Dagmara Jaszewska: kicz, kult, kamp

Kościół jawi się jako ostatni bastion modernizmu! I ostatni wierzy w sztukę. Ale po Benedykcie nadchodzi Franciszek, a ten jeszcze nie powiedział ostatniego słowa o kiczu.

Pamiętam wieloletni spór, jaki wiodła moja babcia z mamą w sprawie pustej ściany nad wersalką. Zdaniem babci powinien tam był zawisnąć święty obraz godziwych rozmiarów, coś w rodzaju „Pan Jezus naucza z łodzi” albo „Święta rodzina” (ta z małym Jezuskiem karmiącym pieska, winogronami i św. Józefem z deskami w tle). Ewentualnie dwa obrazy serca Pana Jezusa i Matki Boskiej. No już ostatecznie „widoczek” (babcia bowiem odróżniała obrazy, które z definicji były święte, od widoczków, a więc jeleni, gór, jezior itd.).

Ściana nad wersalką pozostała do dziś pusta, bowiem mama wciąż uważa, że nie ma obrazu, który byłby godny tam zawisnąć, a jeśli już, to jej na niego nie stać. Dla babci natomiast cena sztuki, w tym sakralnej, nie była problemem i kilka gotowych reprodukcji w celu zapełnienia ściany zakupiła na odpustach (bezskutecznie).

Jezus w kuchni

Pamiętam też zdziwienie, kiedy odwiedzając koleżankę artystkę, spostrzegłam u niej w kuchni wspomnianego Jezusa w łodzi, jakby gdyby nigdy nic. Koleżanka była średnio wierząca. Było to wiele lat przed tym, zanim przeczytałam „Notatki o kampie” Susan Sontag.

Przypominam sobie także wysiłki mojego księdza proboszcza, gdy miałam dziewięć lat, który nie chcąc popaść w kicz, zamówił jako pamiątkę Pierwszej Komunii św. coś w rodzaju płaskorzeźby w drewnie, przedstawiającej Matkę Boską z Jezusem na ręku. Niestety, plan powiódł się połowicznie, ponieważ Maryja była słodka jak marzenie i wedle rysów twarzy mogła mieć najwyżej dziewięć lat – sam zaś „drzeworyt” okazał się odbitką identyczną dla wszystkich stu pięćdziesięciu pierwszokomunijnych dzieci. Pamiętam też moje zdziwienie, gdy w zeszłym roku moje dziecko przystępujące do Pierwszej Komunii w jednej ze stołecznych parafii dostało, jak gdyby nigdy nic, obrazek Pana Jezusa pukającego do drzwi kościoła. Rzecz żywcem zdjęta z tego wizerunku, który otrzymała w dniu Pierwszej Komunii moja mama (wisi u babci). Tyle że obecnie ten sam obrazek jest za szkłem i zawiera elementy posypane jakimś opalizującym brokatem. Do tego dziecko otrzymało różaniec zrobiony ze sztucznych brylantów.

Dużym przeżyciem była dla mnie też wizyta w Kałkowie w Świętokrzyskiem, gdzie zabrała mnie dumna rodzina podczas odbywanej przeze mnie wizyty. Jest to sanktuarium podobne do licheńskiego – z licznymi pomnikami, salami tematycznymi, różańcem rozmiarów człowieka. Nie mogłam wprost uwierzyć, że możliwe jest nagromadzenie takiej ilości kiczu w jednym miejscu.

Te przykłady pokazują nie tylko awans społeczny przykładowej rodziny (którego wskaźnikiem jest m.in. stosunek do sztuki), co raczej jakieś zapętlenie. Kicz był, i mimo wysiłków wielu, nie chce odejść. I o ile moja mama (nowoczesność) mogła go potępić w czambuł, odrzucając prymitywną estetykę babci (ludowa przednowoczesność) na rzecz Prawdziwej Sztuki, o tyle ja (ponowoczesność) muszę zachować w tym potępianiu umiar. Inaczej bowiem narażę się na zarzut elitaryzmu, modernizmu oraz antydemokratyzmu. Albo zacofania (musiałam się ugryźć w język i ukryć szok, jaki przeżyłam, ujrzawszy na egzaminie studentkę teologii z bransoletką składającą się z głów Jezusa w koronie cierniowej).

