Sławomir Cenckiewicz stał się bohaterem kolejnej awantury na prawicy. Jego kandydatura na prezesa IPN pokazała, że różne stronnictwa konserwatywnej strony dzieli przepaść.
Na Wielkanoc Piotr Zaremba postanowił Cenckiewiczowi poświęcić artykuł w tygodniku “wSieci”, mieszając typowe dla tego pisma wątpliwości z typowymi dla prawicy skłonnościami do ubliżania oponentom. Zarembie odpowiedział Rafał Ziemkiewicz na łamach “Do Rzeczy”, przeprowadzając widowiskową „masakrację” Zaremby – a to tylko wisienka na torcie. Festiwal opinii jest tradycyjnie huczny i barwny. Wzorowo układa się po linijce sporu o kształt polityki historycznej – i tak od stu pięćdziesięciu lat biją się romantycy z pozytywistami. W tej awanturze nie brak niczego, co cieszy i ogrzewa serca wychłodzone ciągnącym się przednówkiem, za to brak niemal całkowicie tego, co w tym wszystkim jest istotne.
IPN jest instytucją, która ma zajmować się trzema rzeczami: trzymaniem w kupie, przeglądaniem i opisywaniem papierów bezpieki, w związku z tym – uczeniem o historii PRL oraz ściganiem zbrodniarzy czerwonych i brunatnych. Od tego ta instytucja jest. Jako szefa potrzebuje zatem intelektualnie lotnego historyka z praktyką naukową, który potrafi jednocześnie sprzedać odbiorcy ciekawie (bo jak inaczej dziś uczyć) opowiedziane dzieje rodzime. Musi mieć jaja, by robić swoje, a nie schlebiać odbiorcom – czego najwyraźniej oczekują dwie awanturujące się strony nieporozumienia – i nie pomijać tematów niewygodnych, które są podstawą funkcjonowania głównych przeciwników sporu historycznego, politycznego i kulturalnego w III RP. No i wreszcie – musi być sprawnym organizatorem i menedżerem.
Do tego ostatniego zdania Cenckiewicz wydawał się być bardzo właściwym kandydatem na prezesa IPN. Nie jest wielką tajemnicą, że – mimo innych, bardzo ważnych zalet – jest trudnym współpracownikiem, którego ambicja, perfekcjonizm i próżność doświadczonego naukowca oraz brak umiejętności zarządzania są jego piętą achillesową. Pytanie, czy jest w stanie sprawnie nabyć kompetencje organizatora, nie padło. Nie padło właściwie żadne nazwisko (poza prof. Szwagrzykiem, nad którym powinna się odbyć osobna dyskusja), które mogłoby być alternatywną, które mogło dorównać Cenckiewiczowi w innych niż menedżerskie kwalifikacjach.
Lepiej jednak prawicy mówić nie o talentach i możliwościach kandydata (-ów), ale pytać, czy bohater zatapiania Wałęsy i chuligan dewastujący spiżowego Kieżuna nie będzie bruździł w IPN-ie śpiewającym piosenek na 1. sierpnia.
Spokojnie, Cenckiewicz nie tylko nie lubi powstania, lecz jest także z Gdańska (wiadomo, co to znaczy), więc będzie bruździł i uprawiał niemiecką politykę historyczną. I wreszcie, jak to ujął Zbigniew Stonoga, odbierze nam smak życia! Kto da więcej merytoryki, kto?
Jerzy Kopański – redaktor naczelny