Czesław Straszewicz

Nie każdy pisarz musi być wielki, wystarczy, że pozostanie sobą. „Pisarze mniejsi” uczą nas właściwych proporcji; jak funkcjonować w tle, bez frustracji i z godnością. Mogą zostawić pojedyncze eseje, wiersze lub powieści, ale także coś jeszcze – w epoce, gdy literatura faktu potężnieje względem fikcji, życiorys nie jest ostatnim argumentem w walce o miejsce w pamięci potomnych.

Wydanie Kronosa Gombrowicza stanowi koniec pewnej epoki. Bynajmniej nie ze względu na poziom literacki tego „dzieła”. To zapewne nie koniec obrządku gombrowiczowskiego, ale mając jakiś dystans do literatury, nie sposób dłużej uczestniczyć w tym spektaklu. Ten balon musi się rozpęknąć.

Bezkrytyczni wyznawcy Gombrowicza są dzisiaj tak samo śmieszni, jak opisany przez niego w Ferdydurke profesor Pimko, są jego liberalnym rewersem. Ten liberalny rewers to po prostu inna Forma. Jednego Gombrowicza literatura polska przetrzyma; co więcej – jeden Gombrowicz jest jej niezbędny. Ale gdy będzie to Gombrowicz powielony umasowiony i każdy literat herbu Zerwipludry będzie chciał być Gombrowiczem – to proza polska będzie opadać w kierunku dna. Od czasu Gombrowicza żaden prozaik nie rzucił takiego cienia na produkcję literacką swoich ziomków. Jeden może Lem, znany i w kraju, i na świecie, no ale Lem to odrębna kategoria albo raczej wybitność niemieszcząca się w zaściankowych kategoriach naszego życia literackiego.

Bohater tego szkicu wychodzi z drugiego planu, on się wcale na pierwszy plan nie pcha. Już sam fakt, że skrył się dopiero w drugim akapicie, że przysłonił go sławniejszy kolega, jest wymowny. Człowiek ten nazywa się Czesław Straszewicz i dziś pewnie niewielu to nazwisko coś mówi. Uprzedźmy – nie jest to geniusz pióra, nie jestem pewien nawet, czy jest to autor jednej książki mogącej się mierzyć z dziełami, które weszły do naszego kanonu. Wiem jednak, że jest to mistrz roli epizodycznej, zagranej znakomicie, niepowtarzalnej. Ba, nie jest to nawet rola, bo tu nie chodzi o grę, proszę ja ciebie, tu chodzi o życie.

„Istnienie” Straszewicza jak na ironię zawdzięczamy właśnie Gombrowiczowi. I wszystkie teksty o Straszewiczu, dopóki będzie tym Straszewiczem zapomnianym, tak się będą zaczynać. Od Transatlantyku:

Dwudziestego pierwszego sierpnia 1939 roku ja na statku Chrobry do Buenos Aires przybijałem (…) Ze mną Czesław Straszewicz, towarzysz mój, kajutę dzielił, bo obaj jako Literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą nowego okrętu podróż zaproszeni zostaliśmy .

Tak zaczyna się również znakomity tekst Renaty Gorczyńskiej Dwaj panowie na transatlantyku opublikowany w dziewiątym numerze paryskiej „Kultury” z 1987 roku. Wiele za nim muszę powtórzyć.

Problem ze Straszewiczem na tym polega, że wymawiając to pusto dziś brzmiące nazwisko, zmuszony jestem do zaczynania całej historii od początku. A może jest to jakaś wskazówka? Ostatecznie jesteśmy sobą od początku do końca; jedni mają więcej czasu antenowego, inni mniej, a jeszcze inni mają go w stacjach z dala od konfitur, ale pozostających bliżej prawdy. Może właśnie taką lekcję daje nam Straszewicz? Jedno jest pewne – kto miał szczęście poznać koleje losu tego pisarza, nie może o nich zapomnieć.

