Bogna Obidzińska: Cyfrowi tubylcy czy wygnańcy?

***Digital Natives

Wtłoczeni w świat perspektyw, ideałów racji,
Ssący z mlekiem matki powojenną idyllę,
Mamy w sobie własne, kolorowe Auschwitz,
Zbutwiałego Chrystusa, niezburzoną Bastylię,

Wypluci na padół przez kosmiczną macicę,
Martwe noworodki, którym kruche krtanie,
Zmiażdżyli w dobrej wierze troskliwi rodzice,
Pompując opuszkami harmonijne drganie,

Podrzynano nam gardła w nieświadomej winie,
Usypiano w szkołach serc zbyt głośne bicie,
Tworzono z nas trybiki w globalnej machinie,
Filtrującej w tętnicach każde szczere życie,

Plastikowe rzygi kolejnych zębatek,
Antidotum na kompleks starego pokolenia,
Zbluzgani orszakiem ,,iPodów i klapek”,
Nieludzko odarci z prawa do cierpienia,

Nosimy w sobie Atlantyk milczenia,
Gdy blaszane kłamstwa dotkliwie nas ranią,
Choć mówi się o nas: epoka bez znaczenia,
Rozstrzelane ciała bolą nas tak samo.

I wcale nie chcemy stać się perfekcyjni,
Zdławieni nekropolią ideałów krat,
Pragniemy pozostać grzeszni i omylni,
Do samego końca mieć niewiele lat.

Dziś martwi błądzimy pirytowym Edenem,
Lecz drzemie nam w sercach miłości żywej kwiat,
Pokolenie Kaina jednak ma znaczenie,
To nam przyszło zabić ten okrutny świat.

W mundurach indygo wyjdziemy na ulice,
Tuszując wrażliwość rozcieńczonym męstwem,
Mcdonaldów szeregi zapłoną jak znicze,
I nasz cichy orgazm stanie się zwycięstwem.

A gdy realizmu przestrzelą nas kusze,
Nim w oparach marzeń zaczniemy dogasać,
Wyplujemy w powietrze wirtualne dusze
I trenem nam będzie gwiazdka w nawiasach.

Adam Jaworski

20 IX 2014

Daj mi dłoń, tak daleko port,
gdzie dziś dom, gdzie ulica słońc.
Aleją gwiazd, aleją gwiazd biegniemy, Bóg
drogę zna,
pod niebem gwiazd, pod niebem gwiazd żyjemy, a każdy sam…

Marek Dutkiewicz

Gry czy też konflikty międzypokoleniowe kojarzą się zwykle z formowaniem antytez wobec zastanych tez odziedziczonych po przodkach – czasem po dziadkach, częściej po rodzicach. Rok ’68 i zbuntowane rzesze młodzieży obrażonej na swoich rodziców hipokrytów, w USA robiących „purytański” majątek za pomocą wojny, w RFN wspinających się po szczeblach kariery jako „porządni obywatele” bez rozliczenia swoich wojennych wyczynów itp., są przykładem takiej relacji.

Myślenie o pokoleniach w paradygmacie rodzinnym jest jak najbardziej naturalne i prawidłowe, ale pod warunkiem, że dostrzeżemy kilka okoliczności towarzyszących i wynikających z nich szczególnych konsekwencji:

  1. wbrew oczywistemu poczuciu następowania kolejnych generacji po sobie, w znacznej mierze pokolenia „antytetyczne” występują na zasadzie łańcucha, a więc jako ogniwa ciasno ze sobą splecione, wręcz nierozłączne, a okresy ich wzajemnego oddziaływania zachodzą za siebie całymi dekadami;
  2. równie ważne, co oddziaływanie pokoleń będących dla siebie generującymi, jest wzajemne oddziaływanie pokoleń pośrednich – tych oddalonych od siebie nie o całe biologicznie znaczące odstępy lat (20–30), ale o dekadę lub 15 lat – mowa jest o „starszych kolegach”, „kolegach starszego rodzeństwa” itd.;
  3. nie wszystkie rocznikowo zbliżone grupy ludzi tworzą pokolenie w sensie znaczącym, tj. samoświadomym i generującym historyczną zmianę lub choćby aurę.

