Dopóki bomby nie wybuchają na naszym podwórku, informacja o tym jest dla nas – chociaż raczej mało kto przyzna to głośno – na ogół zaledwie „ciekawym newsem”, którego dodatkową wartość stanowi jego „tak poza tym autentyczność”: gdzieś naprawdę dzieją się (lub działy się) takie rzeczy, które możemy oglądać w telewizji, wieczorem po ciężkim lub po prostu nudnym dniu, używając ich jako swoistej przyprawy – do kolacji i na dobranoc.
W powiedzeniu, które często słyszymy lub sami powtarzamy, że „życie pisze najciekawsze scenariusze”, jest może więcej prawdy na temat nas samych, niż byśmy chcieli przyznać. Gdy najważniejsza wydaje się właśnie rozrywka, na wszystko, czym próbuje się zwrócić naszą uwagę, możemy patrzeć właśnie pod tym kątem: czy byłby z tego fajny film? Niefajne scenariusze odrzucamy: bo bez happy endu, bo w sumie za smutne, bo nudne i przegadane… To nas nie kręci. Jesteśmy wtedy jak dzieci, dla których to właśnie jest fajne, co ich w żaden sposób nie obciąża, nie zmusza do „jakiegoś myślenia”, nie męczy… Bo rozrywka jest przecież nie po to, żeby męczyć.
O tym, że taki światopogląd, zgodnie z którym istotą dobrego życia jest rozrywka po pracy (obejrzenie fajnego filmu) i nic ponadto, jest wprost nieludzką dywersją wobec ducha – czasem po prostu aż strach głośno mówić. Żeby nie spotkać się z miażdżącą nibyodpowiedzią: Ale my przecież już od dawna w bajki i żadne duchy nie wierzymy (może poza „duchem czasu”, ale ten jest oczywiście zawsze po naszej stronie – bez wątpienia!).
Jeśli jednak tak jest, to wobec tego jak wytłumaczyć to, że – mimo wszystko –dość dużym zainteresowaniem i wzięciem cieszą się wciąż filmy historyczne dla tak zwanej szerokiej publiczności, szczególnie filmy wojenne, w których właśnie ten duch, istota człowieczeństwa jest głównym bohaterem, gdzie widzowi pokazuje się i „dobrych”, i „złych” – i walkę dobra i zła? A zainteresowanie to jest widocznie wystarczająco duże, skoro takie filmy w ogóle jeszcze się robi – mimo głoszonej równocześnie idei rzekomej posthistoryczności czasów, w których żyjemy (chociaż ostatnio, wydaje się, zapał wyznawców tej idei jakby nieco osłabł).
„Ja”, które przydarzyło się… niedokładnie mnie
Według najdawniejszych ustaleń, poczynionych przez starożytnych Greków, historia, jako dziedzina natury bardziej duchowej niż „obiektywnej”, pierwotnie bliższa była raczej poezji niż temu, co dzisiaj nazywa się nauką, której przykładem może być matematyka (nawiasem mówiąc, wprost „idealnie bezduszna” w swoim obiektywizmie). Przedmiotem tak pojmowanej historii były więc nie tyle „nagie fakty z przeszłości”, ile to, czego wyrazem były te fakty – dusza człowiecza. I jako taka historia mogła być rzeczywiście nauczycielką życia. Naturalnym „konsumentem historii” był wtedy przede wszystkim pojedynczy człowiek, który mógł przeglądać się w niej jak w zwierciadle, w ten sposób niejako „współ- żyjąc” z tymi, o których opowiadała mu Historia. Pod tym względem była historia podobna do dramatu, w któ- rym widz, każdy z osobna, mógł szukać też przede wszystkim samego siebie. Wtedy Historia jakby była jeszcze zbyt młoda na to, żeby stać się tym, czym stała się dużo później, mianowicie z jednej strony rachunkiem krzywd, których jedni doświadczyli od drugich, a o których „nie wolno zapomnieć”, a z drugiej usprawiedliwieniem „naszych” postępków, które (oczywiście niesłusznie!) pamiętają nam i mają nam za złe nasi wrogowie. Pod tym względem, można powiedzieć, starożytna muza historii Klio, chociaż jej matką była Pamięć, nie okazywała się aż tak pamiętliwa. I jeśli nawet opowiadała historie o walcedobra i zła, to historie te traktowały przede wszystkim o walce, jaka może toczyć się w każdym z nas z osobna, a nie o całych armiach ludzi „dobrych”, którzy muszą walczyć ze „złymi” – żeby w końcu pokonać ich i zwyciężyć definitywnie.
Później oczywiście nieraz się zdarzało, że poszczególny historyk lub raczej kronikarz czy dziejopis, jak ich wtedy nazywano, próbował historię przecią- gnąć na swoją stronę. Nie było jednak traktowane jako istotna cecha samej Historii, że ze swojej natury sprzyja ona raz jednym, a potem drugim. Dopiero Hegel zaproponował takie właśnie rozumienie historii: że jest ona siłą, która jednym „zbiorowym podmiotom” daje rację, innym ją odbierając. Jako filozof zajmujący się historią był Hegel, można powiedzieć, pierwszym „filozofem (i historykiem) pań- stwowym”, czyli kimś, kto podjął się zadania, aby „w sposób dialektyczny” wykazać, że „naturalnym” rzecznikiem i dysponentem prawdy oraz słuszno- ści historycznej jest akurat państwo pruskie, którego był urzędnikiem. Aby tego dokonać, musiał rzecz jasna, powiększając, a w końcu absolutyzując rolę „ducha germańskiego” w dziejach, pomniejszać zarazem rolę innych nacji. Dlatego, nie zamykając całkiem oczu na pewne fakty, które mu do tej koncepcji po prostu nie całkiem pasowały, musiał wszystko, co ważne w dziejach bądź zgermanizować, jak uczynił to na przykład w przypadku Karola Wielkiego, bądź wspomnieć wprawdzie, ale jedynie na marginesie niejako. Miało to miejsce choćby w przypadku Słowian, w tym Polaków, o których napisał: „Polacy uwolnili nawet Wiedeń oblężony od Turków, a część Słowian pozyskana została dla kultury zachodniej. Mimo to cała ta masa jest wyłączona z naszych rozważań, ponieważ nie wystą- piła dotąd w świecie jako moment samoistny w szeregu ukształtowania rozumu (G.W.F. Hegel, Wykłady z filozofii dziejów, tłum. A. Zieleńczyk, Warszawa 2011, s. 398; nawiasem mówiąc, ci Niemcy, którzy dzisiaj wciąż gotowi są widzieć w Heglu proroka „prawdy historycznej” i „racji niemieckiej”, nie powinni raczej – żeby nie psuć sobie dobrego samopoczucia – czytać tego, co kilka stron dalej napisał na temat islamu ten, rzekomo nieomylny, niemiecki znawca prawdy obiektywnej. Obecnie wyparty do Azji i Afryki i tylko w jednym kącie Europy tolerowany przez zazdrość mocarstw zachodnich, islam już dawno znikł z widowni dziejów powszechnych i wycofał się do wygód i spokoju wschodniego (tamże, s. 409).