Straszewicz to szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie, coś bardzo polskiego, praszczur Reja i Potockiego, wnuk Sienkiewicza, choć także kuzyn Wiecha (…) choć między innymi karykaturzysta polskości, jest nasz, swojski (…). Straszewicz to wczorajsza polskość oderwana od podłoża i promieniująca w próżni, działająca z rozpędu. A zatem – spóźniony? Nie! Humor… Humor… Gdyby Straszewicza obedrzeć z humoru, byłby to zupełnie niemożliwy, byłby duchowo i intelektualnie w rzeczywistości indolentem (…) gdy okoliczności druzgoczące zmuszają nas do całkowitego przetworzenia się wewnętrznego, śmiech jest naszą ostoją. On wydobywa nas z nas i pozwala naszej ludzkości przetrwać (…). Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu, niż my dzisiaj. I nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu – jego roli wyzwalającej – to znowu Gombrowicz, tym razem z Dziennika.

 Rok 1954, niespełna rok po śmierci Stalina. W tym samym czasie Leopold Tyrmand prowadzi w Warszawie swój Dziennik 1954. Zbigniew Herbert pracuje w fabryce zabawek i próbuje dojrzeć na ulicy pysk nicości. Socrealizm słabnie, już niedługo zacznie się rejterada literatów od jedynie słusznych artystycznych wzorców. Adam Ważyk zamiast wierszy o groźnej coca-coli, wsiądzie do niewłaściwego autobusu i napisze coś dla dorosłych; Mareczek Hłasko stawia pierwsze kroki w chmurach, odwilż już czuć pomału w kościach, ale wszyscy nadal są sparaliżowani strachem.

A w Paryżu? W 1953 roku w Bibliotece Kultury wyszły następujące książki: Witold Gombrowicz, Transatlantyk, Ślub; George Orwell, Rok 1984; Czesław Miłosz, Zniewolony umysł; James Burnham, Bierny opór czy wyzwolenie; Czesław Miłosz, Światło dzienne (poezje), Czesław Straszewicz, Turyści z bocianich gniazd. Jerzy Giedroyc uważnie łowi z kraju sygnały, jak przemycane książki są odbierane. Informatorzy zasięgający języka w okupowanej ojczyźnie są zgodni: ze wszystkich pozycji wydanych przez „Kulturę” najbardziej znienawidzoną przez władzę są Turyści z bocianich gniazd. Nic dziwnego, że ta książka jest pretekstem dla passusu o Straszewiczu w dzienniku autora Ferdydurke.

Co takiego wywrotowego się w niej znajdowało? Czemu dziś się o niej nie pamięta, w przeciwieństwie do innych wymienionych wyżej tytułów, a nieznane nazwisko Straszewicza ni w pięć, ni w dziewięć tutaj, przez Giedroycia wydane, obok Orwella, Gombrowicza, Miłosza? Dylogia Turyści z bocianich gniazd to jedyne powojenne dzieło Straszewicza. Na dodatek wymuszone niemal przez upór Redaktora:

Próbuję jednak raz jeszcze wyrwać Pana ze sjesty południowoamerykańskiej. Nie tylko ponawiam raz jeszcze prośbę o fragment powieści czy o nowelę dla „Kultury” (którą mam nadzieję, że Pan otrzymuje), ale mam dodatkowe prośby (…). Druga prośba to proszę o adres Gombrowicza, który zdaje się grasuje na Pańskiej półkuli. Byłbym bardzo zobowiązany, gdyby poza podaniem mi jego adresu – zechciał go Pan od siebie zachęcić do współpracy z moim miesięcznikiem 

– pisze Giedroyc niedługo po wojnie. Nie ma jeszcze mitu pisma nie ma legendy Redaktora, jest tylko on sam i jego najbliżsi współpracownicy, będą i pisarze, którzy wejdą w orbitę jego działań. Jednym z nich jest Straszewicz, planeta mniejsza od innych, ale wcale nie mniej ważna. Pisarz zaszyty na końcu świata, w Urugwaju, porażony doświadczeniem wojny, pisarsko nieczynny i ledwie wiążący koniec z końcem. Humor, o którym pisał Gombrowicz, rzeczywiście stanowi wyróżnik tej uroczej, trudno ją inaczej określić, książki.

