Byłam w podziemiach, gdzie krasnoludy z „Szumu” kują intelektualne tunele do odczytywania sztuki pluralizmami, dyskursami, podkręcanymi nierzadko złośliwościami. Byłam w krainie elfów z „Arteonu”, która zatraciła swój duchowy wymiar, obladzając cały swój rejon skostniałym i skoncentrowanym na jednym sposobie widzenia sztuki kierunku myślenia. Byłam w krainie ludzi z „Dwutygodnika” z megalomańskimi światopoglądami i koronami poczucia lepszości przez to, że potrafią odczytywać elitarny język kultury. Byłam nawet w samym Mordorze umieszczonym w okolicach portalu Prawy.pl, gdzie orkowie, którzy nienawidzą sztuki nowoczesnej, porykują dziko, zniekształcając intencje artystów, aby ich politycznie poobgryzać
Świat publicystyki kulturalnej jest miejscem niezmierzonym, na który składają się mniejsze i większe krainy. Dla takiej artystki jak ja przedzieranie się z moją sztuką przez te wszystkie królestwa, w których rządzą inne prawa i zwyczaje, było nie lada wyzwaniem. Mimo różnych przeszkód, mimo częstych ataków, jak i aktów uwielbienia udało mi się doświadczyć i przedrzeć się przez najważniejsze miejsca, w ostatnim czasie wszędzie pozostawiając ślad swojej obecności i treści, które niosę. Byłam w podziemiach, gdzie krasnoludy z „Szumu” kują intelektualne tunele do odczytywania sztuki pluralizmami, dyskursami, podkręcanymi nierzadko złośliwościami. Byłam w krainie elfów z „Arteonu”, która zatraciła swój duchowy wymiar, obladzając cały swój rejon skostniałym i skoncentrowanym na jednym sposobie widzenia sztuki kierunku myślenia. Byłam w krainie ludzi z „Dwutygodnika” z megalomańskimi światopoglądami i koronami poczucia lepszości przez to, że potrafią odczytywać elitarny język kultury. Byłam nawet w samym Mordorze umieszczonym w okolicach portalu Prawy.pl, gdzie orkowie, którzy nienawidzą sztuki nowoczesnej, porykują dziko, zniekształcając intencje artystów, aby ich politycznie poobgryzać. Zanim dotarłam do miejsca, w którym jestem, byłam jeszcze w wielu pośrednich krainach publicystycznych i w każdej doświadczyłam czegoś innego, w każdej spotkało mnie trochę sympatycznych gestów i trochę bolesnych. Teraz, kiedy przebyłam swoją drogę, która w ostatnim czasie była najcięższa, bo najwięcej ciosów mi wymierzono ze wszystkich stron, chcę stoczyć ostatnią bitwę o moją sztukę, która kończy ten rozdział mojej drogi twórczej, przywracając jej honor w oczach historii sztuki.
Jest mi niezmiernie miło, że krytycy sztuki i publicyści różnych mediów w ostatnim czasie tak bardzo intensywnie pochylili się nad moją twórczością, poświęcili jej swoją uwagę i czas, zapisując swoje refleksje i odczucia. Niestety ostatnio większość z nich, a szczególnie krytycy sztuki, mimo bardzo ciekawego opisania mojej twórczości jako zjawiska głównie w kontekście formalnym zarzucili zupełnie bezpodstawnie i prawie jednogłośnie ubogą, banalną lub prześmiewczą warstwę treściową w moich pracach, o czym świadczą słowa Karola Sienkiewicza dla „Dwutygodnika”: Dosyć płaski, infantylny obraz Kościoła z lekcji katechezy dla przedszkolaków, Łukasza Musielaka dla „Szumu”: Treść jest u niej prosta, żeby nie powiedzieć oazowo banalna, Jana Bodakowskiego na portalu Prawy.pl: Artystka szydzi z Kościoła katolickiego, oraz Karoliny Staszak dla „Arteonu”: …religia jest właściwie przedmiotem zgrywy. Niestety te słowa bardzo mijają się z prawdą, a taki sposób komentowania mojej twórczości może wynikać z bardzo powierzchownej obserwacji, wyczuwalnej niechęci do jej większego zgłębienia i najprawdopodobniej małej chęci zapuszczania się w tematy teologiczne. Widząc, jak mocno krytyka sztuki jest w stanie zniekształcić obraz prawdy, nie mogłabym nie zareagować, tym bardziej że w grę wchodzi nie tyle moje artystyczne imię, ale przede wszystkim odbudowanie zaburzonej przez krytyków jej ewangelizacyjnej funkcji, która od czasu mojej przemiany była jej głównym założeniem. To publiczne wypatroszenie z treści moich działań przez krytyków spowodowało, że moja twórczość, zarówno ta pokazywana na wystawie Bóg i dziewczyna w poznańskim Arsenale, jak i w internecie, jest traktowana przez odbiorców świata sztuki podobnie powierzchownie, co powoduje ograniczenie pełnienia jej misji ewangelizacyjnej. Ich poczynania zaczęły sprawiać, że świat krytyki sztuki zamiast stawać się podparciem dla twórczości, która chce coś zmienić i wprowadzić znaczącego, staje się coraz bardziej machiną do zabijania w sztuce przemieniającego świat kierunku.