Te trzy okoliczności dość dobrze tłumaczą naszą obecną sytuację. W ostatnich latach, poza retrospektywami dotyczącymi historycznych pokoleń, takich jak Kolumbowie (ostatnio nazywani też „pokoleniem 44”), Młoda Polska, romantycy czy jeszcze wcześniej kościuszkowcy, nieco miejsca poświęca się w sferze publicznej pokoleniu X i ostatnio pokoleniu Y, które jest punktem skupiającym niniejszy szkic. Pomija się natomiast trzy pokolenia bezpośrednio poprzedzające i sobie współczesne, które uwarunkowały i nadal warunkują pokolenia X i Y. Mówiąc o igrekach, nawiązać należy zatem do wszystkich pięciu generacji poniekąd łącznie, w ich wzajemnych relacjach, lub więcej – wpływach. Za Cycerona po naszym Czyśćcu obieramy pokolenie X i to z jego perspektywy opiszemy pozostałe, ponieważ jest to grupa, która prawdopodobnie najwięcej widzi.

Ale, określmy wpierw pobieżnie cały przedmiot oględzin: pokolenie Y stanowią najmłodsi uczestnicy świata dorosłych, czyli dwudziestoparolatkowie. Jakiej 10–15 lat od nich starsi określani pokoleniem X to obecni trzydziestoparolatkowie, urodzeni mniej więcej między 1974 a 1980 rokiem. Ciekawym pokoleniem nie tyle poprzedzającym, co wyprzedzającym iksów w kilku dziedzinach są obecni czterdziestoparolatkowie, których na potrzeby tego tekściku, podążając z alfabetem wstecz, nazwiemy pokoleniem W. W obręb rozważań włączymy następnie sześćdziesięciolatków, urodzonych w okolicach lat 1952–1957, których nazwiemy pokoleniem U, oraz w końcu najstarszych, którzy funkcjonują jako pokolenie – czyli ludzi urodzonych tuż przed wojną i w jej czasie, tak że ich dzieciństwo przypadło na okupację i czas tuż po niej. To pokolenie nazwiemy T.

Dodajmy na marginesie, w kwestii terminologii: alfabet jest nam tu dość na rękę, ponieważ możemy dla ułatwienia ukuć hasła pomagające w zapamiętaniu charakterystyki (choć uproszczonej) również tych trzech pomijanych pokoleń. Dzieci wojny, nazwane tu pokoleniem T, są pokoleniem tragicznym. Urodzeni w czasach stalinowskich, należący do pokolenia U, rośli w czasach stabilizującej się ubecji. W nazewnictwie odniesiemy ich jednak do innego U – cienia wojennych u-Bootów, jako że sami przybierali z grubsza podobną politycznie potężną, a niejawną strategię, służąc udatnie strukturom komuny. Natomiast pokolenie W wreszcie może się kojarzyć z walką – urodzeni w latach 60. mieli około 20 lat podczas wydarzeń lat 80., które scaliły ich światopogląd.

Uważny czytelnik zauważy, że niewymienione zostało jeszcze jedno pokolenie, obecnie pięćdziesięcioparolatków (czy ludzi „pod sześćdziesiątkę”). Nie jest to przeoczenie, ale raczej trudność w ustaleniu danych, a nawet narzędzi pomiaru – ta grupa polskiego społeczeństwa wydaje się czymś w rodzaju czarnej dziury, gdzie wpadają przedmioty, pracownicy, dochody, informacje, ba – całe przedsiębiorstwa państwowe – ale skąd niewiele wypada. Prawdopodobnie ktoś należący do jednego z pokoleń przylegających (może starsze ciemne u-Booty, a może młodsi walczący?) byłby w stanie coś więcej o nich powiedzieć. Być może czarne dziury należą do u-Bootów, lecz jako mniej wyrazistą frakcję tej grupy pozostawmy ich jako czarne dziury.

Często z typem czarnej dziury utożsamiane jest pokolenie iksów. Powodem nieporozumienia może być fakt, że rzeczywiście są oni – a przynajmniej do niedawna byli – trochę niewiadomą: nie dorobili się majątków, rodzin, posad na widocznych stanowiskach ani potężnych koneksji. „Żyją, aby pracować” – mówi się o nich, „single”, „egoiści”, wreszcie „emigranci”, w przeciwieństwie do starszych walczących uważających się i uważanych za patriotów oraz, co może zaskakujące, do igreków, którzy z wyjazdów zagranicznych korzystają, kiedy chcą i ile chcą, ale świetnie się czują również w Polsce, zakładając firmy w wirtualu, zatrudniając się u tych, którzy im dają odpowiednie warunki, i ceniąc sobie wygody „pracy, aby żyć”.