Ale nie tylko polityczna poprawność sprawia, że jestem ostrożna z potępianiem kiczu. Też doświadczenie – ogromne zdziwienie, że więcej można przeżyć podczas nabożeństwa w parafii, wśród dzieł wizualnych nie najwyższych lotów, z fałszującym chórem i dwa razy szybciej śpiewanym pieśniami niż w czasie starannie wybranej, trzygodzinnej liturgii w jednej z najbardziej estetycznie wysublimowanych wspólnot w Warszawie. I to wcale nie dzięki plastikowej figurze Chrystusa na krzyżu, która do niedawna spędzała mi sen z powiek – ale pomimo niej.

Kościół jest elitarny, a nadzieją jest Franciszek

Czytając słynny „List do artystów” można się przekonać, że Kościół nadal żywi wielkie uznanie dla „sztuki przez duże S”. Kategorie piękna, autentyczności, o których pisze w owym liście Jan Paweł II, przywołują pojęcia rozwijane przez nowożytną estetykę, dodatkowo nadbudowując nad tym klasyczne hasło: „od piękna do prawdy”. To zaufanie pokładane w sztuce jednoznacznie pokazuje, że Kościół opowiada się po stronie tzw. kultury wysokiej niczym najbardziej wytrwała awangarda, Kościół wciąż pracuje nad definicją sztuki. W dokumentach Kościoła nie znajdziemy więc w żadnym razie artykulacji potrzeby estetycznego uładzenia, upiększenia, uproszczenia sztuki sakralnej – choć wszyscy wiemy, jakimi krętymi ścieżkami podąża współczesna sztuka. Nie znajdziemy więc wytycznych, by pomniki były „godne” albo by „cieszyły oko”, aby nie komplikować, aby być czytelnym dla „zwykłego wiernego”. Jest za to wezwanie do ciężkiej pracy, do podjęcia trudu artystycznego zmierzenia się ze światem takim, jaki on jest – tu i teraz. Zbawienie nie może być załatwione z góry przez kicz.

Kościół, w osobie Jana Pawła II, akceptuje trudną sytuację współczesnej sztuki, tej niewiernej żony – choć przecież kiedyś jej związek z sacrum był tak zgodny i szczęśliwy. Choć ideałem byłoby, by artyści w symbiozie z Kościołem, jak w dawnych wiekach, ukazywali świat zbawiony, przemieniony („macie ukazywać bogactwem swego geniuszu, że świat jest odkupiony przez Chrystusa”), to równie w porządku okazuje się – pisze Wojtyła – nawet przedstawianie zła czy zanurzanie się artysty w mroczne zakamarki duszy, które każe odbiorcom sztuki wyczekiwać na odkupienie. Dodajmy, że Jan Paweł II kontynuuje tu myślenie Pawła VI, który przepraszał za oleodruki. Takiej argumentacji nie powstydziłby się Adorno czy Ortega y Gasset, narzekający na bunt mas.

Dziwne to wszystko, zwłaszcza że kryzys sztuki wysokiej najpierw się ujawnił przecież w Kościele – gdy nastąpiło rozejście się dróg Kościoła i sztuki, przez wieki idących wszak ramię w ramię. Wtedy sztuka, tak jak nauka, oderwała się od sacrum (można to nazwać za Weberem odczarowaniem świata). Przez całe dziesięciolecia się z tego cieszono w środowiskach postępowych i wolnomyślicielskich. Któżby przewidział nastanie w świeckiej humanistyce epoki „zaangażowanych” estetyków, którzy, jak choćby Arnold Berleant, psioczą na Kanta i jego bezinteresowną kontemplację sztuki zamiast jej zaangażowanego odbioru, czy jak Richard Shusterman, krytykują, na pragmatyczny sposób, oderwanie sztuki od życia. Sztuka bowiem dzisiaj ma właśnie służyć życiu jednostek i społeczności. Wtórują im zaangażowani antropolodzy i kulturoznawcy, dla których – co oczywiste – nie tylko zaciera się całkowicie podział na to, co wysokie i niskie, ale i to co „wzniosłe i wysublimowane” traci wręcz rację bytu. Sztuka powinna służyć egzystencji człowieka – nawet wierzącego. I doszło do tego, że nawet tak neutralne światopoglądowo grono, jak polscy kulturoznawcy z SWPS, broni kiczu licheńskiego.

