Z człowieka, który nie postąpił jak trzeba, a postąpił jak wielu, próbuje się zrobić legendę, autorytet, którego opinia ma duży ciężar gatunkowy.
Trzy lata temu, po powrocie z wakacyjnej roboty w Anglii, miałam rozpocząć staż w “Polityce”. Staż jak staż – zawsze darmowy, zawsze mało wartościowy, zawsze z nadzieją, że “teraz to się dopiero zacznie”. Oczywiście nic się nie zaczęło, bo po dwóch tygodniach zrezygnowałam z bezpłatnego marnowania czasu – na stażu wielkie nudy, a w domu malowanie (pieniądz z Anglii przyjacielem remontów!).
Ale w ciągu tych dwóch tygodni uczestniczyłam – jak się dowiedziałam – w wiekopomnym wydarzeniu. A mianowicie w kolegium redakcyjnym prowadzonym przez Daniela Passenta. Passenta znałam z jego przynudnych felietonów, występów w TOK FM i z Osieckiej – ale jakoś zero ekscytacji. Miły, elokwentny starszy pan, co to w tenisa grywał i pachniał na Saskiej Kępie szalonym zielonym bzem. Za komuny jak pączek w maśle. TW “Daniel”.
No więc po kolegium, na którym Passent omawiał ostatni numer “Polityki” i “wSieci”, jakiś pan redaktor z Działu Kutury, w którym byłam – widząc widocznie moją wsiowość, małomiasteczkowość i studenckość i chcąc mnie jakoś zawstydzić – rzekł: no, pani Magdo, brała pani udział w wielkim wydarzeniu – kolegium redakcyjne w “Polityce” i do tego z prawdziwą legendą redakcji. Człowiekiem wielkiego formatu. Passentem.
Miesiąc temu Kiszczak, a raczej jego szafa, puścili bąka. I to w towarzystwie. Bąki jak to bąki – niby każdy czuje, ale jednak udaje, że nie czuje. Tak się dzieje przynajmniej w dobrym towarzystwie. Przeczytałam list Passenta do Kiszczaka, będący “dowodem pamięci i poparcia dla generalskiej linii”. List dotyczył sprawy zabójstwa Popiełuszki. Owszem, Passent pozwolił sobie na uwagi krytyczne pod adresem resortu. Zachował się jednak jak każda profesjonalna agencja pijarowa: zidentyfikował problem i zaproponował rozwiązanie. Wszystko po to, żeby zdobyć dla władzy “poparcie społeczne, którego dojrzałość jest dziś tak potrzebna, żeby rozprawić się z organizatorami prowokacji”. Był rok 1984.
Gdyby Passenta podłączyć kabelkami do aparatury mierzącej legendarność, to na skali pojawi się raczej “mała stabilizacja i kariewiczostwo”, a nie “wielki format”. “Prymusik z pierwszej ławki” raczej, a nie “bohater”. Nie chodzi mi o pastwienie się nad nim – w końcu nie wszyscy muszą być niezłomni. W końcu odwagi nie sprzedają na kartki czy talony. W końcu z pięknych dwudziestoletnich łatwo stać się szpetnymi czterdziestoletnimi. Bez szydery.
Problem tkwi w tym, że z człowieka, który nie postąpił jak trzeba, a postąpił jak wielu, próbuje się zrobić legendę, autorytet, którego opinia ma duży ciężar gatunkowy. Do tego dochodzi jeszcze dystrybucja szacunku i zaszczepianie jej mechanizmu kolejnym pokoleniom. Przychodzą takie Magdy na darmowy staż do Polityki, GazWybu, TOK FM-u i chłoną. Uczą się, że jak ktoś zepsuje powietrze, to trzeba się uśmiechać i udawać, że nic się nie stało. Że kiedyś były takie czasy i że wszyscy tak robili, a więc nie ma, czym się podniecać. Tak się właśnie kształci dobrą młodzież w dobrym towarzystwie.
Magdalena Osińska – sekretarz redakcji Frondy LUX