Jednak zauważmy, kiedy igreki dorastały, w początkach XXI wieku, dookoła było już zasadniczo wszystko: nieograniczony (bo wreszcie tani) dostęp do wszelkich narzędzi, aplikacji, danych, i co najważniejsze: do ludzi, przy tym unijne dofinansowania i budżety, a nawet już nie prawa, ale przywileje konsumentów, przywileje pracowników, przywileje pacjentów, przywileje studentów i przywileje dzieci. Fundamentem życia igreków jest to, że wszystko mogą i że doskonale potrafią z tego korzystać. Jeśli igreki w porę dostrzegą, co warto budować, to prawdopodobnie coś solidnego zbudują.

Kiedy dorastały iksy, większości z tych dobrodziejstw nie było. Nic szczególnego się też właściwie nie wydarzyło: wolność została właśnie wywalczona przez starszych, o wchodzeniu do UE nikt jeszcze nie słyszał, nikt nie wybrał ani nie żegnał papieża, nie zdarzył się żaden kataklizm. Za to znaczenie miały nauka i twórczość: liceum w początkach latach 90. (pojawiały się wówczas pierwsze telefony komórkowe), studia w drugiej połowie tej dekady (w 1996 roku na UW dostępny był już e-mail, zielone literki na czarnym ekranie; w 1998 na pecetach używało się Outlooka do ściągania e-maili, mało kto zaglądał jednak do internetu przez przeglądarki, bo łącza telefoniczne nabijały za to ogromne sumy). Iksów było przy tym dużo, jeden z tych pożądanych demograficznych wyżów. Na każdym etapie edukacji zatem panowała duża konkurencja – dostanie się do dobrego liceum wymagało pasji i znajomości wszystkiego, w tym języków obcych, których podstawówki późnych ciemnych i smutnych lat 80. dostarczały niedużo, chyba że ktoś miał szczęście i do jego szkoły przyjeżdżali afroamerykańscy misjonarze z Peace Corps. Mimo to każdy się uczył, jak mógł. Pierwsza połowa lat 90. to były zaś najlepsze czasy polskich liceów: nauczycielami zostali ci, których marzenia o świetnej szkole mogły się wreszcie ziścić – choć już nie dla nich samych, ale dla iksów właśnie – najstarsi przedstawiciele walczących. Stworzyli oni dla iksów wszelkie możliwe programy rozwoju: eksperymentalne, indywidualne, otwarte, specjalistyczne, poszerzone, pogłębione, alternatywne, poziomowane, interaktywne, twórcze i interdyscyplinarne, a do tego nabite literaturą, filozofią, religiami, astrofizyką, eksperymentami w prawdziwych instytutach, fakultetami z prawdziwymi profesorami prawdziwych uczelni, uzupełnione o zajęcia artystyczne i pracę charytatywną. Ponieważ nie weszły jeszcze wyszczuplające gorsety wielkiej reformy systemu edukacji, nauczyciele w liceach tej pierwszej pięciolatki po 1990 roku mogli wszystko. Mieli też podatny grunt, jako że w wyżu demograficznym przebrali sobie uczniów i pracowali ze zmotywowanymi i zdolnymi – zatem rosły im skrzydła i kształcąc przyszłych autentycznych intelektualistów, spełniali się.

Podobnie czynili ich koledzy w innych branżach, inni walczący, którzy wybrali w początku lat 90. zarządzanie gospodarką w instytucjach publicznych i biznes – czy to własny, czy to w przedsiębiorstwach i postspółdzielniach „sprywatyzowanych” przez u-Booty, czy to w zachodnich korporacjach wchodzących szybko na nasz rynek. Błyskawiczne kariery, szybkie stanowiska, majątki, gra na giełdzie. W roku 1991 wystarczyło być inteligentnym, po studiach i znać choć jeden język obcy, aby zostać menedżerem. W kraju panował głód młodych, dzielnych i otwartych. Oni, walczący, tacy byli: dzielni z ducha na szczęście bardziej niż z doświadczeń.

