Okna były otwarte, jak to w lipcu. Z jednych można było dojrzeć wewnętrzny dziedziniec college’u i jakichś ludzi, a z drugich usłyszeć głuche odgłosy pociągu właśnie osiągającego pobliską stację. Bibliotekarz długo i w milczeniu spoglądał to na moje zdjęcie paszportowe, list polecający z uniwersytetu, to znowu na mnie. Odniosłem wrażenie, że moja obecność jest mu mocno nie na rękę, choć w okresie wakacyjnym mało kto tu zaglądał. Mężczyzna podał mi najpierw formularz, przyjął dziesięć funtów i oszczędnym ruchem podsunął zalaminowaną legitymację czytelnika. Mimowolnie pomyślałem, że gdzieś daleko stąd, za wodą, w Europie Środkowo-Wschodniej, wiedziony bezbłędnym przeczuciem dyrektor pewnego instytutu badawczego właśnie kiwa głową z uznaniem i jednocześnie prosi o więcej.
Na ścianie u końca sali widniał portret ojca-założyciela, prezentującego się dostojnie w ciągle tych samych, niezmienianych od lat gronostajach. Szczerze mówiąc, trochę przypominał dyrektora. To samo milczące oblicze, niedające się wyprowadzić z równowagi. Nawet ten docierający zewsząd upał musiał przed nim skapitulować! Bibliotekarz też obywał się bez słów, czasem tylko śledząc wzrokiem moje ruchy. Świat jednak (poprzez fakt, że jego temperatura ciągle rosła) rozpraszał mnie, niby szepcząc: „Nie warto zostawać tu nawet sekundy dłużej!”. Wiedząc jednak, że dyrektor ma swoje – niezrozumiałe, jak na dzielącą nas olbrzymią odległość – metody, by kontrolować moje poczynania, gasiłem te porywy i sięgałem po książkę. Domyślałem się, że nie pochwaliłby czegokolwiek innego.
***
To dzięki niemu przyjechałem do Londynu, gdzie kocioł niepewności i domysłów huczał dokoła mnie. Po opowieściach fałszywych przyjaciół (a innych nie miałem) spodziewałem się na miejscu niemal drabiny Jakubowej, lecz najwyraźniej zastąpiono ją eskalatorem i to ten ostatni wynosił mnie – stypendystę z kontynentu – gdzieś wyżej, dalej, w błyskawicznym tempie, jak taśma pakunek, aż na ostatnie piętro galerii. Obok mnie podróżowała spokojnie, niby terakotowa armia Azjatów, która sprytnie podzieliła się na mniejsze, bardziej mobilne oddziały. Jednak nawet to nie uspokoiło mnie do końca, a nawet utrzymywało przy życiu zagadkową myśl, że jest tu więcej ludzi, niż przez wszystkie lata studiów widziałem w Instytucie. Bałem się, że maszyna nie podoła temu obciążeniu; że załamie się jak wafelek pod ciężarem przedstawicieli tych wszystkich kultur, które obdarzyły eskalator (być może nadmiernym) zaufaniem.
Jednak jakoś jechaliśmy. Turyści dopiero wchodzący do budynku, tam, gdzieś na dole, przy sklepie z pamiątkami – patrzyli na nas z sympatią i oczekiwaniem, jakby kibicowali nam w osiągnięciu imponującego, choćby ze względu na wysokość, celu. Tymczasem wśród Azjatów zapanowało entuzjastyczne poruszenie. Osiągnęliśmy ostatnie piętro, amorficzna taśma wracała na dół. Powtarzałem w myślach nazwisko poleconego przez fałszywych przyjaciół malarza, jak gdybym bał się, że bez tego je zapomnę.
Niepokój rósł zatem we mnie, ale nie powiedziałbym, że tylko z tego powodu. Trwało to już kilka dni. Przecież od przyjazdu czułem się dość nieswojo. Natomiast tutaj nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mojej dezorientacji kibicowało jeszcze otoczenie. Dla przykładu, za ogromnymi szybami, do których przylgnęło kilkanaście osób, roztaczał się widok na galeryjny plac. Zerknąłem z ciekawości. Robotnicy coś tam kroili, spawali, przybijali deski. Czy znaczyło to, że galeria nie jest jeszcze w pełni ukończona; że na poły pozostaje wciąż starą elektrownią? Przyszedłem za wcześnie? Nie ma czego oglądać?
