobie do niej drogę, ona jest bardzo otwarta na różne style lektury i różne interpretacje. To by oznaczało, że będzie długo młoda, na pewno dużo dłużej niż jej autor. Mówiąc zaś serio: być może ma szansę stać się pierwszą polską powieścią międzykulturową. Międzykulturowość to sam rdzeń, to kręgosłup tej powieści. Bo w międzykulturowości nie chodzi o to, że ludzie się przemieszczają i tracą swoją tożsamość, ale o to właśnie, że nie tracąc pierwotnych warstw swojej tożsamości zbiorowej (narodowej, lokalnej, środowiskowej itp.), są w stanie przyswoić sobie pewne wartości innych kultur. Bohater jest Ukraińcem i nie przestając nim być, świetnie zakorzenia się w wartościach charakterystycznych dla kultury polskiej. Jest naukowcem, ale nie zrywa więzi ani z kulturą agrarną, ani popularną. Mówi po polsku, choć trochę inaczej niż my, a jednocześnie po ukraińsku i niemiecku – jest więc dla mnie żywym ucieleśnieniem Majdanu. To słowo (tureckie!) oznacza plac, miejsce spotkań, a zarazem święte miejsce Ukraińców. Więc znów mamy problem międzykulturowości: chodziło mi o to, żeby pokazać, że wartości, które wpisane są w ukraińską opowieść o Majdanie, mogą być podzielane przez wiele społeczności – przez wszystkich tych, którzy doceniają godność każdego człowieka i jego prawo do wyboru dobra.
Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 76.