Kościół w dziedzinie oficjalnego stosunku sztuki jest zbyt elitarny, okazuje się za mało demokratyczny, jak na dzisiejsze czasy. Demokracja wciąż jest potężnym ciosem dla Kościoła we wszystkich sferach – od polityki i relacji międzyludzkich (ach, te nieistniejące rady parafialne…) po dziedzinę sztuki. Demokracja do Kościoła jest wprowadzana (powoli) z zewnątrz i zawsze jest czymś nowym, do czego trzeba się odnieść. Dlatego to antropolodzy, etnografowie i kulturoznawcy bronią dziś kiczu – również tego religijnego; to oni ujmują się za prostym „ludem Bożym” – wstyd! Oto w tomie wydanym przez prof. Wojciecha Bursztę z SWPS znajdziemy artykuł pod tytułem (nomen omen) „Zbawienny kicz”. Napisany nie z wyżyn teologii, ale z nizin antropologii pochylającej się nad ludem wierzącym. Z artykułu badaczki kultury Joanny Jessy uczymy się, jak szanować „lud prosty” i że sztuka, w szerokim sensie, powinna służyć ludziom, służyć doświadczeniu.

Kościół jawi się jako ostatni bastion modernizmu! I ostatni wierzy w Sztukę. Ale po Benedykcie nadchodzi Franciszek, a ten jeszcze nie powiedział ostatniego słowa o kiczu. Może Franciszek będzie bardziej kiczowaty – skoro już powstają na jego temat różne „kwiatki”…

Ludowa sztuka szczęścia, czyli jak lewacy bronią katolików

Rehabilitacja „kiczu religijnego” przez raczej liberalne i niezależne środowisko rodzimego culture studies dokonuje się przez wskazanie jego powiązania z kulturą ludową, której jest on – jakby nie patrzeć – kontynuatorem. Joanna Jessa analizuje sanktuarium licheńskie – wedle niektórych sanktuarium kiczu – używając wszystkich kategorii, które na oznaczenie kultury ludowej wymienił Stefan Czarnowski czy inni etnografowie polskiego ludu: nacjonalizm wyznaniowy, charakter społeczny, gromadzki, silne związki z życiem codziennym, sensualizm i bezpośredniość, magiczność, rytualność, tradycyjność, szacunek dla autorytetów. To wszystko, może uzupełnione o współczesny plastikowy rozmach i kolor, wyolbrzymione i feeryczne, na ponowoczesny sposób symulakryczne i odlotowe – ale wciąż siermiężne, tradycyjne, poprawne teologicznie, wciąż, jak pisze badaczka, „skrojone na miarę współczesnego Polaka-katolika”. I służące praktyce, doświadczeniu – łączące tradycję z nową mentalnością ponowoczesnego artysty, który zwiedza, kolekcjonuje wrażenia, przeżywa szok i wciąż otwiera się na nowe przeżycia.

To nie do wiary – ale właśnie antropolodzy zwracają katolikom uwagę na to, że kicz jest bliski teologii. Sztuka współczesna jest zbyt pogmatwana i udziwniona, by dobrze służyć katolikom, a więc naprowadzać na prawdy wiary – piszą antropolodzy. Bardziej użyteczny jest więc kicz. I choć może rację miał Jerzy Nowosielski, narzekając, że sztuka nie jest dziś zdolna ukazać sacrum, że może lepiej szukać sacrum w pejzażach… i choć doceniamy jego starania intelektualne, to rzeczywistość pokazała, że wierni nie czuli się dobrze w jego awangardowo urządzonej, choć pięknej świątyni. Dlatego też badaczka z aprobatą przytacza informację ze strony internetowej licheńskiego sanktuarium, że jego twórców nie interesują opinie krytyków sztuki, ponieważ celem Lichenia jest „przekazać prawdę o grzechu, odkupieniu, zdradzie i miłości”. Wartości nie muszą więc już wykuwać się mozolnie w doświadczeniu artysty, jak chciał Broch, Dewey czy Jan Paweł II, by wymienić kilku – wystarczy je wszczepić w materię, pokolorować, opatrzyć – koniecznie! – podpisem, żeby nie było już żadnych wątpliwości… Na czym polegałoby tu oszustwo kiczu? Właśnie na tej zdradzie doświadczenia artysty, na tym geście, by wpisać w materię coś, co nie zaistniało w doświadczeniu, by wpompować prawdę w gipsową figurkę i jeszcze ją w dodatku polakierować. Kicz, nazywany często kłamstwem, jak się okazuje, może być na usługach teologicznej prawdy.