Część pierwsza – Katedra sandwiczów, rozgrywająca się w Ameryce Południowej – stanowi owoc obserwacji pisarza mającego kontakt z polskimi marynarzami z peerelowskich statków schodzącymi na ląd w Urugwaju. Konkret sąsiaduje tu z groteską – ale dobrze się czujemy w tym świecie skreślonym dobrotliwą ręką pisarza. On widzi wady rodaków – tych wszystkich prostych Kostków, Bogusiów, ale rozładowuje je śmiechem. Tworzy dystans, który nie niszczy; nie wytwarza kompleksu, żółci i jadu. Jest w tym humorystycznym sosie i polskie bohaterstwo, i mesjanizmy, jest tu śmiech, ale nie szyderstwo. Nie ma pretensji do rodaków, są jacy są, i już. Kostek Napierski, marynarz zbiegły ze statku „Dzierżyński”, na emigracji swoją polskość pielęgnuje głównie w kuchni, zamiast Pana Tadeusza nosi pod pachą książkę kucharską. Przytoczone przez Straszewicza przepisy wnoszą do narracji woń konkretu.

Jakby Straszewicz przewidział profetycznie czasy mcdonaldyzacji, książka kucharska pozostaje w nich nie najgorszym nośnikiem polskości… Oto widzimy na talerzu (na talerz teraz spokojnie bitek sobie radziwiłłowskich, purée i sałaty nieskąpo nałożył) mięso. Ale nie mięso – bo to mięso zmienione jest, w śmietanie, chociaż bez kaparów! Dlaczego? Ponieważ mięso to zostało zaprawione kulturą, tylko z kultury wiekowej mogą się narodzić takie bitki! 

Straszewicz z talentem odmalowuje rodzajowe scenki, tworzy śmieszne, ale jakże prawdziwe ludzkie typy, wzrusza emigrantów – bo rozpoznają się oni w tych rozbitkach na końcu świata. Bezcenne są te zanurzone w polskiej specyfice poszczególne spięcia, dialogi. Posłuchajmy Pana Maslo: Od Turków – se – zacznie. Ale – Turki – głupie – nie będą winowate – tylko sierpy i młoty – będą winowate – a od Turków – przeskoczy przez rzekę Złoty Róg – a od rzeki Róg do Judei – albo Palestyny – i w Palestynie zakreci se – ta wojna – u Żydów… . Wyobrazić sobie można, jakby to wypadło w filmowej scenie, powiedziane z akcentem, z wileńska. Brakujące ogniwo między Szczepkiem i Tońkiem a filmami Barei…

Druga część dylogii, Kociołek na Ziemowita, rozgrywa się w kraju, jest to jedyna powieść emigracyjnego pisarza dziejąca się w PRL. Jej głównymi bohaterami są przygłupawi funkcjonariusze UB prowadzący absurdalne śledztwo. Mundurowe figury przypominają carskich urzędasów z opowiadań Gogola doprawionych szczyptą polskiego prostactwa. Nie wiem, czy to tylko skojarzenie, czy ukryty trop – w filmie Kutza Pułkownik Kwiatkowski z lat dziewięćdziesiątych XX wieku milicjanci zostali przedstawieni wypisz wymaluj jak u Straszewicza. Historyjka razić może naiwnością, ale nie o fabułę tu chodzi, ale o drwinę z totalitarnego aparatu, samonakręcające się durne dialogi funkcjonariuszy, spiralę podejrzliwości, która każdego czyni podejrzanym i kieruje w próżnię ludzką energię.

W kraju nikt tak nie mógł wyśmiać tej grozy; Gomułka kilkanaście lat później doczekał się swojego „Szpota”, ale lata stalinowskie to luka, w której można znaleźć Straszewicza. Pracował wtedy w Radiu Wolna Europa i w internetowych archiwach Polskiego Radia można znaleźć audycje z jego głosem, jest i radiowa wersja Kociołka na Ziemowita. Straszewicz napisał książkę o kraju, choć nie był w Polsce od 1939 roku. Miał doświadczenie w udawaniu, że jego głos dobiega nie z końca świata, ale znad Wisły. To dzięki jego dwuletniej pracy podczas okupacji w radiostacji Świt… Nadawała ona z terenu Anglii, udając, że jest radiostacją krajową. Informacje o tym, jak w kraju jest, otrzymywali jej pracownicy dzięki licznym konspirato rom. Szczególnie dramatyczny był okres powstania warszawskiego.

