Bohater, przestępca, awanturnik

Gdyby urodził się paręset lat wcześniej, zapewne zbudowałby fantastyczne imperium na drugim końcu ziemi. Przyszedł jednak na świat dopiero w 1915 roku, wybrał więc to, co mu pozostało: drogę pilota, wojownika i poszukiwacza przygód. Nazywał się Jan Zumbach

Od początku życia Jana Eugeniusza Ludwiga Zumbacha wiadomo było, że nie przebiegnie ono tak spokojnie jak życie innych. Nie tylko dlatego, że wcześnie zaczął uganiać się za kobietami (co w sumie było wtedy normą) czy że do jego ulubionych rozrywek w latach szczenięcych należało ciskanie kamykami w siedzenie wiejskiej gospodyni. O charakterze Zumbacha najlepiej świadczyło to, że gdy jego dziecięcą dumę zaczął irytować przelatujący regularnie nad domem samolot rejsowy, ignorujący krzyki chłopca, tenże postanowił go zestrzelić i zaczął budować działo przeciwlotnicze. Które, nawiasem mówiąc, eksplodowało przy próbie użycia, nieomal zabijając swego konstruktora. I nawet srogie lanie, które wtedy otrzymał, nie wybiło mu z głowy cechy, która miała mu towarzyszyć całe życie: awanturniczej żądzy przygody.

Zarówno epizod ze wspomnianym samolotem pasażerskim, jak i zorganizowane w jego wsi przez Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej pokazy lotnicze natchnęły go do tego, by związał swoją przyszłość z armią, konkretniej zaś z lotnictwem. Wstąpił więc do piechoty, a następnie zaczął się starać o przyjęcie do szkoły w Dęblinie. Od początku musiał walczyć o swoje marzenie, zarówno z matką, która nawet nie chciała słyszeć o lataniu, a do tego była zrozpaczona, że syn wybrał piechotę zamiast bardziej renomowanej kawalerii, jak i z armią. By pokonać Wojsko Polskie, dwa razy musiał uciec się do fałszerstwa: raz zatajając swoje szwajcarskie obywatelstwo, a drugi raz fałszując zgodę matki na wstąpienie w jego szeregi. W końcu dopiął swego: 2 stycznia 1936 roku przekroczył bramy upragnionego Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa, słynnej Szkoły Orląt.

Choć poziom szkoły sam w sobie był wysoki, prawdziwym wyzwaniem okazała się dla Zumbacha dopiero służba w 111 Eskadrze Myśliwskiej 1 Pułku Lotniczego, gdzie uczył się latać pod dowództwem słynnego podpułkownika Leopolda Pamuły. Jak będzie wyglądała nauka, Zumbach z kolegami przekonali się już pierwszego dnia, kiedy po całonocnej powitalnej libacji, podczas której nowi piloci pili ze swoim dowódcą, Pamuła z samego rana zebrał skacowanych rekrutów i zażądał natychmiastowego startu i ćwiczenia akrobacji powietrznych. Nawiasem można wspomnieć, że sam również wystartował, wykonał szaleńczy popis pilotażu i na dodatek w locie zdążył się rozebrać do rosołu.

Początek wojny okazał się dla Zumbacha niezbyt łaskawy: w maju 1939 roku złamał w wypadku nogę i cały wrzesień spędził na bezskutecznym poszukiwaniu swej jednostki i wykonywaniu lotów rozpoznawczych za sterami turystycznego RWD-13. Następnie przez Rumunię i Francję dostał się do Anglii, gdzie latał w składzie słynnego Dywizjonu 303, później zaś został dowódcą najpierw tej jednostki, następnie zaś 3 Polskiego Skrzydła Myśliwskiego. Wyczyny wojenne Zumbacha zostały dość dobrze opisane, zaznaczmy więc tylko, że posada dowódcza, choć podchodził do niej bardzo odpowiedzialnie i był świetnym oficerem, przysparzała mu także tego, czego z całego serca nienawidził: nudy. Jego awanturniczy duch bolał nad tym, iż nie może już brać udziału w walkach. W efekcie zaczęła go rozpierać energia, co nieomal zakończyło się tragicznie. Po alkoholowej libacji w Antwerpii wraz z kolegą wsiedli do dwóch samolotów łącznikowych, by wrócić do Londynu. W trakcie płatania psikusa koledze pijany Zumbach pomylił się jednak w nawigacji i poleciał nad wrogie terytorium, gdzie dostał się w ogień artylerii przeciwlotniczej i musiał lądować. Ostatni miesiąc wojny spędził przez to w obozie jenieckim.