Pomysł o naturalnej wyższości „ducha niemieckiego” nie był więc wcale wymysłem Hitlera (od którego dzisiejsi Niemcy się odcinają, zrzucając winę za wszystko, co się przez niego stało, na nazistów). Z drugiej strony trzeba też wiedzieć, że nie wszyscy Niemcy w równie naturalny sposób przyjęli proponowaną przez Hegla „prawdę historyczną”. Wśród tych niepokornych (nie dość niemieckich?), którzy nie podjęli ochoczo idei naturalnej wyż- szości „niemieckiego ducha”, znalazł się między innymi Fryderyk Nietzsche, który wobec narodu niemieckiego był akurat bardzo krytyczny (o czym Niemcy raczej nie lubią wiedzieć). Na temat „ducha niemieckiego” napisał w 1888 roku, czyli w osiemnaście lat po powstaniu państwa niemieckiego pod wodzą Bismarcka – „Duch niemiecki”: od lat osiemnastu contradictio in adjecto (F. Nietzsche, Zmierzch bożyszcz, czyli jak filozofuje się młotem, tłum. S. Wyrzykowski, Kraków 2011, s. 10). Jednak jak na ironię, to właśnie ten „nie dość niemiecki” filozof został później, w latach 30. XX wieku, pośmiertnie „upaństwowiony” jako prorok III Rzeszy i wielkich Niemców pod wodzą Adolfa Hitlera (ale to już całkiem inna historia).
Nie patrzył na historię jak na dzieje nieuchronnego rozwoju ducha obiektywnego (którego najdoskonalszym stadium miałby być „duch germański”) także inny Niemiec, Ernst Cassirer, gdy pisał, w latach 40. XX wieku, swój Esej o człowieku. Wstęp do filozofii kultury. Nawiasem mówiąc, na emigracji i po angielsku – bo w Niemczech, realizujących właśnie „dziejową misję” pod przewodnictwem Hitlera, akurat nie było miejsca dla takich jak on). Historię pojmował on wciąż bardziej na sposób starożytny, a nie heglowski, gdy pisał: Historia nie jest poznawaniem faktów czy wydarzeń zewnętrznych; jest to forma samopoznania. Aby poznać samego siebie, nie mogę wyjść poza siebie, przeskoczyć niejako własnego cienia. Muszę wybrać odwrotną drogę. W historii człowiek powraca ustawicznie do samego siebie: usiłuje przypomnieć sobie i zrealizować całokształt swego minionego doświadczenia. Ale „ja” historyczne nie jest zwykłym „ja” indywidualnym. Jest antropomorficzne, ale nie egoistyczne (E. Cassirer, Esej o człowieku. Wstęp do filozofii kultury, tłum. A. Staniewska, Warszawa 1977, s. 352). Innymi słowy, historia to jakby opowieść o „ja”, które przydarzyło się niedokładnie mnie. Jako taka może być ona jednak także dla mnie jako jednostki (której narodowość nie ma tutaj większego znaczenia!) nauczycielką życia – mojego życia – i to nie tyle nauczycielką „zaradności życiowej”, ile raczej „panią od etyki”.
Przesadą więc byłoby mówić, że o historii wszyscy Niemcy myślą w ten sam sposób po niemiecku, bo jak widać, można znaleźć (w historii) wśród Niemców niejeden przykład „narodowej niesubordynacji” (bo chyba jeszcze nie „zdrady stanu”) w tym względzie. Rzecz jednak w tym, jaki sposób my- ślenia dominuje i dlaczego…
Jak to dobrze, że pochodzę jednak z porządnej rodziny: w telewizji pokazali!”
W swoim Eseju o człowieku Cassirer napisał także, że: w gruncie rzeczy nie ma wcale mitologii ani języków: są tylko ludzie, którzy układają słowa i obrazy… Cokolwiek się staje, staje się przez jednostkę, którą też badać i poznać należy (s. 357). O, święta filozoficzna naiwności! Nie wiedział widocznie, czym może być telewizja i do czego może być zdolna. A co ważniejsze – do czego może być zdolny tak zwany masowy widz jako typowy użytkownik i konsument przekazu. Prawdopodobnie nie przypuszczał także, czym może być w praktyce tak zwana polityka historyczna, której oczywiście nie należy mylić z propagandą, bo „propaganda” to słowo, które okryło się już złą sławą, podczas gdy „polityka historyczna” to termin zupełnie nowy i jako taki niewinny – bez grzechu.