Straszewicz wspominał:

Depesze napływały co pół godziny. Wymagało to dużej zatwardziałości, żeby je na gorąco przerabiać na tekst. Przerabiało się. Mówiło się. Dzień po dniu zrywało się gardło. Gardłem człowiek robił huk bomb i rozpadających się murów, oraz walkę, triumf i rozpacz. (…) Całe piekło warszawskie na małych zwitkach papieru przeszło przez nasze ręce. Czy te depesze istnieją, gdzie jeszcze? Walki o Stare Miasto i ulica Piusa z jeńcami przywiązanymi do Tygrysów i Panter.

Choć byli w Anglii, udawali, że są w kraju. Kiedy tak przeżywało się wszystkie te wydarzenia, nie było to już aktorstwo, to była czysta ekspresja empatii. „Empatia” jest słowem kluczem dla pisarstwa i postawy Straszewicza. Nie opuściła go przecież również w latach stalinowskich. Gdyby Polacy z kraju mieli dostęp do Turystów z bocianich gniazd, byłaby to właśnie literatura ku pokrzepieniu serc, poprzez ten oczyszczający śmiech. Kpina z UB. Oprawcy niczego się tak nie boją jak śmieszności. Straszewicz wiedział, że strach jest jego największym tematem, który musi podjąć i go rozbroić. Wroga nie można się bać. Trzeba mu podać lustro i ośmieszyć go. Oto dlaczego ze wszystkich pisarzy emigracyjnych przez komunistów najbardziej był znienawidzony.

Bardzo trzeźwa jest też jego ocena własnej i kolegów po piórze sytuacji w latach pięćdziesiątych:

Wyrobnicy pióra na emigracji zgodnie z nomenklaturą szerzoną w kraju, jesteśmy bandą, czy zgrają, a także samo wrogami pracującego ludu. Wprost przeciwnie – nasi przedwojenni kompanionowie, których losy zachowały w zdrowiu, gdzie się urodzili, ci niemal wszyscy mają wytatuowane pod łopatką ludowe stemple, jak my mamy burżuazyjne piszczele (…). Dlatego twierdzę, że jest na odwyrtkę. My stemplowani tzw. wrogowie ludu wsiąkamy w proletariat, a stemplowani proletariusze grają w futbol.

Pisarze emigracyjni żyją często w nędzy, krajowi korzystają z przywilejów, które daje im władza ludowa, mieszkają w alei Róż… Którzy – emigranci czy krajowcy – są bliżsi zwykłym, tłamszonym przez system Polakom? W kraju oczywiście zmarły w 1963 roku Straszewicz przez cały PRL był spowity zasłoną milczenia, nie licząc sporadycznych ataków etatowego peerelowskiego specjalisty od literatury emigracyjnej Zygmunta Lichniaka. 3 września 1981 roku na łamach „Literatury” ten związany z Paxem autor publikuje tekst Jak sobie duży Czesio wyobrażał Polskę. Atakuje tam Straszewicza jako najbardziej przecenianego pisarza emigracji.

Co jest winą autora Kociołka na Ziemowita? „Głębinową” (proszę zwrócić uwagę na 2 cudzysłów) intencją tej 150-stronicowej opowiastki – pisze Lichniak – jest – jeśli się nie mylę – ukazanie psychologicznych, boć nie politycznych (te są poza nawiasem relacji) mechanizmów zastraszania oportunizmu dwulicowości. Polaków poddanych presji wzajemnej nieufności, podsycanej i wykorzystywanej przez różnych por. Gachów, majorów Bijasów i inne tzw. narzędzia epoki błędów i wypaczeń (…). Krótko mówiąc: rzecz jest o tym, jak sobie duży Czesio wyobraża Polskę jako kolonię tchórzów, zdominowanych przez UB .

Lichniak przedstawia Straszewicza jako mało rozgarniętego, infantylnego dowcipasa. Ale przecież to nie jego tekstom „zawdzięczamy”, że Straszewicz nie wrócił faktycznie do kraju, także w postaci swoich książek. Lub raczej powrót ten dokonał się niezauważenie. Przywrócić go naszej pamięci próbują teksty literaturoznawców, szczególnie Violetty Wejs-Milewskiej, która w „Arcanach” opublikowała monografię Straszewicza; ale to wciąż jest nasz obieg akademicko-filologiczny. W TVP w serii Errata do biografii powstał odcinek o autorze Turystów…, ale wciąż występuje on raczej jako cień sławniejszego Gombrowicza.