Kolejną smutną sprawą jest chęć unicestwiania potencjału tego, co narodziło się, mając na to minimum możliwości, a mimo to udało mu się rozwinąć skrzydła… rozwinąć na jakiś czas, bo widzę, że krytycy sztuki nie doceniają takiej sztuki, która powstaje z minimum możliwości, a mimo to aspiruje do wielkich produkcji. To, że nie śpiewam jak Whitney Houston, nie tańczę jak Beyoncé, nie mam wielkiego sztabu profesjonalistów, nie znaczy, że w prosty sposób nie potrafię czegoś, co jest ważne, zaśpiewać czy zatańczyć, ale niestety ten prosty, naturalny, nie zawsze idealny sposób już jest powodem do tego, żeby mi zarzucić, że jestem do niczego i że ośmieszam siebie i treści, które przekazuję. Z teologicznego punktu widzenia kamp, który miał być popem, wyraża pewien rodzaj bólu związanego z ograniczeniem wizji artystycznej przez materię. Ten bolesny rozdźwięk związany z tworzeniem często porusza ks. Tadeusz Dzidek w Funkcjach sztuki w teologii: Tworzenie i przekraczanie wiąże się często z bólem – dysproporcją pomiędzy wysiłkiem a rezultatem, pomiędzy twórczą ideą a jej ucieleśnieniem w dziele sztuki. W jakimś sensie ludzki akt twórczy w warunkach tego świata jest skazany na niepowodzenie. Początkowy impuls zawiera w sobie wyobrażenie innej rzeczywistości, nowego życia. Jednak jego realizacja, ucieleśnienie w obrazie okazuje się często gorsze od zamierzenia. Daje się we znaki brak umiejętności, a także ubóstwo środków. W takim wypadku osiągnięty efekt jest bardziej symbolem innej rzeczywistości niż samą rzeczywistością. Wydaje się, że każde dzieło sztuki jest wyrazem bolesnej różnicy pomiędzy pierwotnym, subiektywnym impulsem twórczym a jego częściowym, fragmentarycznym ucieleśnieniem w obiektywnym świecie sztuki (ks. Tadeusz Dzidek, Funkcje sztuki w teologii, s. 61). A ja po prostu próbuję, staram się najlepiej, jak mogę, i choć nie mam takich możliwości czasowych i finansowych jak profesjonalne gwiazdy, to wyciskam z siebie siódme poty, żeby sama walczyć o odbiorcę. Czuję, że chęć poszukiwania potknięć jest ważniejsza niż podkreślanie tego, co jest najważniejsze w twórczości artystów, tym bardziej że nie żyję w Eldorado, ledwo co udaje mi się związać koniec z końcem i muszę sobie jakoś radzić. Czy naprawdę jest tak trudno dziś spróbować otworzyć się i chcieć wierzyć w to, że da się stworzyć coś znaczącego z głębią i nośnego jednocześnie? Czemu próba uczynienia sztuki docierającej do szerszej grupy odbiorców przez pop czy kamp jest tak bardzo niedoceniana, skoro jest tą, która nie czeka biernie na wyciśnięcie energii z innych do przebicia się i przetrwania? Ale o tym już nikt z podobno wyspecjalizowanych do komentowania sztuki nie pisze i nie traktuje jako jakąkolwiek pozytywnej zaley.
Krytycy, którym odpisuję, prawie nie przeanalizowali poszczególnych dzieł dokładnie, nie potrafili dostrzec kenotycznego, uniżającego się charakteru sztuki, bardzo mocno wyrażającego wrażliwość chrześcijańską, nie powiązali mojej kolorowej popowej, radosnej sztuki ze słynnymi biblijnymi zapisami: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego (Mt 18, 3), nie przeanalizowali dokładniej nawiązania mojej twórczości do religijnej sztuki ludowej, której celem było zawsze przybliżenie Boga zwykłym ludziom. Krytycy skupieni na moich intencjach nie poruszyli tematu intencji dzieła, które są kluczowe do wyczuwania tego, jaką dzieło w sobie niesie, co podkreślają słowa ks. Tadeusza Dzidka: Sadzę, że interpretacja jest tym doskonalsza, im pełniej i bardziej harmonijnie uwzględnia trzy poziomy dzieła: intencję autora, intencję dzieła, intencję adresata (ks. Tadeusz Dzidek, s. 61). A na koniec dodam jeszcze, że istnieje też duże prawdopodobieństwo, że ich obserwacje były zmącone medialnym wykrzywianiem mojego wizerunku przez nieprzychylnych mi ludzi. Te niezależne ode mnie działania przeciwników tematów religijnych w sztuce powodują nawarstwianie się wokół mnie niesympatycznej aury w oczach innych, którą krytycy nie powinni się sugerować, a czuję w wielu ich słowach wybrzmiewanie tego niemiłego zniekształcenia mojej osobowości artystycznej.
Ale może to nie o niechęć do popowej formy chodzi, może nie o religijne przekonania, ale o coś innego? O co? Może o to, że ja się koleguję z tymi, którzy dla zhermetyzowanego art-worldu nie powinni dotykać się do sztuki nowoczesnej!? W wielu tekstach odczuwa się wielki ból autorów wydający się wynikać z tego, że nagle bardziej uwierzyły we mnie środowiska, których obecność na polu sztuki nie wydaje się upragniona. A może problem polega na tym, że owi opiniotwórcy boją się uznać, że w moich pracach naprawdę może być głębia, a forma może być skuteczna? Może forma i przekaz, które afirmuję, jest niewygodne? Może boją się, że przemiana świata sztuki pod kątem duchowości chrześcijańskiej, a jednocześnie szerokie otwarcie się go na korzystanie z taktyki popkultury mogłoby podważyć wiele jego dzisiejszych założeń? Dlatego właśnie starają się zasłonić i ukryć mój przekaz peleryną krytyki, mówiąc, że jest płytki, podobnie jak osłabić zalety popowej formy czy już nawet kampowej, tak żeby młodzi adepci sztuki nie wpadli na pomysł, by zacząć tworzyć popową ewangelizacyjną sztukę? Co by to było, gdyby tak się stało? Na pewno byłby to koniec pewnej epoki, w której tak wielu chce żyć, bo jest dla nich dosyć wygodna.
Odpowiedź Łukaszowi Musielakowi na tekst Ada! Czy sztuce to wypada? opublikowany na „Szumie” (26.02.2016):
Najgorsza zbrodnia krytyka sztuki to ta, która pozbawia w oczach wszystkich czyjąś twórczość głębi. To zbrodnia brutalna i pełna podstępnej przemocy perswazyjnej, która poniża czyjąś sztukę, tak żeby nikt się nie zorientował, że coś się dzieje nie tak. Działanie Łukasza Musielaka w moim kierunku nosi ślady takiej zbrodni, choć mimo tego, że tak wielu czytelników było jej świadkami albo jej nie zobaczyło, albo udaje, że jej nie widziało. Wydarzenie było zaplanowane perfekcyjnie. Pan Musielak napisał tekst Ada! Czy sztuce to wypada? o mojej sztuce w taki sposób, aby nikt nie dopatrzył się przejawów jakiegokolwiek przestępstwa krytycznego. Niby ładny, miły początek, parę sympatycznych tekstów, parę komplementów, bajerowanie, wprowadzenie w delikatne uśpienie czujności, żeby po chwili przejść do sedna sprawy, wykorzystać sytuację i paroma zdaniami pozbawić w jednej chwili całą moją sztukę głębi. Po akcie takiej niezauważalnej dla innych publicystycznej przemocy autor oddalił się po publikacji tekstu bez jakiegokolwiek uszczerbku. Czyn pozostał prawie niezauważalny, tylko na moim imieniu pozostało nieusuwalne skojarzenie z dziwką, która zrobi wszystko dla kasy, co sugerują sprytnie sformułowane w jego tekście zdania: Mówienie o religii językiem konsumpcji jest bardzo ryzykowne. Mamy tu do czynienia z językiem dziwki, która zrobi wszystko, żeby klientowi wyciągnąć z kieszeni portfel. Trzeba mieć do takiego języka ogromny dystans, żeby umiejętnie skierować jego ostrze w przeciwnym kierunku. Niestety Ada jest zbyt głęboko zanurzona w popkulturze i konsumpcjonizmie, żeby zdołać taki zabieg skutecznie przeprowadzić. Ból, który autor tekstu zadał, choć już minął, pozostawił bliznę, której nic już do końca nie usunie, jednak jako adresatka tego sformułowania powracam, aby odkryć na oczach wszystkich, co krytyk strasznego mojej twórczości w tamtym czasie uczynił, pozostawiając mnie w oczach całego świata sztuki jako tylko i wyłącznie tanią w formie i pustą w treści artystkę.