Gdyby powiedział to jakiś nie wiadomo kto, można by to uznać za co najmniej dziwne, a może nawet wprost dziecinne: Nienawistne jest mi wszystko, co mnie jedynie poucza, nie wzmagając mej działalności lub nie ożywiając mnie bezpośrednio. Kłopot jednak w tym, że tego nie powiedział jakiś nie wiadomo kto, ale sam Goethe. Trzeba to więc potraktować poważnie, a już na pewno nie wolno tego lekceważyć – w końcu Goethe to Goethe! Od tych właśnie słów Goethego rozpoczął swoje, jak sam je nazwał, „niewczesne rozważania” o pożyteczności i szkodliwości historii dla życia Fryderyk Nietzsche: Dlaczego pouczenie bez ożywiania, wiedza, przy której słabnie działalność, historia, jako kosztowny nadmiar poznania i zbytek, muszą nam być na serio, wedle słów Goethego, nienawistne… Już na wstę- pie napisał słowa, które wyjęte z ca- łości tekstu mogłyby dziś służyć jako samodzielny slogan reklamowy tego, co nazywa się polityką historyczną: Chcemy tylko o tyle służyć historii, o ile ona służy życiu (F. Nietzsche, Niewczesne rozważania, tłum. L. Staff, Kraków 2003, s. 63). W ten sposób można by zapewnić jej, czyli polityce historycznej, potrzebne wsparcie ze strony tak zwanych uznanych i niekwestionowanych autorytetów, nawet jeśli ich słowa zostaną w tym celu nieco nadużyte. O ile oczywiście za takie autorytety uznajemy Goethego czy Nietzschego. Tak się „układa słowa”.
Wcale jednak nie muszą być rzeczywistymi patronami dzisiejszej polityki historycznej ani Goethe, ani Nietzsche, jeśli tylko „ożywianie” i „życie”, o którym mówili, rozumieli inaczej, niż jest to dzisiaj pojmowane. Ani Goethe, ani Nietzsche z pewnością nie byli „myślicielami rozrywkowymi”, dla których istotą życia miałyby być relaks i odpoczynek po pracy. Pracy, która jest konieczną ceną, jaką za dobre życie trzeba najpierw zapłacić.
Od „układania słów” dużo ważniejsze jednak wydaje się dzisiaj „układanie obrazów”. Chociaż wciąż jeszcze są ludzie, którzy za pomocą literatury i słowa pisanego próbują zrozumieć świat i samych siebie. Na pewno więcej jest dzisiaj takich, którym nie słowa, ale różnego rodzaju obrazy pomagają czuć się w tym świecie jak u siebie.
Niemiecki obraz (jak nie bez powodu mówi się nieraz o filmie) pod tytułem Nasze matki, nasi ojcowie jest być może najlepszym tego przykładem. Oto jak w praktyce można realizować, w tym wypadku po niemiecku, postulat slogan: Chcemy tylko o tyle służyć historii, o ile ona służy życiu. Skoro, jak widać, nie do końca udało się do „służby życiu” zatrudnić ideę posthistorii, która w niemieckim wydaniu mogła okazać się szczególnie atrakcyjna – wojna była dawno temu i dzisiaj nie ma sensu już do tego wracać, bo to już się skończyło raz na zawsze – ponieważ nawet na gruncie niemieckim można spotkać się z opinią (wyrażoną wprawdzie tylko w piśmie, a nie filmie – ale jednak), że Niemcy nie mają prawa ogłosić końca cierpień wojennych – napisała tak Herta Müller, której nie można już po prostu zlekceważyć, odkąd jej imię rozsławione zostało Nagrodą Nobla. Należało wobec tego spróbować inaczej. Zrobiono więc film „podobny do prawdy”, opowiadający o kilku młodych Niemcach podczas wojny, o których nikt nie może z całą pewnością powiedzieć, że takich Niemców nie było – owszem, tacy przecież też mogli się trafić – których historia następnie może zostać wzięta przez widzów, na zasadzie pars pro toto, za opowieść o wszystkich lub przynajmniej prawie wszystkich Niemcach w czasach nazizmu. Paradoks ciekawego kina polega bowiem na tym właśnie: że widz chce oglądać „wyjątkowe historie”, które potem jednak przyjmuje jako historie „typowe”. W ten sposób przedstawiony w filmie wojennym jeden „dobry Niemiec” może rozgrzeszyć wielu. I to właśnie tych wielu (żeby nie powiedzieć: cała rzesza ludzi) – to są właśnie, może odetchnąć z ulgą dzisiejszy Niemiec, „nasze matki, nasi ojcowie”. Jak to dobrze, że pochodzę jednak z porządnej rodziny: na własne oczy widziałem – w telewizji. Dalej już można żyć spokojnie, bez żadnych wyrzutów sumienia.
Osobną kwestią jest sprawa pewnych, delikatnie mówiąc – bo wobec filmu, który już ma certyfikat jakości w postaci przyznanej nagrody europejskiej dla najlepszego serialu telewizyjnego, trzeba być delikatnym – niedociągnięć. Na przykład jeśli chodzi o sposób przedstawienia w tym filmie Polaków. Sami realizatorzy gotowi byli przyznać, że tutaj może rzeczywiście doszło do pewnych uproszczeń, a telewizja, która ten film zrealizowała, zobowiązała się wobec tego do emisji kilku filmów dokumentalnych, które jasno pokażą, że Polacy aż tacy źli nie byli – i słowa dotrzymała! Można więc powiedzieć, że w końcu i wilk jest syty, i owca cała. Więcej jeszcze, można powiedzieć, że wobec dobrej woli telewizji niemieckiej tylko jakiś zawzięty i oczywiście niedobry Polak mógłby wciąż jeszcze narzekać, szukając dziury w całym i czepiając się drobiazgów, na przykład tego, że te filmy dokumentalne – głównie o złych nazistach – emitowane były specjalnie w takich godzinach, żeby zgromadziły możliwie jak najmniejszą widownię. Tymczasem film Nasze matki, nasi ojcowie, który już obejrzało osiem milionów Niemców, z powodzeniem sprzedany został do kilkudziesięciu krajów świata. Doprawdy tylko ktoś „chory z nienawiści” mógłby spytać, czy wśród tych dokumentów mógłby się znaleźć film, który opowiadałby o żeńskim personelu obozów śmierci, gdzie nie wiadomo, kto był gorszy – zwyrodniałe sadystki, których tam nie brakło, czy „sumienne urzędniczki” machiny zagłady, przekonane o potrzebie zrobienia na tym świecie miejsca lepszym przez wyeliminowanie gorszych. I o bestialstwach, jakich dopuścili się Niemcy (właśnie tak: Niemcy, a nie naziści) na początku powstania warszawskiego, mordując w ciągu kilku dni blisko 50 tysięcy cywilów (chociaż niektórzy twierdzą, że było to „tylko” trochę ponad 30 tysięcy) – i który też miałby taki tytuł: Unsere Mütter, unsere Väter?