Oddajmy jeszcze raz głos Renacie Gorczyńskiej:

„Czesław Straszewicz”, rycerski Polak, dla którego powrót stanowi niekwestionowaną powinność, zdaje się służyć jednemu tylko celowi: stworze niu antytezy „ja” powieściowego. Ci dwaj tworzą jedną z licznych par gombrowiczowskich będących w ciągłym zwarciu dialektycznym: prostolinijny Czesław i pokręcony Witold, ochotnik i dekownik, patriota i kosmopolita, śmiałek i tchórz.

Tyle że „Czesław Straszewicz” zrobił figiel towarzyszowi z „Chrobrego”, nie okazał się li tylko figurką, ale po wydaniu Transatlantyku napisał znakomity esej publikowany na łamach „Kultury”: Pióra w ukropie, albo jak strach nami rządzi. Przedstawia w nim losy trzech pisarzy emigracyjnych: Gombrowicza, Miłosza i swój. W biografiach tych zawierają się trzy drogi, którymi mogli pójść polscy pisarze z nastaniem wojny, a potem reżimu komunistycznego. Waga tego tekstu dorównywać może Zniewolonemu umysłowi Miłosza, a sprawa przedstawiona jest bardziej lapidarnie i bez intelektualnych pokrętności, heglowskich ukąszeń.

Straszewicz nazywa rzeczy po imieniu – głównym motywem działania pisarzy jest strach. I tylko „matki” tego strachu są różne. We wrześniu 1939 roku strach Gombrowicza mówi mu: Oszczędzaj siebie! Pilnuj siebie! Opnij swój talent i talent swój okryj słomą, właśnie jak krzew różany na czas zimy. Ty! Geniusz twój, a nie mięśnie twoje, przyrodzie potrzebne! Oplują cię dzisiaj – ha! – jutro wymurują na placu pomnik .

Najważniejszym dla Gombrowicza jest chronić siebie i napisać wielkie dzieła, a nie bez sensu ginąć na wojnie. Dodajmy, że autor Ferdydurke miał kategorię wojskową „niezdolny do służby”. Nie nadawał się do służby w linii, ale nie zrobił też nic, aby swój talent wykorzystać jakoś do walki w inny sposób. Straszewicz zaś tak odtwarzał swoje dylematy:

Wojny się lękaj i śmierci się bój – ale więcej się lękaj i więcej się bój aury tchórzostwa i wyrzutów sumienia, bo według polskich odwiecznych praw – każdy za życia wart tyle, ile pożytku z niego ojczyźnie. Muskuły twoje i twoja szarża w większej są teraz cenie niż twój silny talent i mózg. Doszlusuj! Stań w szeregu! Bądź jak wszyscy.

Straszewicz miał kategorię wojskową A i od służby się nie uchylał, natychmiast udał się do Europy i wstąpił do brygady generała Maczka. Tam uległ poważnemu wypadkowi na poligonie – przejechał go czołg. W szpitalu spędził niemal rok, potem przez ponad dwa lata był redaktorem radiostacji Świt, by znaleźć się na koniec w Urugwaju.

W tym czasie, jak świadczą ci, którzy mieli z nim styczność, był porażony piekłem wojny, nie był w stanie pisać. Wojna odebrała mu mowę. Zdawał sobie sprawę, że nie może kontynuować tego typu pisarstwa, jakie uprawiał przed wojną, a był wówczas przecież już – w wieku 35 lat – autorem dwóch tomów opowiadań i dwóch powieści. W dziennikowej polemice z jego tekstem Gombrowicz uważał, że talent Straszewicza nigdy nie objawi się w pełni, bo Straszewicz „nie ma poszanowania talentu”, teatralnie składając go w ofierze na ołtarzu ojczyzny.