No, ale zacznijmy od początku całą reanimację mojej sponiewieranej przez tekst pana Musielaka sylwetki artystycznej. Najbardziej w tekście na temat mojej sztuki razi krytyka to, że jest popowa, i twierdzi, że do popu nie mam dystansu. Nie wiem, skąd autor wysnuwa takie wnioski, skoro w wielu wywiadach powtarzam, że czerpię inspirację z taktyki popu i że ma on dwie twarze, dlatego zawsze trzeba się dokładnie wsłuchiwać, jaki przekaz z sobą niesie. Tutaj na przykład wielokrotnie podaję, że piosenki Beyoncé, Madonny, Katy Perry, Lady Gagi, w których miłość jest najczęściej eksplorowanym tematem, mają zupełnie inny kierunek niż piosenki Lany Del Ray i Rihanny, gdzie pycha, egoistyczne zapędy i mrok są najchętniej eksplorowanym zagadnieniem. To wykorzystanie popu, które stosuję, jest przystosowaniem odbiorcy, którego wyobraźnia jest popem przesiąknięta, do pozytywnego otwarcia się na tematy duchowe. Ten zabieg często przejawiał się w przeszłości w dostosowywaniu sztuki pogańskiej (którą można by nazwać dziś pop) do chrześcijańskiej w celach ewangelizacyjnych. Wspomina o tym ks. Tadeusz Dzidek: Wiemy, że wcześni myśliciele chrześcijańscy, jak Justyn, Klemens Aleksander czy Orygenes, mocno podkreślali pozytywne osiągnięcia kultury, a zwłaszcza filozofii pogańskiej, jako swoistego przygotowania do przyjęcia Ewangelii. Nic więc dziwnego, że czasem następowały dziwaczne próby dostosowania pogańskiej sztuki religijnej do przekazywania wyższości nowej religii (Ks. Tadeusz Dzidek, s. 141).
Autor tekstu zarzuca, że treść w mojej sztuce jest prosta, banalna, a nie przeanalizował ani jednego z moich plakatów, nie rozebrał na czynniki pierwsze ani jednego z moich tekstów, nie skupił się na niczym konkretniej i wysnuwa nietrafne tezy. Krytyk nie przeanalizował ani jednego z popowych w formie plakatów, które intrygują wielu teologów, nie potrafił dostrzec wszystkich interpretacji screenów z teledysków, gdzie odniosłam się do wielkich myślicieli i filozofii chrześcijańskiej tomizmu, neoplatonizmu itp. Ale nie będę tutaj wypisywać tego, czego pan krytyk nie zauważył, bo przecież mało chciał zauważyć z przekazu, który zawarłam. A nie, przepraszam, zapomniałam, zauważył pan krytyk, że tańczę rzekomo rozerotyzowanie na teledysku Church is a girl. No tak, to rozbudziło już wyobraźnię niestety nie jako krytyka sztuki, ale raczej podekscytowanego gimnazjalisty, który zamiast wsłuchać się w tekst piosenki, zaczyna sobie wyobrażać więcej, niż widzi, zamiast ujrzeć w mojej pracy Kościół, który walczy, tańcząc metaforycznie, o przyciągnięcie wiernych. Nie jest to pierwsza zresztą sytuacja, kiedy pan Musielak woli w swoich tekstach pochylać się tylko nad tymi elementami mojej sztuki, które wykorzystują elementy mojego ciała do przekazania ważnych treści. Ale wartościowych treści już pan Musielak nie chce za bardzo zobaczyć.
Zarzuca autor tekstu mojej produkcji nieprofesjonalność, która przeradza się w groteskowość i karykaturalność, ale nie dostrzega w ogóle jako zalety tego, że właśnie to, że spróbowałam wszystko zrobić sama i podjąć walkę z takimi umiejętnościami, jak komponowanie, miksowanie, nagrywanie, sama samiuteńka, i to właśnie uczynić ważnym elementem sztuki i podkreślenia tematu niezależności kobiety. Dla krytyka nie jest ważna walka, nie jest ważne podjęcie wyzwania, jakim jest stworzenie całej obszernej produkcji, tylko właśnie ważne jest te parę procent, których nie mogłam przeskoczyć na tamtym etapie. To jest dla niego wyznacznikiem mojej sztuki – porażka, a nie cała chęć nieustannej walki. Nie mówiąc już o tym, że przez cały czas, kiedy wszyscy mnie tylko krytykowali, nikt z profesjonalistów z własnej woli i ludzi, którzy mieliby możliwości do polepszenia mojej produkcji, nie wyciągnął nawet ręki, żeby pomóc, i po takich tekstach jak Łukasza Musielaka pewnie mało kto ze środowisk okołoartystycznych by się na taki ruch teraz odważył.
W jego tekście zarzucane jest mi po raz kolejny to, że kampowość nie wynika ze świadomego wyboru, ale dla mnie kamp to właśnie ten element tworzenia, moment sztuki, która chce aspirować do wielkich produkcji, mając minimum możliwości. Kamp to minimum, z którego wykluwa się wielka wiara, która nie traci nadziei, że może się wzbić w wielki pop. Kamp dla kampu dla mnie jest czymś niżej niż kamp.