Oto czym w praktyce może być dzisiaj polityka historyczna. Chcemy tylko o tyle służyć historii, o ile ona służy życiu naszemu życiu: żeby było miło i przyjemnie. Dobrze się jednak stało – mimo wszystko – że film ten został pokazany także w Polsce. Dzięki temu Polacy, przynajmniej ci, którzy film obejrzeli, mogli dowiedzieć się, kim są, czyli co o nich wiedzą inni, a przynajmniej o tym, jacy byli ich ojcowie i ich matki. Dzięki temu może nie będą aż tak zdziwieni, gdy za granicą spyta ich jakiś miejscowy, może nawet grzecznie (bo przecież już tyle lat minęło od tamtej wojny), chcąc zaspokoić własną ciekawość: Ale właściwie dlaczego wy tak bardzo nienawidziliście tych Żydów?
Chociaż może nie od razu z takim pytaniem spotkają się w Hamburgu lub Essen.
„Zbiorowy Niemiec” – nieuchwytny duch…
Trudnej sprawie pamięci o przeszłości – a dla niektórych najwidoczniej jest to wciąż bardzo trudna sprawa, którą trzeba by wreszcie jakoś załatwić, co zrobić z przeszłością „niewygodną”, jeśli nie można po prostu zadekretować, że jej „data ważności” już dawno minęła? – wielu poświęca swój talent i czas, w tym także poważni naukowcy, o których mówi się „humaniści”. Przykładem tego może być swoista krytyczna antologia wysiłków podjętych w tym kierunku, jaka ukazała się pod tytułem Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka (red. M. Saryusz-Wolska, Kraków 2009). Przeczytać tam można między innymi, co napisano zrazu językiem bardzo mądrym i uczonym, ale co potem na szczęście wyjaśniono także bardziej po ludzku: Centralną tezą wszystkich dzieł Halbwachsa jest społeczne uwarunkowanie pamięci. Halbwachs pomija cielesne, czyli neuronalne i mózgowo-fizjologiczne, podstawy pamięci, eksponując zamiast nich ramy odniesienia społecznego, bez których pamięć indywidualna nie mogłaby zaistnieć ani trwać. „Nie ma pamięci, która byłaby możliwa na zewnątrz ram służących ludziom żyjącym w społeczeństwie do ustalania i odnajdywania wspomnień”. Znaczy to tyle – choć tezy tej autor nigdzie nie sformułował tak jednoznacznie – że jednostka dojrzewająca w zupełnej samotności nie posiadałaby pamięci. Pamięć rozwija się w człowieku wraz z procesem jego socjalizacji. Co prawda tylko jednostki „mają” pamięć, ale jest ona ukształtowana przez zbiorowość. Dlatego wyrażenia „pamięć zbiorowa” nie należy uważać za metaforę (s. 66).
Pamięć zbiorowa miałaby zatem być realną siłą społeczną, która ma w swojej mocy każdego z osobna i której każdy z osobna jest poddany i powolny. To ona ostatecznie decyduje o tym, co każdy z nas i jak może pamiętać. Pamięć zbiorowa lub, jak to się jeszcze ładniej nazywa: pamięć kulturowa, miałaby zatem być niejako zarazem policjantem i prawodawcą, a ściślej mówiąc – jeśli we wspomnieniach ma chodzić o to, jak było naprawdę – nie tyle prawo-dawcą, ile „prawdo-dawcą”. To ona decyduje ostatecznie o tym, jak było „naprawdę”. To ona wyznacza polityce historycznej cele i ona zleca jej „dzieła do wykonania”, a pierwszym zadaniem polityki historycznej jest właśnie to: budowa i kształtowanie pamięci zbiorowej. W ten sposób w praktyce pamięć zbiorowa uzasadnia samą siebie.
Jednak jako „policjant pamięci” nie musi być ona wcale względem swoich poddanych brutalna i złośliwa, przeciwnie, może ona – w myśl motta amerykańskiej policji to protect and serve – chronić i służyć. Być dla nich ostoją porządku i spokoju, także – spokoju sumienia. Film Nasze matki, nasi ojcowie wydaje się bardzo dobrym na to przykładem. Po obejrzeniu tego filmu dzisiejszy Niemiec, nie tylko ten urodzony po wojnie, lecz także ten, który na swoje nieszczęście zdążył „cieleśnie” żyć podczas wojny i któremu „neuronalnie i mózgowo-fizjologicznie” utkwiło w jego osobistej pamięci coś, co niekoniecznie musi on w sobie lubić – może na pewno poczuć się lepiej. Z tego właśnie filmu dowiedzą się, co „pamiętają”. Film ten oferuje im bardzo atrakcyjne ramy służące do ustalania i odnajdywania wspomnień. Zresztą film ten może być atrakcyjną ofertą kulturową nie tylko dla „urodzonych Niemców”, lecz także dla tych wszystkich, którzy dzisiaj do Niemiec jadą, bo tam jest lepiej – a oni chcą po prostu lepiej żyć – dla których niewygodna w tym przedsięwzięciu może być właśnie sprawa pamięci o „tamtym”. Bo jak to, jechać do Niemiec, do tych, którzy podczas wojny… i tak dalej. Dzięki temu filmowi mogą się dowiedzieć (a potem już sami „pamiętać”), że wcale ci Niemcy nie byli aż tacy źli.