Tymczasem jeszcze niedawno, bo w nowoczesnych latach 60. XX wieku, Andrzej Banach, który już poświęcił kiczowi religijnemu fragment swojej książki o kiczu, dowodził, że przesłodzone i upiększone dewocjonalia przynoszą wiernym uśpienie, odpoczynek, zamiast teologicznej niepewności, Chrystusowego miecza. Taka argumentacja, „pachnąca” Adornem, Marcus’em, dziś już nie przystoi. Nie mówi się już o „uśpieniu mas” – tylko np. o zindywidualizowanej konsumpcji, która pozwala na realizację późnonowoczesnego wyzwania „stawania się sobą” poprzez zakup produktów niepowtarzalnych i indywidualnie dobranych. Skoro więc dobierzemy indywidualnie religijny gadżet, zarzut „uśpionej masy” okaże się chybiony.

Pierwszy – i bardzo samotny – głos broniący kiczu ze strony ludzi przychylnych Kościołowi można było usłyszeć w latach 80. ubiegłego wieku, podczas debaty na łamach „Znaku”. Po raz pierwszy gremialnie skrytykowano święte obrazki – po raz pierwszy też pojawił się wątek obronny, gdy ks. Jan Pasierb odpowiedział: „Nie tylko sztuka jest zwierciadłem życia. Kicz jest nim także”. Dzisiaj ten wątek śmiało jest rozwijany przez badaczy kultury – mamy prawo lubić kicz i dobrze się przy tym bawić. Zgodnie z tym Joanna Jessa analizuje sanktuarium w Licheniu, pokazując, że jego ikonosfera realizuje wszystkie cechy wymienione przez A. Molesa, który w kiczu widział „sztukę szczęścia”: niedostosowanie, kumulację, synestezję i komfort. Kumulacja widoczna jest w ogromnym przepychu, bogactwie, nagromadzeniu elementów, feeryczności sanktuarium, które przypomina niemal cudowności Las Vegas, a pielgrzymi – ich bywalców. Mamy tam też synestezję – „wzrok atakowany jest przez tysiące impulsów, słuch zajmuje muzyka rozmaitego autoramentu i szereg innych dźwięków. Nawet zmysły stojące niżej w hierarchii ukształtowanej przez tradycję europejską bywają angażowane. Licheń to miejsce pełne «zadań do wykonania», kolekcjonowania doznań, ścieżek turystycznych, których przejście składa się w efekcie na odpowiednie przeżycie religijne (…)” .

Licheń dobrze oddaje kolejną cechę kiczu – przeciętność – bo trafia w „średnie gusta”, potwierdza wiele stereotypów i utartych schematów myślenia, zaspokaja przewidziane wcześniej oczekiwania. Eksponowane tam malunki, rzeźby są oszałamiające, błyszczące, wielkie, pozłocone oraz jednoznaczne – na wszelki wypadek opatrzone szczegółowymi pouczającymi opisami.