Kolejnym niedorzecznym dla mnie stwierdzeniem jest to, że według pana krytyka pop nie jest pojechaną formą, bo według niego pop jest konserwatywny. No może za czasów Britney Spears czy Backstreet Boys, na których pan krytyk się najwyraźniej zatrzymał, taki był, ale od czasów Lady Gagi pop w formie w paru swoich momentach chyba nawet przerósł sztukę nowoczesną, a na pewno skonsternował tylu odbiorców co sztuka, a może nawet więcej…
Autor twierdzi też bezpodstawnie, że kobiecość, którą opisałam, sprowadza się tylko do jednego aspektu, że jest niebezpieczna, uwodzicielska, czyli tylko w konserwatywnej formie podana, ale tego, że ma intelektualny, mistyczny czy artystyczny charakter, który był w charakterystykach psychologicznych kościołów chrześcijańskich i ich przedstawieniach portretowych, to już pan krytyk nie zauważył. Może były za bardzo statyczne, za mało wulgarne i zbyt zakryte, żeby coś w nich dostrzec więcej? Skonstruowanie zatem jakiejkolwiek opinii na podstawie skrawkowej obserwacji świadczy o strasznej niekompetencji krytyka.
Pan Musielak twierdzi również, że kwintesencja kultury konsumpcyjnej polega na wzbudzaniu pożądania i odwlekaniu spełnienia, dlatego mówienie takim językiem o religii jest ryzykowne. Niestety bardzo się tutaj autor myli, gdyż odwlekanie spełniania jak najbardziej jest chrześcijańskie, a nie konsumpcyjne. Chrześcijaństwo skupia się wokół idei szczęścia długoterminowego, na które trzeba czekać i pracować, a nie krótkoterminowego, które jest na wyciągnięcie ręki. To, jak widać, panu Musielakowi nie bardzo się podoba. Wolałby pewnie, żeby spełnienie było jak najbliżej, a nie było takim, o które trzeba powalczyć, pracując nad sobą. Promowanie takiego spełnienia bez odwlekania, które bardziej by się podobało autorowi, jest kwintesencją szatańskiego sposobu myślenia. Tekst krytyczny pana Musielaka chce zniechęcić innych do mojej promocji wstrzemięźliwości na korzyść swoich teorii szybkiego zaspokajania żądz.
Kolejną niedorzecznością jest to, że autor twierdzi, że w niesproblematyzowanym języku konsumpcji nie ma jednak miejsca na pogłębioną duchowość, którą ja chcę promować. Ale ja nie używam języka konsumpcji, tylko popowej formy, a pop to nie jest tylko rynek, zyski i straty! Pop dla mnie to przede wszystkim idealna forma do niesienia misji! Jedni chcą wykorzystywać pop do celów czysto rynkowych, ale są tacy, którzy wykorzystują to, że pop może docierać dalej, żeby edukować, żeby zawierać ważne treści, przecież najwięcej piosenek popowych jest o miłości! Autor totalnie nie potrafi dostrzec transgresji, której dokonałam, polegającej na przesunięciu z profanum na sacrum, czyli sakralizacji profanum oraz tego, że moje wykorzystanie popu jest oddolnym działaniem na rzecz przemiany świata, a skoro świat jest zanurzony w popie, to trzeba nauczyć się nim posługiwać, a nie izolować od niego sacrum. Porusza ten temat ks. Andrzej Draguła w Bluźnierstwie: Chrześcijaństwo nie uważa samo siebie za sacrum, ponieważ jako całość nie jest odizolowane od świata, lecz zostało ustanowione w świecie, żeby osiągnąć swoje spełnienie. Zadaniem chrześcijaństwa nie jest więc ustanowienie jakiejś wydzielonej sfery sakralnej, ale wewnętrzna, oddolna przemiana świata i skierowanie go ku Bogu (ks. Andrzej Draguła, Bluźnierstwo, towarzystwo „Więź”, 2013, s. 69).
Autor zarzuca mi również, że nieustannie mówię tylko o sobie, totalnie nie rozumiejąc, że moja sztuka jest połączona z moim życiem i to, co się dzieje w moim życiu, jest elementem kluczowym do odczytywania mojej twórczości. Wszystko, co opowiadam o swojej przemianie, jest działaniem na rzecz lepszego zrozumienia impulsów, z których takie, a nie inne dzieła powstały. Wszystkie moje wypowiedzi na temat rzeczywistości i otaczającego świata są zawarte w moich działaniach artystycznych, wystawach, koncertach, spotkaniach, bez których aktywna funkcja mojej sztuki nie byłaby możliwa. Ale to już krytyk odczytuje jako chęć sławy i gwiazdorzenie.
Podsumowując: w mojej sztuce duchowych treści jest dużo, ale trzeba mieć chęci, żeby je znaleźć a, a skoro takich prób prawie nie ma w tekście krytyka, ciężko jego wywody traktować jako profesjonalne. Jeśli ktoś nie chce czegoś zobaczyć, to tego nie zobaczy. Jeśli nie chce uwierzyć, to również nie uwierzy. Pan Musielak nie chciał pomóc odbiorcom w odnalezieniu treści w mojej sztuce, zakrył ją peleryną swojej publicystycznej hipnozy sugerującej, że moja sztuka jest pusta. Zachował się jak magik albo iluzjonista, ale ja (cytując słowa Tennessee Williamsa) jestem przeciwieństwem magika, on daje wam iluzję pod pozorem prawdy, ja daję wam prawdę pod pozorem iluzji.
Nie napisałam tego tekstu dla satysfakcji, choć być może powinnam żądać publicznego przeproszenia mnie przez pana Musielaka za poniżające słowa, w których porównał moje działanie do języka dziwki, ale aby uświadomić wszystkim, jak łatwo jest ukryć zbrodnię w sztuce, jak łatwo jest poniżyć taką artystkę jak ja w oczach innych, której nikt nie odważy się bronić, w przypadku której zakłada się, że skuli się i nic już nie piśnie o tym, co jej zrobiono, ale zawsze przeliczają się przeważnie ci, którzy są przekonani, że mogą być od innych silniejsi. Moglibyśmy razem pooglądać teledyski Lady Gagi, Katy Perry, na podstawie których bym krytykowi wszystko wyjaśniła, gdybym tylko nie miała tego bolesnego wspomnienia, jakie Łukasz Musielak swoim tekstem mi wyrządził.