Jeśli jednak ma istnieć coś takiego jak niemiecka „pamięć zbiorowa”, to trzeba przyjąć, że istnieje także „zbiorowy Niemiec” jako jej podmiot, bo przecież niemożliwa jest pamięć bez tego, kto pamięta. Nawet jeśli tego „zbiorowego Niemca” rozumieć będziemy tylko metaforycznie, skutki jego działania są nie tylko w metaforyczny sposób realne. Tymczasem ów „zbiorowy Niemiec” pozostaje niczym duch, nieuchwytny i trudny do namierzenia. Dlatego, jeśli oczywiście komuś przyszedłby w ogóle do głowy taki pomysł, żeby próbować z nim walczyć, walka będzie trudna.
Ten „zbiorowy Niemiec”, jako rozsądny i dobry pomocnik „wszystkich Niemców”, zaczął dochodzić do głosu zresztą już w kilka lat po wojnie, gdy Niemcy – chcący w pełni radośnie przeżywać cud ekonomiczny – na ogół nie chcieli już wracać do rozliczeń swojej wtedy przecież całkiem niedawnej przeszłości nazistowskiej. Kanclerz Adenauer powiedział o byłych nazistach, którzy stanowili wtedy blisko ⅓ aparatu administracyjnego nowych Niemiec, że jest tak, bo bez nich nie dałoby się rządzić krajem. Można powiedzieć, że przemówił przez niego wtedy właśnie ów „zbiorowy Niemiec”, rozsądny i praktyczny. Wtedy jednak – bo od wojny minęło zaledwie kilka lat i zbyt wielu było takich, w któ- rych jej wspomnienie tkwiło mocno na sposób „neuronalno-mózgowy i fizjologiczny” – wybierał on jednak na ogół milczenie. Zamiast o zbiorową pamięć, dbał on raczej o zbiorową niepamięć.
Widocznie jednak nie wykonał on wtedy swojej pracy dość rzetelnie, skoro znaleźli się wśród Niemców i tacy, których oburzała ta proponowana im niepamięć i którzy – mając do wyboru smutek lub wściekłość – wybrali ostatecznie wściekłość. Choć było ich niewielu, z hukiem zaznaczyli swoją obecność w historii. Dosłownie – z hukiem bomb! Ulrike Meinhof, zanim stała się przestępcą i głównym ideologiem terroryzmu spod znaku RAF (Rote Armee Fraktion – Frakcja Czerwonej Armii), zanim napisała swoje znamienne słowa: I naturalnie wolno strzelać, była po prostu niemiecką dziennikarką, której szczerze na sercu leżała sprawa uporczywego oficjalnego milczenia i niby-niepamięci, jeśli chodzi o nazistowską przeszłość wielu rzekomo nowych i teraz nagle już całkiem porządnych urzędników RFN. Nie zamierzała ona dawać na to swojej zgody. Takie były początki wściekłości, która doprowadziła ją w końcu do przejścia na ciemną stronę mocy. To, że ta wściekłość została szybko podchwycona i sprytnie wykorzystana przez komunistyczną agenturę NRD, żeby możliwie jak najbardziej destabilizować ogólną sytuację we „wrogich Niemczech”, było już dalszą konsekwencją. Ulrike Meinhof, jako obywatelka Niemiec Zachodnich rozgoryczona ówczesną „polityką historyczną” (chociaż wtedy jeszcze nie używano tego terminu), a potem wprost wściekła z tego powodu, dla komunistów z NRD stała się w dużej mierze po prostu kolejnym przypadkiem „pożytecznego idioty”, którego mogli oni wykorzystać do własnych celów…
Niemcami Zachodnimi wstrząsnęła fala terroryzmu. Oburzeni, a może jeszcze bardziej przerażeni tym bezprawiem, niepewni, czy następna bomba nie dosięgnie (choćby tylko niechcący) ich właśnie, Niemcy jako społeczność mogli poczuć się jak w koszmarze, gdzie duchy, które już dawno powinny zginąć w przeszłości, znów ożyły. Przemawiający w ich imieniu „zbiorowy Niemiec” zechciał widzieć w terrorystach przede wszystkim właśnie to: okropną pozostałość po nazizmie. Bo też ci terroryści w pewnym sensie istotnie tym byli, przynajmniej częściowo, jako do tego nazizmu – nie do końca rozliczonego – krwawa i wściekła errata. Chociaż ich ofiary przecież już od dawna nie były nazistami.
Na szczęście jednak – może odetchnąć z ulgą dzisiejszy Niemiec – tamte okropne wydarzenia z lat 70. ubiegłego wieku (tak dawno temu to było!) mamy już dawno za sobą. A gdyby mimo to wciąż był ciekawy, co o tym sądzić, lecz nie miał na zaspokojenie swojej ciekawości dość czasu, żeby na ten temat przeczytać jakąś książkę (albo i dwie, a może nawet trzy), może obejrzeć film. Jest już taki: Der Baader Meinhof Komplex (polski tytuł: BaaderMeinhof). Po obejrzeniu dwugodzinnego filmu coś już będzie wiedział i może uzna, że tyle wystarczy.
Kolejny przykład subtelnej przemocy…
We wspomnianej antologii Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka szczególnie dużo uwagi poświęcono roli literatury w kształtowaniu pamięci zbiorowej. Tymczasem bardziej efektywne niż literatura – słowa drukowane i wydawane w książkach bez obrazków – są dzisiaj w tym względzie gazetowe newsy i sensacyjne opowieści z przeszłości, często zresztą balansujące na granicy plotki, lub filmy „oparte na faktach”, jeszcze łatwiejsze do przyswojenia, bo w ogóle niewymagające od odbiorcy umiejętności czytania. Chociaż także i filmy można czytać (i są tacy, którzy wciąż to robią), w większości przypadków widzowie nie zadają sobie tego trudu, często bezwiednie przyjmując jako prawdę wszystko, cokolwiek te filmy w nich jako widzach powodują.