Patrząc z wysoka, trudno było się zorientować. Zresztą, powoli przyzwyczajałem się do tego, że w tym mieście bardziej ceni się doświadczenia bliższe, pozbawione złudnej perspektywy, wręcz nasycone brukiem. Zostawiłem więc widok za sobą i przekroczyłem próg pierwszej sali, tej ze stałą ekspozycją. W wejściu do niej kłębił się tłum, który zagarnął mnie – niby od niechcenia. Byłem w środku.
Na dogonienie azjatyckiej grupy nie miałem szans. Nie mogłem się zdecydować, w którą stronę iść. Zresztą sama wystawa niczego w tym względzie nie narzucała; umieszczone pod obrazami strzałki znosiły się nawzajem. Tamci zaś przemieszczali się kolejno, jeden za drugim, ale zadziwiająco płynnie; zupełnie jak tułów smoka, który falując odbijał się od ścian – nie tracąc przy tym czasu na kontemplowanie poszczególnych obrazów, instalacji, rzeźb.
Zresztą te ostatnie często zjawiały się niezapowiedziane, kradnąc konkurencyjnym sztukom show. Choćby twarz kobiety, którą krzyk i przerażenie uformowało w sześcian. Dość wygodne rozwiązanie, przynajmniej dla twórcy: dzięki temu mógł pokazać, jak nieszczęsna ubolewa nad niepożądanym zbryleniem. Rzeźba pełną gębą – pomyślałem – tyle, że w złoconej ramie, tak dla niepoznaki.
Trochę dalej obraz czterokrotnie przedstawiający to samo pomieszczenie, ale tylko w jednym wariancie widać, jak dziewiętnastowieczny wąsacz popija kawę przy porannej gazecie. Czyli, że tam go nie ma, a zaskoczony widz odnajduje go tutaj, w pełni zrelaksowanego? Nie ukrywam, wszystko to robiło wrażenie, ale nadmiar atakujących mnie eksponatów i błyszczące z plakietek nazwiska psuły mi – i tak mocno już nadwątlony – humor. Nigdzie nie mogłem znaleźć prac poleconego mi malarza. Do tego zwisające z sufitu bryły o abstrakcyjnych kształtach! Ni to modele, ni to wycinanki. Nikt nie powiedział, że trzeba schylić głowę!
Gdy tylko chciałem się przyjrzeć losowo wybranemu płótnu, w nadziei, iż właśnie odnalazłem zbiega, okazywało się, że niweczę pracę staruszka szkicującego w skupieniu niuanse obrazu. Czułem, że powoli wygrywa we mnie zniecierpliwienie. Możliwość pomyłki nie wchodziła tu w grę, to było dokładnie to uczucie. Momentalnie stanęła mi przed oczami decydująca rozmowa w Instytucie, podczas której dyrektor powiedział:
-
Proszę się nie łudzić. Nie wyjeżdża pan sam.
Chociaż wszystko rozgrywało się w mojej pamięci, dość przekonująco odwrócił głowę w stronę okna, za którym padał deszcz. Minuty mijały, ale moje pytania zbywał milczeniem. Co prawda niedługo potem, w kasie, gdzie pobierałem stypendium, spotkałem dziewczynę, którą wysłali do Brighton. Zamieniłem z nią kilka słów, życzyłem udanej podróży i pomyślałem, że dyrektorowi nie mogło chodzić o coś tak oczywistego: to, że są jeszcze inni stypendyści. O ile się orientowałem, Londyn wybrałem tylko ja. Nie rozumiejąc słów ciągnących się za mną od dyrektorskiego gabinetu najpierw próbowałem traktować je (kolejno) jak blef, zapowiedź, że w trakcie wyjazdu nie mogę wykonać żadnego fałszywego ruchu, a potem kpinami odpędzałem je od siebie, próbując skupić się raczej na pochodzie zdjęć z podróży po opuszczonych indiańskich rezerwatach. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że czegoś się ode mnie oczekuje. Tylko czego konkretnie?