Odpowiedź Karolowi Sienkiewiczowi na tekst Katechetka opublikowany na „Dwutygodniku” (luty 2016):
Mam wrażenie, że tekst Karola Sienkiewicza, który pojawił się na „Dwutygodniku”, jest przykładem krytyki sztuki, która zapiera się i walczy wewnętrznie z chęcią widzenia więcej podczas analizowania twórczości eksplorującej duchowe tematy. Tekst opisuje moją twórczość bardziej od strony formalnej, jednak odczuwa się wyjątkową niepewność krytyka co do zagłębienia się w jej treści teologiczne. Tę niepewność odczytuję jako walkę wewnętrzną autora i choć tekst w wielu momentach jest trochę bolesny dla mnie, to i tak bardzo cenię cały wkład i wysiłek włożony w pochylenie się nad moją sztuką i próbę jej przeanalizowania. Dostrzegam wielką tęsknotę autora za sztuką sakralną i przedstawieniami religijnymi, których namiastkę odnajduje w mojej popowej czy też kampowej sztuce. Ten sentyment do małomiasteczkowej pobożności przewija się już w pierwszych opisach mojej osoby i jednocześnie co chwila jest on rozbudzany wewnętrznym buntem przejawiającym się wytykaniem mi przejawów odchodzenia mojej sztuki od sakralnego kunsztu warsztatowego. Kiedy się spotkaliśmy na żywo, autor wydawał mi się raczej ciepłym spowiednikiem wszystkich artystów sztuki krytycznej, ale w tekście o mnie jego spokojny duszpasterski głos nabrał chwilami wibracji prosto z ognistego karcącego kazania na temat banalności mojego przekazu. Wydaje się, że z jednej strony treść zawarta w mojej sztuce mu nie wystarcza, a z drugiej autor, patrząc na mnie trochę z góry, nie do końca chce się jej przyjrzeć dokładniej. Z tego powodu w moim odpowiadającym tekście chciałabym sprostować parę nieścisłości oraz wyjaśnić pewne nie do końca zrozumiane bądź źle odebrane niuanse, które autor poruszył, i nakierować na wypieraną wewnętrznie przez niego głębię moich prac.
Estetyka, której używam, z założenia nie wygląda na pasującą do treści, a wykonanie odbiega od perfekcyjnych popowych produkcji, co powoduje, że powierzchowniej analizujący moją sztukę odczuwają swego rodzaju dysharmonię, która najprawdopodobniej też drażni autora. Ja jednak chętnie w odpowiedzi zacytuję fragment Wyznań św. Augustyna na swoją obronę: W niektórych jednak częściach stworzenia istnieją pewne rzeczy, które uważamy za złe, gdyż nie harmonizują z innymi rzeczami. Ale są jeszcze inne takie, z którymi one harmonizują – a więc i one są dobre; także w samych sobie rzeczy są dobre. I wszystkie rzeczy, które się nawzajem ze sobą nie zgadzają, harmonizują z niższą częścią świata, którą nazywamy ziemią; niebo jest chmurne i wietrzne, lecz właśnie takie jest odpowiednie dla ziemi (św. Augustyn, Wyznania, wyd. Znak, 2009, s. 197).
Główny zarzut co do mojej sztuki, jak można się domyślać, dotyczy zakresu warsztatowego, o którym autor pisze: Lata świetlne dzielą ją od jej idolek, Madonny czy Lady Gagi. Madonna wcale nie śpiewa superprofesjonalnie i na tym zawsze polegała jej moc, pokazała, że jak ktoś bardzo chce czegoś, a nie ma takich możliwości jak inni, to wcale nie znaczy, że ma z tego rezygnować. Lady Gaga na początku wcale nie śpiewała tak dobrze jak teraz, więc określanie, że lata świetlne mnie dzielą od nich, jest nietrafione, gdyż mój głos również ewoluuje. I tutaj zgadzam się z autorem co do tego, że wyciągnęłam wnioski z Katarzyny Kozyry i jej przesłania, że marzenia stają się rzeczywistością i że każdy może śpiewać, jeśli tylko do tego dąży i podejmuje walkę.
W adresowanym do Boga Mistrzu Wszystkich Mistrzów, gdzie wcielam się w misjonarkę, mając za chórek dwie czarne dmuchane lalki z sex-shopu, autor podkreśla, że gotowe na seks oralny śpiewają razem ze mną, nie dostrzegając, że te lalki pod wpływem transformacji ich w chórek przestały pełnić swoją pierwotną funkcję. Do chóru specjalnie wybrałam dmuchane lalki z sex-shopu, bo zawsze bardzo im współczułam, że ktoś stworzył lalkę prezentującą człowieka do bardzo upodmiotawiających ją celów. Postanowiłam przekonwertować te skojarzenia z upodmiotowieniem na pozytywniejsze skojarzenia związane z otwieraniem ust do śpiewu, dając lalkom możliwość odegrania roli radosnych gospelowych chórzystek. Chciałam w ten sposób podkreślić, że wszyscy rodzimy się z grzechem, ale wszyscy mamy potencjał do przemiany i dzięki Bogu zostaniemy zbawieni, dlatego warto podążać za Nim. Misją każdego z nas jest właśnie takie konwertowanie świata i dawanie innym ludziom zawsze szansy na przemianę. Dlatego tak ważna jest dokładna analiza moich prac, aby pod powłoką czegoś, co nam się kojarzy ze strefą profanum, dostrzec sacrum, co idealnie podkreśla ją słowa św. Augustyna w Wyznaniach: Są też rzeczy mające pozory występków, a jednak niebędące grzechami, gdyż ani nie obrażają Pana Boga, ani nie naruszają więzi społecznej (św. Augustyn, s. 86).
Kolejny mój twór, na który autor kręci nosem, to piosenka Czysta pipa. Pisze on, że piosenka ta jest fantazją o chorobach wenerycznych, tymczasem utwór metaforycznie porównuje różnego rodzaju choroby ciała do choroby duszy, która ich się nabawia poprzez życie w rozwiązłości i niepohamowanej pożądliwości.
Dużą nieścisłością jest też stwierdzenie, że moja nieszczęśliwa miłość do Oskara Dawickiego pojawiła się po wystawie Tylko Mnie Kochaj w Białostockim Arsenale, tymczasem ona była podsumowaniem mojego platonicznego ognistego uczucia, które żywiłam do bohatera książki i znanego artysty zarazem. Miłość do Oskara wydarzyła się przed wystawą w Arsenale i właśnie wystawa była moją formą terapii i opowiedzenia o przypadłości kochania się w wyobrażonym ukochanym.
Autor twierdzi też, że moja sztuka nie ma nic wspólnego z awangardą, ale widocznie inaczej rozumiemy to pojęcie, bo dla mnie nie jest to, jak to określa autor, język, który miałby być trudny w odczytaniu czy zrozumieniu jak u Malewicza. Z tego, co wiem, to ten termin jest wykorzystywany również obecnie dla określenia dokonań artystycznych, które wykraczają poza schematy i nie poddają się prostej klasyfikacji. To zespół tendencji i trendów w sztuce XX wieku odrzucający dotychczasowe style, kreujący własny świat, nienaśladujący rzeczywistości, szukający odrębnego języka wyrazu. Tak więc uważam, że moja sztuka jako trudna do sklasyfikowania i burząca dotychczasowy sposób przedstawiania treści religijnych właśnie bardzo dobrze wpasowuje się w działania awangardowe.