W wyniku tego, że widzów (a nierzadko po prostu gapiów) jest dzisiaj – w skali zbiorowej – na pewno więcej niż czytelników, łatwiejsza droga do zbiorowej świadomości (której część stanowić ma pamięć zbiorowa, chcąca objąć swoim panowaniem oczywiście także tych, a może nawet tych przede wszystkim tych, którzy opowiadanej przez nią historii nie pamiętają osobiście) prowadzi przez film, nie przez książki. Kto zresztą ma dzisiaj czas, żeby czytać książki, szczególnie te grubsze, a fajny film, także taki o wojnie – to co innego, można popatrzeć.
Kino jest najważniejszą ze sztuk – powiedział Lenin. Jak widać, dzisiaj, może jeszcze wyraźniej niż kiedyś, prawda ta nie straciła na sile, mimo upływu lat. Może nawet przeciwnie: dzisiaj jest jeszcze „prawdziwsza” niż wtedy. Dla pamięci zbiorowej dużo ważniejsze jest to, jakie filmy są produkowane i dawane jednostkom do oglądania, niż to, jakie książki na dany temat są pisane. Książki bowiem nie mają aż takiego pola rażenia.
Mimo że – a może właśnie dlatego – wydaje się, że to raczej w książ- kach, a nie w filmach jest więcej miejsca na prawdę. To raczej słowo pisane (i czytane!), a nie film, gdzie słowo staje się jedynie dodatkiem do „i tak już dość wymownego obrazu”, wydaje się bardziej odpowiednim miejscem do naprawdę uczciwej rozmowy i dialogu. Rzecz jednak w tym, że na ogół trudno by było na podstawie takich rozmów i dialogów zrobić naprawdę „fajny film”.
Trudno na przykład wyobrazić sobie, by znalazł się ktoś gotowy sfilmować książkę, która ukazała się na rynku niemieckim, a która jest właśnie takim dialogiem – Córki chrzestne. Rozmowy w cieniu terroryzmu RAF (J. Albrecht, C. Ponto, Córki chrzestne. Rozmowy w cieniu terroryzmu RAF, tłum. U. Szymanderska, Warszawa 2013). Stanowi ona zapis dialogu, na jaki zdecydowały się – po latach! – z jednej strony siostra terrorystki a z drugiej – córka ofiary tej terrorystki. Julia Albrecht była 13-letnią dziewczynką, gdy 30 lipca 1977 roku jej starsza, 26-letnia siostra Susanne Albrecht zadzwoniła do drzwi swojego „wujka” (i ojca chrzestnego małej Julii) Jürgena Ponto. Przyszła z dwojgiem znajomych, przyniosła kwiaty. Nie była to jednak, jak się szybko okazało, zwykła wizyta – Susanne Albrecht przyszła tutaj służbowo, jako bojowniczka komanda RAF. I chociaż, jak potem sama twierdziła, miało to być „tylko” porwanie, doszło do zabójstwa – zabity został Jürgen Ponto, prominentny urzędnik RFN i jeden z tych, którzy rozpętują wojny w Trzecim Świecie i wyrzynają w pień całe narody (tak napisała w kilka dni po zamachu w oświadczeniu podpisanym swoim imieniem i nazwiskiem Susanne Albrecht). Corrina Ponto, córka zamordowanego i chrześnica Hansa-Christiana Albrechta, ojca Susanne, miała wtedy lat 20. Kontakty między oboma rodzinami, dotąd zażyłe i przyjazne, uległy zerwaniu. I dopiero po latach – w 2007 roku – Julia Albrecht i Corrina Ponto zdecydowały się na spotkanie. Trzydzieści lat po „tamtych wydarzeniach”! Widocznie żadnej z nich nie wydawało się, jakoby minęło tyle lat, że nie ma już sensu do tego wracać. Ta historia, wciąż jakby niedokończona, tkwiła w nich głęboko, chociaż – na szczęście – nie stała się obsesją życia żadnej z nich. Każda z nich miała poza tym własne życie, bardzo tu i teraz, a mimo to jednak…
Córki chrzestne raczej słabo nadają się na film, a już na pewno nie na tak zwany fajny film, bo książka ta w swojej istocie i ogólnej wymowie nie jest wystarczająco westernowa. Nie wynika z niej dość jasno, kto tutaj jest do końca niewinny, a kto całkiem zły. Bo nie jest to starcie ideologiczne, lecz spotkanie ludzi, którzy o ludziach chcą mówić. Corrina Ponto nie zdobywa się na tanie słowa wybaczenia, równocze- śnie jednak nie obciąża winą za popeł- nione morderstwo siostry tej, która brała w nim udział, z drugiej strony Julia Albrecht nie uważa, że wystarczy tutaj równie tanie „przepraszam”, wypowiedziane przez nią w imieniu siostry. Mimo to jednak obie chcą tej rozmowy – rozmowy, która wprawdzie niczego w prosty sposób nie załatwi, ale która jest im obu najwidoczniej bardzo potrzebna. Dla nich obu to rozmowa o strasznej tragedii, która wydarzyła się w rodzinie, a której nie można – mimo upływu lat – ani uznać za niebyłą, ani w żaden inny sposób unieważnić. Nie chodzi tu jednak o to, aby tylko całą sprawę zamknąć wreszcie definitywnie jakimś wyrokiem, ani też o „wystarczająco wyraźną sugestię” co do takiego wyroku, lecz o to, aby poznać możliwie jak najwięcej prawdy w tej sprawie.