Oczekiwania Instytutu stanowiły zagadkę, regulamin stypendium był więcej niż lakoniczny. Okazanie biletów z deklarowanymi datami wyjazdu, opis wyników naukowych. Stosunkowo łatwe. Gdy w niedowierzaniu otwierałem usta, aby dopytać dyrektora o szczegóły, ten odpowiadał:
-
Nie musi pan dziękować. Życzę powodzenia. Na biurku leży pański list polecający.
I znowu zwracał się w stronę szyby, za którą prezentował się deszczowy, choć jeszcze nie-angielski krajobraz. To wszystko? Indiański tropiciel ze zdjęcia patrzył na mnie z upozowanym politowaniem. Czy to moja wina, że nie wiedziałem, co mam robić, skoro trafiłem jakby na wypaloną ziemię? Rozejrzałem się. Smoczy ludzie przemieścili się chyba już do następnych sal; w każdym razie nie byłem pewien, kiedy widziałem ich po raz ostatni. Stanowili dla mnie pewną atrakcję, ale nie było szans ich wytropić. Widzieli więcej, szybciej i lepiej, bo zbiorowo. Czy mógłbym konkurować z ich nowoczesnym sprzętem rejestrującym? Mając do dyspozycji tylko jedną parę oczu? Do tego nie zdając sobie sprawy z tak wielu rzeczy?
Już w samolocie, zacząłem hodować w sobie nikłe, kiełkujące dopiero słowo sprzeciwu. W bagażu (zresztą niedużym) wiozłem sporo pytań i niepokojów. W efekcie nie przestudiowałem porządnie przewodnika; przejrzałem go jedynie, jeszcze na lotnisku, na chwilę przed wylotem. To chyba przez to wszystko mi się pomieszało. Boudika, Cromwell, monstrualne pożary. Kto by się tym przejmował? Już nie wiedziałem, co było przed, po, a co rozgrywało się właśnie teraz. Chyba tylko tyle, że mieliśmy lipiec, bieżącego roku.
Zresztą, czy można było się dziwić, że trudno tu cokolwiek ustalić, choćby wstępnie się zorientować? Opis pod jednym z pejzaży wyjaśniał, że w czasie drugiej wojny światowej obowiązywał zakaz ich sporządzania. Wyspa dla wroga miała być jedynie nieprzeniknionym konturem, aby uniknąć skutecznych bombardowań. Przepis ten oczywiście potem cofnięto, ale każdy wie, jak to jest z zakazami: niby odwołane a jednak obowiązują, choćby w mocno zdegenerowanej formie.
Byłem zmęczony, musiałem usiąść. Kto by wytrzymał tak szalone tempo? Zresztą nie dotyczyło ono tylko galerii. Już drugiego dnia, ciężkie brytyjskie monety rozpruły mi portfel. Wtedy machnąłem na to ręką, przeklinając funty, pensy, i kupione dla pewności szylingi oraz gwinee. Imperium najwyraźniej nie dawało za wygraną i domagało się nowych podbojów, choćby tylko ekonomicznych. Natomiast, gdy tylko wychodziłem za próg pensjonatu, w którym wynajmowałem pokój, na celownik brało mnie tutejsze słońce, sarkastycznie nie odpuszczające każdemu, kto znajdując się na otwartej przestrzeni, spodziewał się czegoś zupełnie innego. Z komunikatów meteo zapamiętałem tylko frazę: “lato stulecia”. Dopytywałem o to Hindusa w recepcji, ale ten tylko ścierał dłonią pot z czoła i dalej w milczeniu liczył stosy banknotów.
Z drugiej strony jednak, czy do galerii wybrałem się po to, żeby odpocząć? Nonsens. Podnoszę się i mijam to, co współczesna sztuka ma tutaj najlepszego. Na podłodze deski opatrzone wzorami zębatek, kół, zygzaków, zaś z sufitu zwisa wulkan, niby lewitujący kocioł zalewający lawą wioskę umieszczoną poniżej. Ludzi artysta chyba zdążył ewakuować. Choć nie wiadomo, nie mogę dostrzec figurek, ale kto wie? Może nie poczuwa się do solidarności z frajerami osiedlającymi się pod wulkanem i oczekuje ich rychłego upłynnienia? Opis instalacji niczego nie przesądza. Obstawiam, że zabarykadowali się w domach i czekają. Trudno, nie mam przecież całego dnia. Każdy wie, że katastrofy zbyt mocno angażują; zarówno ofiary, jak i obserwatorów.