Najtrudniejszy wysiłek lat 80. ponieśli tragiczni, budując już od lat 70. ruch wolnościowy, próbując dopasować świat do czegoś, co tylko przeczuwali jako mityczny porządek rzeczy, nie mając jednak o nim zielonego pojęcia, bo i skąd. Urodzili się wszak w piekle, a dorastali w jego przedsionkach, z przedwojennymi rodzicami – świętymi, mitycznymi – ale milczącymi w najlepszym razie. Milczącymi, zarówno jeśli stawiali bierny opór, jak i jeśli dali się wciągnąć. Świat tragicznych jest podwójnie fatalny, bo wzrastali, myśląc, że są przedkomunistyczni jak ich rodzice, gdy tymczasem wiedzę o świecie, a nawet etos uczciwości wgrywane mieli w postaci o 90 stopni przesuniętej. Gdyby o 180, toby się zorientowali…

Brudną robotę lat 80. zrobili zaś ci, którzy w komunizm weszli jak w masło, bez rozterek, bez przeczuć o innym świecie, żywiący się mułem tego Acherontu drugiej wojny jak ryby, czyli u-Booty oraz czarne dziury, młodsi koledzy wciągani przez pokolenie u-Bootów do (półlegalnych nawet za komuny) gier polityczno-biznesowych. Co ciekawe, oni nadal nie wyszli z komuny: za długo żyjący z w jej systemie, za słabo wykształceni i za mało obyci, aby odnaleź

się w nowej rzeczywistości, kopią dalej swój Acheront, jak dziwaczny kanał pośród reszty ludzi, pracując w ukradzionej firmie państwowej i chuchając na swój kiczowaty dom pod miastem, lukrowany medialną wersją wydarzeń. Ich paradygmat jest bardziej wirtualny niż realny i tylko oni o tym nie wiedzą.

Walczący zaś uczestniczyli w wydarzeniach lat 80. nieskażeni, za młodzi – z podziwem i szczerą wiarą obserwujący zarówno walkę tragicznych, jak i cwaniactwa u-Bootów i przyczajenie czarnych dziur oczekujących na swoją szansę – walczący nie podejrzewali oszustwa, przywiązani do ideałów. Walczyli, jak mogli: byli harcerzami, nosili bibułę i ostentacyjnie modlili się na Anioł Pański w komunistycznych ciągle jeszcze liceach. Uczestniczyli w sposób chwalebny, bez ryzyka umoczenia się w czymś brudnym. To dzięki temu oni – walczący – kształcili potem iksów na obraz i podobieństwo własnych marzeń.

Kształcili, ale swoim wspaniałym adeptom nie zapewnili pola samorealizacji adekwatnego do danych im kompetencji, horyzontów i zaszczepionych misji. Bo też nie było w mocy walczących zapewnienie takiego pola – oni byli 10, 15 lat tylko starsi od iksów, więc za mało było czasu na stworzenie nowych przestrzeni, istniejące pola wszak sami zaś pozajmowali. A ponieważ walczący byli przy tym pionierami nowej rzeczywistości, w większości mając też do utrzymania rodziny, a przed sobą całą Polskę do odbudowy – i tak mieli co robić. Zresztą, pionierzy patrzą przed siebie, nie za siebie a rzadko tylko na boki. Do tego wszystkiego byli przecież sami – za przewodników mając antyautorytety, czyli rywalizujących ze sobą i gryzących się u-Bootów i czarne dziury, którzy jak freon dokańczali dzieła rozrywania telepiących się, jeszcze co zdrowszych struktur społecznych, zajęci obsiadaniem jak muchy rad nadzorczych, monopolizowaniem mediów i oczernianiem wszystkiego, co jasne.

W tle tego wszystkiego, coraz szerzej otwierając oczy z zadziwienia i przerażenia światem nagle im obcym oraz rosnącym osamotnieniem i z coraz bardziej beznadziejnej tęsknoty za tym, czego nigdy nie zaznali, czyli bezpieczeństwem i jednoznacznością, za światem czarno-białym, tragiczni przywiązywali do siebie jedynych, którzy już dorośli na tyle, by rozumieć, a z drugiej strony niepotrzebnych, zostawionych na lodzie, niezagospodarowanych, czyli iksów. Więc iksy zajęły się tym, w czym były najlepsze: słuchaniem, studiowaniem, obserwowaniem, wyjaśnianiem, rozdzielaniem cierpliwie jak archeolodzy ziarenka po ziarenku zaszłości – zakładając czasopisma naukowe i popularne, jak „Fronda”. Zawłaszczone w żywotach i problemach poprzednich pokoleń iksy pracowały bezfinansowo, dla idei. Zawodowo zaś trafiały na posady o wiele za słabe nie tylko dla swoich możliwości, ale i dla oczekiwań ekonomicznych umożliwiających na przykład założenie rodziny. Pracowały w dwóch, trzech miejscach, nie mając czasu na siebie i kółko się zamykało, „single”, „egoiści”. Niektóre, aby się uwolnić lub by znaleźć sobie miejsce, wyjechały, „emigranci”. Wiele innych iksów – nie znajdując w ogóle miejsca w biznesie, administracji państwowej ani uczelniach i instytucjach kultury – stało się pionierami społeczeństwa obywatelskiego, zakładając teatry (niezależne), kapele (offowe), stowarzyszenia edukacyjne (alternatywne), organizacje charytatywne i związki światopoglądowe: od prawa do lewa, od metafizyki do stylizacji, od racjonalizmu do magii. Zwykle z gorącą misją, ale w przyjaźni, niezależnie od światopoglądowych rozbieżności.