Na drogę, którą podążał po wojnie, wstąpił jednak jeszcze w jej trakcie, gdy jako pułkownik dowodził 133 Polskim Skrzydłem Myśliwskim. Już znudzony, cierpiał na poważne braki gotówki, lwią część swoich poborów przeznaczał bowiem na kobiety. By zaspokoić zarówno potrzeby materialne, jak i żądzę przygód, przystał na propozycję jednej z poznanych w trakcie wojny osób i 13 grudnia 1944 roku przeszmuglował do Brukseli paczkę diamentów. Swoją pierwszą: do końca 1945 roku, do momentu, gdy odżyją zaczopowane przez wojnę szlaki handlowe, Zumbach zgromadził 3000 funtów w gotówce, kwotę na owe olbrzymią.

Pieniądze zdobyte na przemycie diamentów zainwestował następnie w lotnicze przedsiębiorstwo taksówkowe Flyaway Ltd. Utworzone w zamyśle jako firma transportowa, szybko okazało się doskonałą przykrywką dla przemytu. W tym celu rychło utworzono także siostrzaną firmę, Airspan Travel Limited. Obie firmy stały się przystanią dla pilotów, którzy tak jak Zumbach marzyli o jednym: by znów latać. Oczywiście, nikt nie chciał rezygnować z dochodów, jakie obie firmy generowały, najważniejsze dla nich było jednak móc znów wzbić się w powietrze. Przewozili wszystko, legalnie i nielegalnie: pasażerów, walutę, broń, kosztowności, zegarki szwajcarskie etc. Z czasem przemytniczy interes współzałożony przez Zumbacha rozrósł się do tego stopnia, że podjął on wraz ze współpracownikami próbę przemytu morskiego. Dobra passa trwała aż do początku lat pięćdziesiątych, gdy w wyniku kolejnych kontroli celnych przemytnicy stracili prawie cały swój majątek.

Następnie Zumbach zaczął pracę dla Etudes Fiduciaires Intercostales SA. Był to pierwszy raz od wojny, gdy zdobył etat jako pilot. Bardzo szybko okazało się, że jego nowa firma również zajmuje się przemytem, ale mimo początkowych sukcesów były podpułkownik Polskich Sił Zbrojnych miał dosyć. Odszedł z EFISA i w 1954 roku został, dzięki pomocy kolegi z wojska, dyrektorem nowo powstałej w Chartres fabryki ręczników kąpielowych. Dla starego awanturnika był to koszmarny okres, jednak nie bardzo miał on wówczas alternatywę. Dopiero na początku 1955 roku razem z Jamesem Mallorym, znajomym z czasów pracy w lotniczym przedsiębiorstwie taksówkowym, założył dyskotekę Club Saint-Florentin. To wciąż nie było to, co Zumbach chciałby robić, jednak zajęcie to było lepsze od produkcji tekstyliów. Niestety, w momencie gdy interes okazał się intratny, zaczęli do niego ściągać znajomi Mallory’ego, chcący współdzielić sukces i jego owoce. Pod koniec 1956 roku Zumbach znowu miał dosyć, tym razem paraliżu przedsiębiorstwa i wykłócania się ze współwłaścicielami. Na początku 1957 roku otworzył więc własną dyskotekę o nazwie Club de l’Etoile przy paryskim placu o tej samej nazwie. Kolejne cztery lata nasz bohater obrastał w piórka: otworzył restaurację przy ul. Quentin-Bauchart, przytył, stracił kondycję. Szansa na odmianę tego stanu rzeczy nadeszła w połowie grudnia 1961 roku, gdy nawiązał z nim kontakt Renaud Desners.

6 stycznia 1962 roku Desners wyjawił Zumbachowi propozycję: utworzenie towarzystwa lotniczego, które miało dostarczać samoloty do Katangi. Dwa dni później, podczas spotkania z Moisem Czombem, sprawa się wyjaśniła: w rzeczywistości podpułkownik miał utworzyć katangijskie siły powietrzne, a następnie objąć nad nimi dowództwo. Po długich negocjacjach, opóźnianych przez stronę katangijską, Zumbach się zdecydował. W połowie roku do Katangi przeszmuglowano, jako maszyny rolnicze i sprzęt wiertniczy, sześć samolotów Harvard T-6. Czekając na transport, co trwało parę miesięcy, Zumbach ożenił się z Giselle, poznaną dwa lata wcześniej Francuzką.

Pierwsze szlify jako najemnik zdobywał właśnie w Katandze, dowodząc siłami powietrznymi składającymi się z kilku samolotów T-6 i „bombowca” De Havilland Dove: w istocie małego samolotu pasażerskiego, uzbrojonego w karabin maszynowy piechoty Hotchkiss zainstalowany w wymontowanych drzwiach pilotów oraz bomby zrobione z granatów ręcznych.