Protestuję też przeciwko uznaniu mojego przekazu za płaski i infantylny. Jest on o wiele bardziej zakamuflowany i ukryty. Sztuka nigdy nie dąży do ułatwienia i prostego pouczenia (Piotr Martin, Nieoczywistość sztuki, wyd. Arboretum, 2004, s. 151). Trzeba chcieć się zagłębić bardziej w moją sztukę, aby odkryć ukryte w niej wskazówki. W tekście Jaraj się Marią, w którym autor zarzuca mi, że nic mu nie podpowiada, całe zwrotki mówią o tym, co daje jaranie się Nią, czyli afirmowanie Matki Boskiej. Kiedy pustka w głowie, Maria ją wypełni – to znaczy, że jest inspiracją, duchowość wypełnia nas jakimś większym sensem. Maria wyratuje, że wstawia się za nami i może spowodować, że coś dobrego nam się w życiu wydarzy. Z nią się wyluzujesz oznacza, że wierząc w Nią, czujesz, że ktoś nad Tobą czuwa, że ktoś Cię prowadzi i wiesz, że nie jesteś sam.
Autorowi nie podoba się również to, że robię piosenki okolicznościowe na zamówienie. To, że artysta robi pewne rzeczy na zamówienie, nie uważam, żeby było jakimś wielkim odejściem od jego profesji, natomiast są takie prace, których wykonanie na zamówienie mijałoby się z celem sztuki, jak np. piosenka Miłość to czy performans, którą napisałam parę lat wcześniej, kochając się w Oskarze Dawickim, ale w pełni zaprezentowałam ją na wystawie Miłosny Performans, gdyż to była najlepsza okazja. Sama zaproponowałam taki występ, a nie stworzyłam go na zamówienie w ramach otwarcia wystawy, jak sugeruje autor tekstu.
Karol Sienkiewicz twierdzi też, że moja sztuka z uwagi na formę to sięganie po miecz obosieczny. Ja natomiast inaczej bym tę sytuację nazwała, przytaczając fragment z Wyznań św. Augustyna: Bądźcie płodne i mnóżcie się – Myślę, że tym błogosławieństwem udzieliłeś nam możności i zdolności zarówno wyrażania różnymi sposobami takich rzeczy, które tylko w jeden sposób pojmujemy, jak i wielorakiego rozumienia tego, co tylko w jeden tajemniczy sposób zostało zapisane (św. Augustyn, Wyznania, s. 442).
Tekst Karola Sienkiewicza zatem ma, jak widać, wiele uszczerbków i nieścisłości w kolejności faktów, jednak mimo tego doceniam ekspresję i energię, jaką włożył w chęć opisania mojego przypadku. Sztuka sakralna niewątpliwie pociąga autora i kto wie, może niebawem obudzi się w nim zapęd do tematów mocniej teologicznych. Zawsze chętnie potowarzyszę Sienkiewiczowi, gdyby miał ochotę pokontemplować w świątyniach religijne dzieła sztuki lub zapoznać się z seminarzystami i młodymi duszpasterzami, którzy mogliby pomóc autorowi zagłębić się w świat myśli chrześcijańskiej bardziej profesjonalnie.
Odpowiedź Janowi Bodakowskiemu na teksty: Zachęta znowu profanuje sacrum (21.10.2015), „Fronda Lux” przedstawia jako katoliczkę artystkę profanującą sacrum (15.12.2015), TVP Kultura zatrudniła autorkę bluźnierczych filmików, feministkę i publicystkę „Gazety Wyborczej” (4.03.2016) opublikowane na portalu Prawy.pl
Z uwagi na dosyć duży wkład w zainteresowanie się moją sylwetką artystyczną i może nie do końca udane, ale bardzo intensywne i żarliwe pochylenie się nad moją twórczością w ostatnim czasie, chciałabym się odnieść do refleksji pana Jana Bodakowskiego na temat mojej sztuki. Muszę przyznać, że bardzo trudna jest polemika z tymi tekstami, gdyż wyczuwa się w nich autora, który ma jedną wizję świata, którą chce sobie udowadniać zniekształcaniem i wykrzywianiem cudzych intencji. Nie jest mi dane wiedzieć, co spowodowało, że autor wytworzył tak mocny mur wokół swego serca, otoczył swoją głowę żelazną powłoką, budując w środku świat pełen ciernistych myśli. Wyczuwa się w tekstach pana Bodakowskiego długoletnią izolację od świata pełnego kwiatów i miłości niczym u bestii, która za wszelką cenę chcę ukryć swoją wrażliwą naturę lub niespełnionego artysty, który podczas pierwszych prób twórczych został brutalnie przemieniony w ropuchę. Trudne jest podejście do tak zdziczałego wilkołaka wypisującego na mój temat krwiożercze słowa na portalu Prawy.pl i ochronienie się przed ziejącym w moim kierunku ogniem. Wyczuwam jednak gdzieś w środku wołanie o pomoc, o uwolnienie z tej pętającej wrażliwą duszę powłoki skrajnie prawicowej bestii wytresowanej przez jakichś nieoswojonych z kulturą i sztuką orków z Mordoru.
Artykuły te mimo dużego wkładu pracy i czasu nie są oparte ani na porządnej wiedzy teologicznej, jak i tej z zakresu historii sztuki, ani na jakiejkolwiek chęci poszukiwania, czym sztuka nowoczesna jest, aby odkryć, że nie zawsze musi być szyderstwem, którym autor określa moją twórczość. Pan Bodakowski nie sprawdził w innych źródłach moich wypowiedzi, które mówiłyby o moich intencjach, które tak ważne są do interpretacji dzieła, o czym przypomina ks. Tadeusz Dzidek: Z punktu teologicznej analizy dzieła sztuki cenne są te informacje, które odsłaniają religijność artysty, jego postawę wiary (ks. Tadeusz Dzidek, s. 38). Najprawdopodobniej tak nietrafna interpretacja moich prac bierze się z uprzedzenia do sztuki, instytucji i środowiska artystów wynikającego z widzenia sztuki przez pryzmat skandali, które często również były wykorzystywane w celach politycznych. Mam wrażenie, że autor tekstu czuje wielki sentyment do ognistych czasów wielkich skandali religijnych, żyje nadal tamtą epoką i na siłę stara się działać w jej duchu, nie zdając sobie sprawy, że wiele się zmieniło i że w świecie sztuki istnieją różni artyści, również tacy, którzy chcą afirmować religię jak ja. Cytuję fragment Funkcji sztuki w teologii, w którym ks. Tadeusz Dzidek przypomina o tym, jak ważne jest przy analizie dzieła rozeznanie w dziejącym się świecie sztuki: Dla wydobycia intencji utworu ważne jest także uchwycenie jego relacji z tradycją artystyczną, istniejącym „światem” sztuki (ks. Tadeusz Dzidek, s. 41).