Autor Transatlantyku mylił się jednak, mierzył kolegę bowiem miarą podług siebie. Straszewicza co innego frapowało, nie Forma, ale to, co zabija Formę. Milczał – bo nie potrafił znaleźć języka, który wyraziłby prawdziwie doświadczenie wojennego czasu. Bliski jest w tym Tadeuszowi Różewiczowi, tyle że Różewicz potem swój język w poezji znalazł; Straszewicz uciekł w humor – zaczął pisać o sprawach poważnych w sposób z pozoru niepoważny. Zresztą i to będzie go łączyć z Różewiczem – u którego ten nurt lekki, satyryczny jest obecny od chwili debiutu.

Straszewicz stawia ostro pytanie, jak ma się zachować polski pisarz w obliczu wojen i totalitaryzmów: Iść z diabłem, jak Miłosz, przez tyle lat, co trzeba – kąpać się w solucji, która twórczości sprzyja – dbać o geniusz swój, jak o jajko żywota świętego, bo dla narodu i kultury, i potomności jajko to jest nieśmiertelne i najważniejsze – czy? Czy jak Ferdydurke uciekać od piany nieszczęść i wojny, i od wścieklizny ludzkiego bestialstwa – i w obcym środowisku szukać dla geniusz swojego zapłodnienia – czy?… Odrzucać podszepty wabiące od sióstr i braci z Gombrowiczowskiej i Miłoszowskiej familii i deptać niewdzięczną dróżkę, którą frasobliwa ojczyzna milionom swoich synów wyznacza? .

No właśnie: czy…?

Dzisiaj inni szatani są czynni. Ale warto te pytania dostosować do dnia dzisiejszego. Dokonać ich upgrade’u. Współcześnie piszący zazwyczaj nie stawiają sobie pytań; przekonani, że iść z diabłem rynku trzeba, o mainstream zabiegać albo uprawiać mitomańskie bezpieczne kaskaderstwo w tabunach literatów. W poniedziałek zaprząta ich „ja”, we wtorek „ja”, w środę znów „ja”. Pewnie – literatura jest marginalna, nie ona jest głównym kanałem dystrybucji kultury. Dzisiejsi literaci (ci, którzy doznali już wyniesienia na środowiskowe ołtarze) nie stawiają sobie przede wszystkim pytania, czy milczeć. Nie milczą – piszą kolejne książki, niemal co roku wydając nowe pozycje, a młyny wydawnicze przyjmują kolejne ich nietykalne gnioty. Prawdziwym mentorem dzisiejszego życia literackiego jest Joseph Goebbels i jego maksyma: stokrotnie powtarzane kłamstwo staje się prawdą. Jeśli sto razy się wmawia, że Iks wybitnym pisarzem jest, ludzie zaczynają to kupować. Czy sami piszący nie mają dystansu, wiedzy o tym, że nie są tak wybitni, jak ich malują? Ich strachem jest niebyt, a kłamstwo ma im zapewnić bycie. Matka ich strachu podpowiada im: musisz pisać, jak ci zagrają, w stajni być, takiej, która zapewnia opiekę gazety, koncernu. Gombrowicz nie jest ich dobrym duchem opiekuńczym. Bo sami myślą być jego reinkarnacją. A są przecież nie Gombrowiczem, nie Miłoszem, Wojaczkiem ani nie bitnikiem, są zawsze tylko i wyłącznie sobą. Ich forma pisarza jest jak czek bez pokrycia.

Straszewicz nigdy nie próbował być większym, niż był w istocie. Pucołowata twarz, wesołe oczy pana Czesława budzą od razu zaufanie i sympatię. Empatię i dobroć ma wypisane na twarzy. Był to człowiek po ludzku mądry, z dystansem do siebie, przenikliwy. Warto zapamiętać jego słowa, gdy dziś przyglądamy się literackiemu grajdołowi: Talent, nie powiem geniusz, jest czasami jak garb, przytłacza, wykrzywia ludziom fizjonomie i niektórym z nich każe brykać w różny sposób. (…) Prawdziwa tragedia i zgoła koszmarne widowisko rodzi się dopiero wówczas, gdy facet wykrzywia twarz, a nie ma pokrycia. Znałem poetów, pisarzy, malarzy, nie wymienię nazwisk, którzy robili podobne miny jak Gałczyński, Gombrowicz, jak Hłasko, a nie mieli nawet cienia pokrycia. Koszmar, panu powiadam, dopiero prawdziwa tragedia

Artur Nowaczewski

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 69.