Zamiast estetycznej perspektywy kiczu, pojawia się więc dziś coraz częściej perspektywa „kiczu w kulturze”. Jej wyznacznikiem jest ponowoczesna obrona zabawy, bycia dzieckiem, odrzucenie modernistycznych pretensji i powagi. Zwolennicy kiczu operują tu pojęciem kampu zaproponowanym przez Susan Sontag. Pojęcie kampu jednoznacznie waloryzuje kicz jako świadomą zabawę kiczem, wpisywanie się w logikę wszechobecnej estetyzacji, rehabilitację przyjemności, jaką może dać forma, zabawa formą, gadżet, śliczne coś. Wystarczy odrobina ironii, świadomości, by usprawiedliwić zabawę i radość, którą dają rożne gadżety, w tym religijne. Cieszą się z nich dzieci i cieszy się dziecko w nas, o ile jeszcze istnieje i o ile mu na to pozwolimy – a więc Jezus mrugający okiem, święty odmierzający temperaturę czy urocze święte obrazki czy inne aniołki. Cieszyć się pozwala dzisiejsza ponowoczesna kultura, w której upadają podziały na wyższość niższość (ach, jakby się ucieszył Gombrowicz), dorosłość i dziecinność, dojrzałość i niedojrzałość. Ale pod jednym warunkiem – świadomej ironii, zabawy formą. Kamp religijny? Czemu nie. Przykładem niech będzie ewangelizacja wizualna proponowana przez społeczność „Frondy”, którą chyba można określić mianem kampowej. Jeśli widzimy na okładce robotniczy wulgarny gest połączony z hasłem „Poza Kościołem nie ma zbawienia”, wiemy, że cytat ten w jakimś sensie jest prawdziwy, ale w dużej mierze jest grą znaczeniami, jest gestem autoironicznym – na który mogą pozwolić sobie osoby o nowoczesnych poglądach, ale jednocześnie posiadające sporą wiedzę na temat teologii. Tak wyrafinowane przykłady twórczego użycia kultury masowej w Kościele należą jednak do wyjątków, a w przeważającej mierze religijny kicz pozostaje kiczem naiwnym (choć swoją drogą – ciekawe, czy znajdą się tacy, którzy odczytają rysunek z „Frondy” dosłownie?).

Kicz jako kenoza?

Inną waloryzację kiczu proponuje ksiądz prof. Andrzej Draguła, który na łamach „Tygodnika Powszechnego” chwalił niedawno gipsowe figurki. Przywołuje aprobatywne wobec kiczu, jako służącego religii, koncepcje francuskiego filozofa Jean-Luc Mariona, operującego względem kiczu kategorią „sztuka kenotyczna”. Jest to koncepcja niesłychanie szokująca – oto rozpatrywany jest kicz w kategoriach kenozy. A więc dobrowolnie wyrzec się można także piękna, prostoty, klasycznej formy i proporcji? A więc odważne i szczere poszukiwanie prawdy i piękna w dzisiejszym świecie, którego nie da się już postrzegać w kategoriach pankalii, gdzie artysta w pocie czoła szuka i nawet błądzi, tworząc dzieła – nic dziwnego – skomplikowane i trudne w odbiorze… Wszystko to należy odrzucić dla gipsowej figurki wcale nie z lenistwa czy prymitywizmu (jak chciał Banach), ale w szczerym akcie wiary, aby nie zakłócało kontaktu z sacrum, nie stawało na drodze pomiędzy patrzącym a Niewidzialnym? Niesłychanie mocne założenie – a i trochę chyba przewrotne. Blisko stąd do dwuznacznego zachwytu Bunuela z jego „Drogi mlecznej” nad ukazującą się postacią Matki Boskiej z różańcem, czy scenką piłującego deski św. Józefa, albo dzieci recytujących twarde słowa z konstytucji soborowej: „Niech będzie wyklęty…”. To chyba bardziej przypomina kamp, w tej jego świadomość i utraconej niewinności, a w którym nie brak zachwytu nad prostym i niewinnym ludem, jak u Gombrowicza.