Trochę jest mi smutno i przykro, że w moich filmach zniesmacza autora to, że w stroju aniołka wykonuję bokserskie ciosy, które nie są skierowane w kierunku Serca Jezusowego, tylko wykonywane na jego tle mają podkreślić dążenie do walecznej anielskości, takiej, która podejmuje wyzwanie walki z mrokiem. Przykro mi, że obraża go piosenka, w której sugeruję podążanie za Jezusem, które przedstawiłam w postaci obrazka z Jezusem Miłosiernym na sznurku, który pokazany w ruchu inspiruje nas do podążania za nim. Trochę smutno mi również, że utwór Embriony na trony został odebrany jako satyra, bo w swoim założeniu miał pokazać, jak embrion zwycięża nad trupią czaszką, czego autor też już nie przyuważył.
Zabrakło tutaj ze strony autora chęci zagłębienia się w moją twórczość, chęci poznania, bez którego jakakolwiek analiza dzieła jest niemożliwa, o czym pisze również ks. Tadeusz Dzidek w Funkcjach Sztuki w teologii: Postawą konesera jest jego zaangażowanie i kontemplacja. Umożliwia ją otwartość i wrażliwość, która pozwala stwierdzić, że świat w dziele sztuki to inny świat, który przejawia się w naszym własnym. Udzielamy dziełu gościny w nas. Jednakże kontemplacji nie należy rozumieć jedynie jako stanu samej bierności lub otwartości na dzieło sztuki. Istnieje bliski związek między kreatywnością artysty a kontemplacją widza. Kontemplacja zawiera także wyraźnie aktywny i twórczy element. Ona jest czymś więcej niż stanem: jest aktem, przedzieraniem się do innego świata. Widz czuje się pochwycony, zaproszony bądź – jeszcze bardziej intensywnie – porwany, by uczestniczyć w nowej rzeczywistości i w nowym doświadczeniu (ks. Tadeusz Dzidek, s. 62).
Mimo tych wszystkich przykrych słów, które autor napisał w moim kierunku, nie czuję żalu ani nienawiści, gdyż rozumiem, że nie każdy miał w życiu możliwości, żeby się na sztukę otworzyć. Dostrzegam jednak olbrzymią chęć przebywania ze sztuką nowoczesną, chłonięcia jej i opisywania. Potencjał ten odczytuję po bardzo dużej chęci zagłębiania się w moją sztukę i analizowania dosadnie wielu jej szczegółów. Wkład pracy, niesamowita energetyczność i liczba tekstów autora powodują, że moja sztuka nabiera ożywczych rumieńców. Być może wynika to z tego, że przez innych krytyków jestem traktowana raczej jednorazowo, ale u pana Bodakowskiego widzę pewnego rodzaju stabilność i nieustanną chęć powrotów do mojej sylwetki artystycznej. Ta konsekwencja nawet w opacznym odczytywaniu mojej twórczości świadczy o pewnym typie heroizmu, poświęcenia się dla mojej sztuki, aby głosić o niej wszystkim. Spisanie ze słuchu wszystkich piosenek, które pojawiły się w pierwszym tekście, które niestety musiałam sprostować, świadczą o wielkiej kreatywności i chęci tworzenia. Być może jest to znak, żeby pan Bodakowski zaczął pisać teksty własnych piosenek, liryki czy tomiki poetyckie i zaczął dzielić się nimi na portalach internetowych. Wyczuwam też pewien intrygujący potencjał krytyczny i talent analityczny, który gdyby został należycie pielęgnowany i wspierany, mógłby wykluć się z niego być może całkiem ciekawy typ krytyka sztuki, nie mówiąc już o interesującym talencie do tworzenia happeningów, który świadczy o odwadze performerskiej. Dzięki wejściu pana Bodakowskiego w świat sztuki mogłaby ona zrodzić coś naprawdę wyjątkowego, coś, co mogłoby nadać jej interesującego charakteru i wnieść pewien rodzaj nowej siły.
Wszystko to jednak byłoby możliwe, gdyby pan Bodakowski chciał się otworzyć na sztukę nowoczesną bardziej, która – mam wrażenie – napawa go też pewnym wewnętrznym lękiem. Ale proszę się nie stresować, zawsze jestem dyspozycyjna, gdyby publicysta portalu Prawy.pl chciał dać się wprowadzić bardziej w meandry tej dziedziny humanistycznej. Możemy się wybrać razem do muzeum albo galerii, jeśli nie czuje się pan Bodakowski tam komfortowo, a ja mogę spróbować wprowadzić go w tajniki odczytywania sztuki nowoczesnej. Może napisałby potem jakiś interesujący tekst krytyczny po obejrzeniu jakiejś ciekawej wystawy ze mną? Tak więc podsumowując, drogi panie Bodakowski, więcej uśmiechu i otwartości na sztukę! Może do mrocznej i kamienistej krainy, którą Pan sobie wytworzył w sercu, dzięki sztuce wejdzie wreszcie radość, słoneczność i czułość, za którą, co wyczuwa się w pana felietonach, pan bardzo tęskni 😉
Odpowiedź Karolinie Staszak na tekst Nie jaram się ADU opublikowany w „Arteonie” (nr 3 marzec 2016):
Tekst Karoliny Staszak na temat mojej twórczości porównałabym do listu wysłanego z samej stolicy „Krainy Lodu”, do której wejścia strzeże autorka niczym Królowa Śniegu rzucająca soplami w każdego wędrowca, który spróbuje odwiedzić te rejony. Autorka w oblodzonym pałacu z „Arteonem” na sztandarach obserwuje z dumą krainę niedostępną dla takiego typu artystów, których obecność mogłaby naruszyć porządek ułożony jedną wizją rozumienia tego, czym jest sztuka. Każda chęć wejścia na jej teren z czymś niekonwencjonalnym jest ryzykowna, a każdy przejaw niedopasowania się do kanonu tego, co ona uważa za sztukę konserwatywną, grozi uruchomieniem jej pisarskiej gilotyny dla niedopasowańców. Tak więc rejon to niebezpieczny i mało kto z artystów nowoczesnych z kontrowersją wypisaną na fladze jest w stanie poprzebywać w tej hermetycznej i skostniałej krainie dłużej. Tu wszystko musi być ciężkie, a każdy przejaw lekkości w sztuce, odbierany jako groteska, karykaturalność czy nawet opacznie jako cyniczność, jest kierowany do sali tortur. Moja chęć roztopienia pałacu z lodu może być ryzykowna, ale postaram się wyciągnąć z siebie choć parę wbitych we mnie sopli lodu, które Królowa Śniegu wymierzyła mi w swoim tekście Nie jaram się Adu w „Arteonie”.