Następne sale, to gra świateł. Rozżarzone neony, turyści nie wiedzą, czy lampa błyskowa w ich aparacie, to też część dzieła. Mimo to robią zdjęcia, pewnie jestem przez przypadek uchwycony na jednym z nich, gdy znudzony trafiam do sali, o której wcześniej mi nie mówiono, nie polecano, o której naprawdę milczy katalog.
Pomieszczenie zwraca uwagę ciemniejszą tonacją, sugerującą nabożne skupienie, choć zwiedzających nie brakuje, tłoczą się przy ramach, ale jakoś inaczej, dostojniej. Ktoś zakrywa ręką usta w szczerym zachwycie i właśnie ten gest pomaga mi odnaleźć płótno, które usprawiedliwia tak szczególne warunki. Na pierwszy rzut oka trudno cokolwiek dostrzec. Wibruje tylko chmura złotego pyłu, coś się kłębi, jakby wybuch czegoś niezwykle interesującego – może ze względu na niego ludzie tak tu stoją? Do tego – w samym środku – wyraźne zaokrąglenia, a pod spodem nieco morskiej wody. Chyba zbyt niejasne połączenie, choć przykuwa uwagę.
Jednak jest coś jeszcze. W ogólnym rozedrganiu dostrzegam linię rozpoznawalnego kształtu; trzy żagle wyraźnie górujące nad wodą i wskazujące kierunek; po lewej stronie majaczy miasto. Czy to do niego zmierza jacht? Czy to jest port docelowy? Obraz malarza fałszywych przyjaciół – groźny, niby mafijne ostrzeżenie, a jednak wspaniały. Tylko ten świetlisty wybuch…
Dyrektor znowu się przypomniał i błysnął do mnie okiem, jakby chciał dodać coś jeszcze. Uważnie mi się przyglądał.
– Pewnie spodziewa się Pan zobaczyć te wspaniałe rzeczy, o których wszyscy mówią: galerie, muzea, bulwary… W pewnym sensie tak, to jest warte uwagi, ale proszę nie dać się zwieść. Trudno uwierzyć, ale mają tam o wiele więcej. Cud, że zmieścili. Skąd wiem? Proszę się tak nie dziwić, też byłem. Wiem.
Wtedy nie mogłem na to nic odpowiedzieć. Natomiast teraz obraz bez reszty pochłonął moją uwagę. Próbując zrozumieć, co przedstawiają pojedyncze cząstki barw, świadomie nieukończone kontury, nie poczułem, że stojąc innym na drodze, blokuję przejście, co za moimi plecami kwituje się wiązką międzynarodowych przekleństw. Ocknąłem się dopiero po chwili. Zniecierpliwiony niesprzyjającymi okolicznościami, przyspieszam kroku. Mijam rozbawionych Japończyków, Niemców skupionych nad eksponatem, który okazuje się dla nich zbyt trudny i Amerykanów mówiących „what’s up” do obrazu Picassa. Po napisach orientuję się, że to już siódme piętro, podobno mają tu taras…
Popycham szklane drzwi i mówię do siebie: „Jak to? Do tej pory byłem ślepy?”. A może powiem, że nie zdawałem sobie sprawy? Zabrzmi to żałośnie, bo przede mną uformowała się panorama miasta i wszelkie wątpliwości momentalnie skarlały. Londyn był wszędzie. Nanizany na linię rzeki dorzucał od siebie niejednorodną bryłę budynków na przeciwległym brzegu. Powiązanie stanowił most przypominający rozedrganą pajęczą sieć, po której ludzie przemieszczali się jak nieświadome jeszcze niczego ofiary. Słońce z konsekwencją paliło w błękit, drzewa, zatłoczony bulwar. Buzował świat, trudno zaprzeczyć. W tym zaskoczeniu nie pomyślałem jeszcze o kapitulacji, powrocie. Karmiono mnie zachwytem, żeby uśpić moją czujność; bym przymknął oczy na wątpliwości.
Nic oczywistego, niby upał, ale jak może być groźny, skoro mamy sam środek sezonu a mimo to rzeka płynie bez przeszkód? Podobnie jak w przypadku bulwaru, na niej też było dość ciasno. Barki ustawiały się jedna za drugą, choć jakoś statycznie, nieprzekonująco, w każdym razie nie dawałem za nie głowy. Przyszło mi na myśl, że to tylko imitacja ruchu rzecznego, spreparowana po to, żeby turyści mieli okazję złapać dobre ujęcia: znajomy układ budynków, krajobraz na pocztówkę.