Jeśli jednak wspomina się tutaj tę książkę – ciekawą, chociaż niekoniecznie od razu łatwą w lekturze i przez to „fajną” – to nie dlatego, że jest ona czymś aż tak wyjątkowym, bo „w książ- kach takie rzeczy się przecież zdarzają”, lecz po to, żeby zwrócić zacytować pewne zdania tam powiedziane, o tych, którzy chcą widzieć rzecz całą jako jedynie „fajny film”, a jeszcze bardziej o tych, którzy te „fajne filmy” robią – po co i jak.
Corrina Ponto, chociaż mówi głównie o tym, co spotkało jej rodzinę – i co w jej pamięci utkwiło na sposób bardzo „cielesny, neuronalny i mózgowo-fizjologiczny” – nie patrzy jednak na to wyłącznie jak na swoją osobistą sprawę, lecz jak na część większego problemu. Właściwie całego kompleksu problemów. O terroryzmie lat 70. mówi wyraźnie: To nie jest kwestia kilku niewyjaśnionych zagadek kryminalnych. To historia całej niewyjaśnionej epoki (s. 180). W jej ocenie film Der Baader Meinhof Komplex nie pomógł bynajmniej w wyjaśnieniu tej sprawy, raczej przeciwnie, ukazując rzecz całą w zbyt uproszczony (i stronniczy) sposób, raczej przyczynił się do jeszcze większego zaciemnienia prawdy na ten temat. Zamiast prawdy – wydaje się mówić Ponto – pokazano tutaj pewien mit, który pozwoli widzom wiedzieć na ten temat to, co zdaniem realizatorów tego filmu wiedzieć powinni. Scena morderstwa Jürgena Ponto została w filmie, zdaniem jego córki, przedstawiona w sposób niezgodny z faktami i celowo przeinaczony. Wzbudziło to jej poważną irytację, która następnie przerodziła się w gniew. Ludzie, któ- rym chciała o tym opowiedzieć, tłumaczyli Corrinie, chcąc zapewne w ten sposób okazać swoje współczucie, że życzą jej, aby mimo wszystko odzyskała kiedyś spokój. Słowo „spokój” działa teraz na mnie jak płachta na byka, powoduje, że momentalnie staję się nad wyraz nie-spokojna. Pewnego ranka obudziłam się nawet i zadałam sobie pytanie, czy nie powinnam kiedyś życzyć komuś „miłego niepokoju”. Wszystko przede mną (s. 180).
O filmie i jego ogólnej wymowie mówi Ponto wprost: Kryje się za tym zakamuflowany, a przecież wyraźny zamysł artystyczny: z jednej strony szczegółowe studium charakterologiczne terrorystów, z drugiej – schematyczne, niemal karykaturalne przedstawienie ofiar. Po raz kolejny papierowy, niebudzący sympatii wizerunek ofiar posłu- żył nobilitacji terrorystów. Kolejny przykład subtelnej przemocy (s. 206).
Julia Albrecht z kolei też nie kryje swojego rozgoryczenia, gdy opowiada o procesie, który odbył się w 1991 roku, gdy ujęto w końcu Susanne, poszukiwaną przez 13 lat, i postawiono przed trybunałem sprawiedliwości jako oskarżoną. Mimo że chodziło o jej rodzoną siostrę, za którą notabene przez wszystkie te lata tęskniła bardzo, oburzyła ją linia obrony, jaką w tym procesie przyjęto, a która okazała się dość skuteczna. Mianowicie, że być może [oskarżona] Susanne miała wrażenie, że musi się poświęcić, aby nie wydarzyło się nic gorszego (s. 162). Abstrahując w tym miejscu od więzów krwi (a także od lojalności narodowej) i mając na względzie przede wszystkim prawdę i sprawiedliwość, Julia Albrecht kwituje to cierpko jako kolejny przypadek, gdzie „lepszym mitem” próbuje się zastąpić „trudniejszą prawdę”: Jakże typowa interpretacja niemieckiego życiorysu: mit o zbrodniarzu, który w gruncie rzeczy jest ofiarą (s. 162).
Rodzinne kłopoty…
Można by oczywiście uznać, że sprawa terroryzmu w Niemczech Zachodnich (za którego apogeum uważa się rok 1977 – tzw. niemiecką jesień), jako historia sprzed lat, to dzisiaj już tylko co najwyżej „rodzinne kłopoty” samych Niemców. Oni być może wciąż jeszcze mają nie do końca rozwiązany ten problem. Jeszcze nie postanowili, co mają o tym myśleć. Wydaje się jednak – szczególnie dzisiaj, gdy Europa tak często przy najróżniejszych okazjach nazywana jest „wspólnotą” – że takie podejście nie jest najlepszym pomysłem (chociaż może – najłatwiejszym). Z tej historii – o ile tylko zostanie ona potraktowana uczciwie – nauka na przyszłość płynąć może nie tylko dla Niemców. Z drugiej zaś strony, jeśli ograniczalibyśmy sprawę terroryzmu RAF do rangi wewnętrznej sprawy Niemiec i Niemców, moglibyśmy w ten sposób – choćby i bezwiednie – dać przyzwolenie, aby także i inne „sprawy niemieckie” były przez Niemców w ten właśnie sposób traktowane: jako ich i tylko ich „sprawy rodzinne”. A w rodzinie, jak to w rodzinie, często może być tak, że nawet jeśli są tam jakieś spory i nie we wszystkim wszyscy się ze sobą zgadzają, ostatecznie i tak wiadomo, że najważniejsza jest rodzina. Sąd sądem, ale sprawiedliwość i tak musi być po naszej stronie.