Tego ostatniego nie rozumieją inne pokolenia: walczący, ponieważ nie mieli czasu ani motywacji, aby się rozejrzeć i zauważyć różnice w poglądach, aż było za późno, tragiczni, ponieważ przeciwstawiają siebie reszcie świata, w kontrastowym otoczeniu nie rozróżniając detali, u-Booty, ponieważ z powodu różnic po prostu likwidują przeciwników, czarne dziury, ponieważ robią z ludzi na niewolników i ci nawet nie mają czasu ust otworzyć, a igreki wreszcie, ponieważ nie wiedzą, nie rozumieją, nie czują, że można się lubić, nie zgadzając się – co dla iksów stało się powietrzem i koniecznością. Jak skłonni oddać własne poglądy utopiści, igreki dążą do małego raju zgody i wspólnoty, ceniąc pokój i radość bycia razem bardziej niż jasność stanowisk.

Uzasadniając tę postawę, igreki z konkretną powagą mówią o sobie, że mają mit założycielski. W dodatku podwójny – śmierć Jana Pawła II i katastrofę smoleńską. Te dwa momenty sprawiły, że dorastające igreki w Polsce doznały tego, czego najbardziej pragną: jedności. Jedności między nimi samymi, jedności z innymi, a nawet jedności pomiędzy pozostałymi, kimkolwiek by oni byli.

Pokolenie Y nie cierpi, jak tragicy, na resentymenty względem tych, którzy ponoć mieli lepiej; nie skrywa, jak u-Booty i czarne dziury, sumień obciążonych zdradą samych siebie i pożarciem przyjaciół; nie ma, jak walczący, karków zesztywniałych od doglądania wydajności firmy; nie jest wreszcie, jak iksy, przetrzymane lub całkiem wycofane z życia osobistego na potrzeby misji artystycznej, intelektualnej, duchowej, światopoglądowej lub społecznej. Pokolenie igreków nie otrzymało co prawda dobrej edukacji w instytucjach – ale też w zasadzie nie potrzebuje jej, bo wszystko jest dla niego dostępne. Igreki więc faktycznie są innym pokoleniem – nie pod pewnym względem innym, jak różnią się od siebie pokolenia poprzednie, ale pod niemal każdym względem: jest samowystarczalne i samodzielne. Nie antytetyczne, ale od źródła inne. Czy więc to oni stanowią wreszcie koniec naszego posttraumatic stress disorder po drugiej wojnie światowej i po komunie oraz nowe otwarcie?

Z pewnością nie wszystkie igreki zdają sobie sprawę, ale wielu czuje, że czegoś jednak od pozostałych pokoleń potrzebują: drogowskazów i mandatów, jeśli przekroczą wskazówki przedstawione na znakach. Potrzebują też zaufania, że nie tylko dojadą do celu, ale jeszcze innych przywiozą – ludzi brakujących, nowszych, których nie dały rady stworzyć iksy, dzieci u-Bootów i tragicznych. Tymczasem igreki czują się nielubiane, wykreślone, wyobcowane – i nieadekwatne – jakby pozostali sądzili, że oni nie odczytają nawet drogowskazów. Więc czy mamy pokolenie, które nie zlekceważy igreków i któremu igreki, The Digital Natives, zaufają? Czy czyjeś wskazówki przyjmą i pozwolą komuś przekazać sobie bardziej subtelne reguły współbycia, niż swoboda wszechmocy i okupiona zdystansowaniem jedność?

Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 73.