Nie chciałem tracić z oczu tego widoku. Więc musiałem zostać. Niebo przecinały samoloty śpieszące na któreś z lotnisk, a kopuła Św. Pawła harmonijnie wieńczyła kompozycję. Ostatecznie mogłem przecież sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Czy do tej pory nie traktowałem wszystkiego co tu widzę zbyt poważnie? Na siłę doszukując się jakiegoś drugiego dna? A miałem do czynienia tylko i wyłącznie z życiem w dobrze usytuowanym centrum świata.
Uczucie niepewności musiało wynikać po części z tego, że jeszcze nie potrafiłem wczuć się w tutejszy rytm mijania ludzi na chodnikach, psychologię tłumu w metrze, zwyczaj szybkiej, sprawnej obsługi mnie jako klienta w sklepie, barze, restauracji. Na dodatek rzadko miałem okazję z kimś porozmawiać. Moja komunikacja z otoczeniem sprowadzała się do wymieniania nazw towarów i usług, które chcę wykupić, a także przypadkowej wymiany zdań w podziemnym wagoniku, czy wskazaniu drogi turyście. Pewnego dnia siedziałem w Hyde Parku, gdy jakiś mężczyzna w dość połamany sposób zadał mi błagalne pytanie:
-
Gdzie tutaj jest miejsce, w którym mogę mówić co chcę?
Zabrzmiało to dwuznacznie, więc przez sekundę zastanawiałem się o co właściwie pyta. Poradziłem, żeby skierował się w stronę Marble Arch. Już zdążył skręcić w niewidoczną aleję, gdy wyobrażałem sobie jego reakcję po dotarciu na miejsce. Co zrobi, gdy nieznacznie zboczy z trasy i zamiast przyniesionej przez kogoś mównicy najpierw zobaczy wyrzeźbiony, koński pysk? Może pomyśli, że perfidnie go oszukałem, albo po prostu zda sobie sprawę, że takiego miejsca naprawdę nigdzie nie ma i co więcej, nie można go oczekiwać. Bo cóż znaczy trójkącik na mapie; informacja, że jest tu gdzieś miejsce, gdzie wolność wypowiedzi jest niczym nieskrępowana?
Mój losowy rozmówca powinien wtedy zrozumieć, że skoro nie da się mówić tego, co się chce, to pod żadnym pozorem nie powinno się tego robić; nawet jeśli świat, park, czy przypadkowy przechodzień gorąco zachęca cię, żebyś chociaż spróbował. Swoim pytaniem jednak mocno mnie zaniepokoił. Przypomniał o obawie, że po powrocie do kraju będę mówił inaczej niż przedtem, że zapomnę języka, że kraj, który noszę ciągle przy sobie znacznie się skurczy.
Z tą myślą patrzę na ludzi, którzy stojąc obok mnie na tarasie, mają przed sobą to samo co ja. Miasto, w którym lepiej siedzieć cicho, jeśli zaczynasz mieć wrażenie, że coś tu jest nie tak. Dlatego postanawiam, że nie będę się z niczym zdradzał; a przynajmniej do momentu, w którym nie będzie już można tego uniknąć. A potem zobaczymy.
Nie powiem, zmęczył mnie ten oślepiający blask, śmiech przechodniów, rosnąca wciąż temperatura i nagromadzenie komunikacyjne. Pognębiony opuściłem budynek i bezwiednie przeszedłem mostem w stronę kopuły. Zanurzyłem się w wolne przestrzenie między budynkami. Miasto, po krótkiej przerwie, znowu stało się czymś niejednorodnym, pociętym na drobne kawałki, nie dającym się ująć w całości. W wąskich uliczkach dostrzegłem pierwsze iskry i szpalery małych płomieni. Chciałem kogoś zaalarmować; dać znak, że znowu się zaczyna, ale dopiero teraz dotarło do mnie, że dyrektor musiał się pomylić. Z pewnością byłem sam. I ani śladu Chińczyków.
Tekst pochodzi z miesięcznika „Lux”, nr 4.