Tym, co zobaczył w Katandze, Zumbach nie był zszokowany tylko dzięki swojej wieloletniej karierze przemytnika. Okazało się mianowicie, że cały rząd katangijski skrupulatnie się na wojnie o niepodległość wzbogaca, najmniej nakierowani na zysk są zaś walczący po jego stronie najemnicy. Jedną z bardziej znaczących scen, na jakie natrafił w Elizabethville była transakcja, w której Czombe osobiście kupił z demobilu dziesię

tysięcy angielskich hełmów po pięć szylingów sztuka, a następnie sprzedał je siłom zbrojnym Katangi po funcie szterlingu sztuka. W ten sposób zarobił ponad siedem tysięcy funtów na sprzęcie niemożliwym do użycia w gorącym, afrykańskim interiorze.

Cała ta wojna zresztą była nad wyraz prowizoryczna, zaś dumne siły powietrzne Katangi składały się niemal wyłącznie z samolotów pasażerskich i turystycznych, jedynym wyjątkiem byłe szkolno-bojowe harvardy T-6. Gdy więc na początku grudnia 1962 roku siły ONZ, wzmocnione eskadrą szwedzkich myśliwców SAAB, przeszły do bardziej zorganizowanych działań, w ciągu kilku dni zamieniły samoloty Zumbacha w kupkę złomu. Był to dla niego koniec wojny, nieliczne ocalałe maszyny wykonały jeszcze kilka lotów, lecz już niemal bez znaczenia bojowego. Dzikie gęsi odleciały z Konga.

Po tym epizodzie Zumbach wraz z żoną wrócili do Europy i przez pewien czas wiedli spokojne życie. 30 stycznia 1965 roku urodził im się syn, Hubert, Zumbach zaś zaczął handlować używanymi samolotami cywilnymi. Jego dodatkowym zajęciem była wtedy bezskuteczna pogoń za Czombem i należnościami, jakich nie zapłacił jemu i innym. Otrzymał kilka propozycji kontraktów, między innymi pomocy dla powstańców jemeńskich i separatystów sudańskich, żaden jednak nie doszedł do skutku. Zmiana nastąpiła dopiero w maju 1967 roku, kiedy skontaktował się z nim klient zainteresowany kupnem bombowca. Wybór padł na maszynę Martin B-26 Marauder, zaś nabywcą okazał się pułkownik Chukwuemeka Odumegwu Ojukwu, lider walczącej o niepodległość Biafry.

Po dostarczeniu samolotu pułkownik Ojukwu namówił Zumbacha, by ten zrobił ponownie to, co pięć lat wcześniej w Katandze: stworzył siły lotnicze jego państwa. Polak przystał na to, tym razem sytuacja różniła się jednak diametralnie: w odróżnieniu od dysponującej wieloma bogactwami naturalnymi Katangi Biafra była zdecydowanie biedniejsza. Jej siły powietrzne składały się z rzeczonego B-26, zabytku z czasów II wojny światowej, i trzech śmigłowców Alouette, pozbawionych uzbrojenia, później również pojedynczych samolotów De Havilland Dove i DC-3 Dakota. Nawiasem mówiąc, B-26 również był go pozbawiony. Zamiast lotniczych karabinów maszynowych zainstalowano w nim broń piechoty, zamiast bomb lotniczych z kolei używano biafrańskich samoróbek, zrzucanych z luku bombowego przez dwóch członków załogi.

W odróżnieniu od rebelii Katangi Biafra nie była rządzona przez chciwych malwersantów. Jej żołnierze byli zdyscyplinowani, stosunkowo dobrze wyszkoleni i mieli wysokie morale. Było to jednak za mało, by wygrać z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem. Po upadku tamtejszego powstania Zumbach wycofał się z życia najemnika i przemytnika. Nic dziwnego, jeśli pamiętamy, że miał wtedy już 52 lata, rodzinę i dziecko.

Jego dalsze losy są niemal nieznane. Krążą plotki, że planował szmuglować z Polski zapasy Ludowego Wojska Polskiego lub że nakłaniała go do współpracy Służba Bezpieczeństwa, nie wiadomo jednak, ile jest w nich prawdy. Zumbach zmarł 3 stycznia 1986 roku w Paryżu, w swoim łóżku. Nieoczekiwany koniec dla człowieka, który całe życie spędził, goniąc przygodę i walcząc o nią.

Przemysław Mrówka

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 77.