W kampie jednak chodzi o dobrą zabawę – w kiczu religijnym zaś o dobre, „poważne” przeżycie. Jednak znajdziemy również wiele podobieństw. Przede wszystkim… pokorę. W kampie wyrzekamy się na dobre marzeń o wielkiej sztuce i Formie (znów by Gombrowicz odetchnął z ulgą): akceptując religijny kicz, wyrzekamy się zaś marzeń, że sztuka mogłaby jeszcze ukazać sacrum, że ludzką ręką pisana forma może nas przybliżyć do Tajemnicy. Mówimy więc – lepiej niech już będzie forma słaba, ta przynajmniej nie zasłania wielkiej Treści. Kampowcy zaś mówią: lepiej niech będzie śmieszny kicz, za to akuratny i uroczy, niż pretensja do Sztuki, niż nieudane kandydowanie do wzniosłości, do wielkich ideałów ludzkości. Lepiej bawić się czymś „tak brzydkim, że aż uroczym”, niż ryzykować, że to piękno, do którego z trudem dążymy, okaże się niegodne wielkich ideałów. Paradoksalnie więc postmodernistyczny upadek ideałów Oświecenia (również związany z ideałem piękna, w które wierzył jeszcze Adrono), może spotkać się ze zgodą na upadek ideału sztuki sakralnej, „która już nigdy nie dorówna dziełom Michała Anioła” (tak jak na próżno już czekamy na nowego Homera w krainie „wszystko już było”). Kenotyczny kamp jest zarazem bezpieczny dla „maluczkich”, jak i poważny – i tylko to go od kampu różni. Brzydota już nie śmieszy, ale przywołując kategorię kenozy, uświadamia ludzką dolę, której nie uniknął nawet Bóg-człowiek. Używamy jej więc, by patrzeć na Niewidziane niczym przez palce, nie zatrzymując się na tym, co niedoskonałe. Pomoże w tym znana forma, tak dobrze znana, że niemal niewidzialna. Tyle że kamp zatrzymuje się na tym, co estetyczne, wydobywa formę i bawi się nią, by pochłonąć się w zabawie i zapomnieć o pustce – nie ma nic poza formą i zabawą, a skoro brak Formy, bawmy się formami. W kiczu religijnym akceptujemy tę samą miernotę, niedoskonałość – ale po to, by pójść dalej… Jeśli nazwiemy to pokorą wierzącego inteligenta, który docenia „niskość”, to i, w pewnym sensie, wielbiciel kampu jest pokorny – wyrzekając się z kolei marzeń o wielkości człowieka i jego dzieł. On też zniża się jak dziecko – staje się jak dziecko? Bo się bawi.

Doceniając kicz, w pewnym sensie, stajemy się dziećmi w dziedzinie sztuki. W głębokim atawizmie zaczynamy cenić to samo co dzieci – co jest przesłodzone, zbyt łatwe (a przecież dorośli, jak pisał metaforycznie y Gasset, w przeciwieństwie do dzieci potrzebują „twardych kęsów” kultury). Pozwalamy sobie być dziećmi. Doceniamy to, co się błyszczy i migoce. Co jest ładne i przyjemne dla oka. Dzieci też lubią kamp (choć nie są świadome). Ale to samo dotyczy współczesnej „kiczowej” sztuki sakralnej – zniżmy się do niej jak dzieci, aby i nam się spodobała. Pokornie. Przy okazji mamy tu Chrystusowe docenienie dziecka.

Przywołanie kenozy być może pomoże tolerować mało subtelnego proboszcza, patrzeć przez palce na plastikowe figury, na estetyczne ubóstwo. Kiedyś pisałam ironicznie o „współczesnych męczennikach”, którzy muszą znosić w kościele kicz. Pojęcie kenozy zmienia perspektywę. Wielbiciele kiczu, niewyrobieni artystycznie współparafianie to teraz bracia, których trzeba znosić – obok przeklinających małolatów czy śmierdzących kloszardów (więc Innych – powie przedstawiciel culture studies). Jeśli zaś estetyczne wysublimowanie ma być czymś, co mnie oddala od miłości – odrąbię je chętnie i wyrzucę precz. Jeśli figurka gipsowa służy szczerej wierze brata – to czyż nie jest cenna?

A więc miłosierdzie dla kiczarzy – na więcej już się zdobyć nie mogę, oglądając plastiki. Zbyt szokujące wydaje mi się natomiast porównanie kiczu do ikony, jakie proponuje ks. Draguła. Niby ta sama logika schematu, symbolizm, piękno obiektywne, a nie estetyczne, „niezasłanianie sacrum” przez świeckie prawidła estetyki – a jednak czy prostota nie staje się w kiczu czasem prostactwem, pójściem na skróty? Mamy w kiczu rzeczy przeciwne wschodniej ikonie: przesyt, ozdóbki, śliczność. Ale być może kicz to ikona na miarę Zachodu – za karę po wiekach „wyższej sztuki” i zbytniego wyrafinowania, gdzie Rafael przesłaniał Madonnę. Ω

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda”, nr 68.