Jako przykład takiego właśnie „rodzinnego” podejścia można podać właśnie film Nasze matki, nasi ojcowie. Zresztą, można zauważyć, że już sam tytuł zapowiada kino rodzinne. Niemcy jako rodzina wychodzą z tego filmu jeśli nie całkiem bez szwanku, to na pewno z twarzą – w końcu nic aż tak strasznego się nie stało (poza wojną, w którą „nas wplątano” i podczas której, jak to podczas wojny, mogły zdarzyć się rzeczy niedobre), jednak jakoś udało nam się wyjść z tego cało i możemy znowu żyć jak ludzie. Do takiego „rodzinnego” podej- ścia przyznał się zresztą otwarcie jeden z „konsultantów historycznych” (cudzysłów wydaje się w tym miejscu jeśli nie konieczny, to co najmniej uzasadniony), który pytany o pewne „nieścisłości”, na przykład jeśli chodzi o sposób przedstawienia w tym filmie Polaków, odpowiedział z rozbrajają- cą szczerością, że on jest Niemcem i Żydem. Jakby to miało być wystarczającym wytłumaczeniem, a może wręcz obiektywnym uzasadnieniem, dlaczego jako „konsultant historyczny” zgodził się na to, na co się zgodził. A zgodził się na – można tutaj powtórzyć słowa Corriny Ponto, tylko trochę zmodyfikowane, bo ten film nie był o terrorystach, tylko o Niemcach na wojnie – pewien zakamuflowany, a przecież wyraźny zamysł artystyczny: z jednej strony szczegółowe studium charakterologiczne Niemców, z drugiej – schematyczne, niemal karykaturalne przedstawienie Polaków. Po raz kolejny papierowy, niebudzący sympatii wizerunek Polaka posłużył nobilitacji Niemców. Kolejny przykład subtelnej przemocy.
Można w tym miejscu powtórzyć także to, co powiedziała Julia Albrecht: Fakt, że sprawcy cieszą się o tyle większym zainteresowaniem, że to im poświęca się filmy, książki, obrazy, nie zmieni się do czasu, aż oni sami lub ich dzieci nie zdobędą się na wysiłek rozliczenia ze śmiercionośną ideologią, nie przeanalizują jej przyczyn i konsekwencji. Jak dotąd nic takiego się właściwie nie wydarzyło (s. 210). Chociaż powiedziała to o terrorystach spod znaku RAF, czy słowa te jednak nie pasują także do innego, dużo większego „rodzinnego kłopotu” Niemców, jaki mają oni ze swoimi jeszcze wcześniejszymi matkami i ojcami – w służbie idei III Rzeszy?
Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że niesprawiedliwie by było mówić, iż ostatnie z cytowanych słów – jak dotąd nic takiego się właściwie nie wydarzyło – można odnieść do całej powojennej historii Niemiec, jeśli chodzi o problem ich nazistowskiej przeszłości i uczciwych rozliczeń z nią, i do wszystkich kulturalno-medialnych niemieckich przedsięwzięć na ten temat. Jednak do filmu Nasze matki, nas ojcowie, niestety, chyba tak.
Film ten został wyróżniony nagrodą dla najlepszego europejskiego serialu telewizyjnego – raczej na wyrost. Chociaż z pewnością na jakieś wyróżnienie zasługuje. Niestety jednak – można powiedzieć: nie tylko dla tego filmu, lecz także dla widzów – nie ustanowiono jeszcze nagrody za najlepiej sprzedany „fajny film” z gatunku polityka historyczna. Za najskuteczniejsze kształtowanie możliwie najlepszej do przyjęcia pamięci zbiorowej i za rozwiązywanie jej rodzinnych kłopotów. Chociaż w konkurencji tej startuje wiele produkcji, nie tylko niemieckich. Niemieckie próby i osiągnięcia w tej dziedzinie zostały tutaj wzięte jedynie jako przykładowy, dość wyrazisty przypadek.
Na nagrodę w tej dziedzinie, gdyby została ustanowiona, raczej nie mogłyby jednak liczyć ani Corrina Ponto (za swoją krytykę ogólnej wymowy filmu Der Baader Meinhof Komplex), ani Julia Albrecht (za swoje słowa o typowej interpretacji niemieckiego życiorysu: micie o zbrodniarzu, który w gruncie rzeczy jest ofiarą), ani też – wcze- śniej niewymieniona, o której jednak wspomnieć przy tej okazji po prostu trzeba – Bettina Röhl, autorka monumentalnej monografii o Ulrike Meinhof i niemieckich „prawdziwych korzeniach nowej lewicy”. Röhl w swojej pracy, poszukując prawdy, jakby w ogóle nie brała pod uwagę faktu, że pisze o swojej rodzonej matce – Ulrike Meinhof. Inna sprawa, że to, co te kobiety napisały w swoich książkach, chyba słabo nadawałoby się na „fajny film”. Czyli taki, po którego obejrzeniu widz – bez większych wątpliwości w związku z tym, co zobaczył – mógłby poczuć się w sumie znowu dobrze, także na swój temat. Że jest w sumie OK. Ω
Marcin Pieczyrak
Tekst ukazał się w 70. numerze magazynu “Fronda Lux”.
Bibliografia:
- Albrecht J., Ponto C., Córki chrzestne. Rozmowy w cieniu terroryzmu RAF, tłum. U. Szymanderska, Warszawa 2013.
- Cassirer E., Esej o człowieku. Wstęp do filozofii kultury, tłum. A. Staniewska, Warszawa 1977.
- Hegel G.W.F., Wykłady z filozofii dziejów, tłum. A. Zieleńczyk, Warszawa 2011.
- Nietzsche F., Niewczesne rozważania, tłum. L. Staff, Kraków 2003.
- Nietzsche F., Zmierzch bożyszcz, czyli jak filozofuje się młotem, tłum. S. Wyrzykowski, Kraków 2011.
- Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, red. M. Saryusz-Wolska, Kraków 2009.
- Röhl B., Zabawa w komunizm. Ulrike Meinhof, Klaus Rainer Röhl i prawdziwe korzenie nowej lewicy (1959–1968), tłum. E. Stefańska, Warszawa 2007.
- Słowiński P., Uhl-Herkoperec D., Ulrike Meinhof. Terror, seks i polityka, Chorzów 2013.