Niestety mimo wielu interesujących refleksji w tekście Karoliny Staszak w większości są one oparte na mocnym niezrozumieniu mojej twórczości bądź na uprzedzeniu do niej. Myślę, że niezrozumienie mojej sztuki jest tak duże, bo obydwie opieramy się na innym rozumieniu założeń konserwatywnego charakteru sztuki, którego wypaczenie chce mi wykazać autorka w swoim tekście. Delikatniejsza forma, uzyskanie efektu oraz myślenie o sztuce to poszukiwanie jakości, będącej rezultatem działania artysty, który jest świadomy, jakimi narzędziami i środkami dysponuje, które dla autorki jest wyznacznikiem takiej sztuki, nie jest według mnie żadną stabilną cechą, która miałaby określać jej konserwatywny wymiar. Konserwatywny charakter sztuki dla mnie to ten, którego intencją jest kierowanie odbiorcy na treści i wartości nieprzemijalne, forma natomiast powinna być ich przekaźnikiem. To, jakie medium i środki, i w jaki sposób je wykorzysta twórca, podlega przekazywanej treści, ważne, żeby człowiekowi, który żyje w danej epoce, i temu, który przyjdzie po nim, udało się z niej wyciągnąć refleksje nakierowujące na te nieprzemijalne treści.
Kolejną sprawą, w którą nie mogłam uwierzyć, czytając tekst Karoliny Staszak, było jej stwierdzenie, że sztuka nie powinna być narzędziem przemiany. A czym niby była przez tysiące lat sztuka sakralna, religijna? Czyż punktem wyjścia do jej tworzenia nie była właśnie chęć przybliżenia zwykłym ludziom, którzy nie umieli czytać, treści religijnych? Przecież ewangelizacyjny wymiar sztuki sakralnej to impuls do przemyśleń religijnych, ulepszenia człowieka i świata, czyli jego przemiany. Podkreśla to ks. Tadeusz Dzidek: Istnieje dość powszechne utrwalone przekonanie, że zasadniczą formę przekazu Objawienia stanowi pisane słowo. Tymczasem w większości kolejnych epok historii chrześcijaństwa, z wielką masą analfabetów, najbardziej podstawowym źródłem wiary było doświadczenie wizualne i w mniejszym stopniu doświadczenie dźwiękowe. Dramat liturgii, hymny i kazania, rekonstrukcje biblijne historii w misteriach, obrazy i rzeźby świątyń były tym, co inspirowało ich wiarę (ks. Tadeusz Dzidek, s. 140).
Różnica między afirmatywnym, promocyjnym wyrazem sztuki, którą tworzę, jest czymś innym niż wykorzystanie sztuki do celów propagandowych, co zarzuca mi znowu krytyczka. Różnica pomiędzy pierwszym a drugim polega na tym, że w pierwszym przypadku sztuka zachęca nas do refleksji na temat afirmowanej idei, kiedy w drugim nie zachęca do refleksji, tylko próbuje nam wmówić, że to jest jedyny dobry sposób myślenia. Gdyby moja sztuka była propagandowa, nie byłaby atakowana przez zwolenników idei, które afirmuję, bo treści byłyby od razu czytelne, a zaplątane w popowej i awangardowej formie nie są na pierwszy rzut oka łatwe do odczytania, trzeba przy nich trochę pomyśleć.
Autorka stwierdziła również, że moja kompromisowość formy flirtującej z popem jest zaprzeczeniem radykalnego wyrazu Ewangelii, tymczasem treść, którą zawarłam w swoich pracach, jest tak radykalna jak Ewangelia, przy czym przekazywana w nośnej, popowej formie podobnie jak sztuka sakralna ilustrująca Ewangelię. Gdyby sztuka sakralna była bezkompromisowa w formie, to byłaby zaprzeczeniem tego, czym jest sztuka. Tymczasem właśnie jej twórczy i często efektowny na miarę popu charakter wynikający z chęci przybliżenia ludziom często skomplikowanie opisanych treści religijnych było kwintesencją jej powołania. Taka funkcja przeobrażająca sztuki religijnej została opisana w Nowym leksykonie sztuki chrześcijańskiej: Model przeobrażający – oznacza taki proces, w którym artysta pozostając w istocie wiernym tekstowi i biblijnemu tematowi, potrafi jednak naładować go nieznanymi rezonansami, niejako przepisać go na nowo, ukazując ukryte w nim myśli i pozwalając na ujawnienie się tkwiących w tym temacie nieoczekiwanych możliwości; nie jest to zwyczajna aktualizacja słowa Bożego, ale przeobrażająca wierność (Nowy Leksykon Sztuki Chrześcijańskiej, wyd. Jedność, 2013, s. 144).
Kolejnym nietrafnym stwierdzeniem jest dewaluujące mnie jako artystkę porównywanie do celebrytek, których cel jest rozbieżny z moim. Gdybym była przez autorkę porównywana do gwiazdy, raczej nie miałabym z tym problemu, gdyż dobra gwiazda wytwarza i sens, i atrakcyjną formę, a celebrytka nie wytwarza wartościowego sensu, przy czym wytwarza atrakcyjną formę. Zatem porównanie mnie do gwiazd jest na miejscu, ale do celebrytek jest raczej niemiłym aktem.
Kampowość mojej sztuki drażni autorkę tym, że nie wynika z mojego świadomego zamierzenia, którym jest pop w swojej profesjonalnej odmianie, ale że jest wynikiem mojej nieudolności, co wyrażają jej słowa: Kampowość, czyli konwencja „złego gustu”, nie jest tutaj kwestią zamierzonej od początku gry, lecz efektem rozminięcia się założeń i ambicji z umiejętnościami. Karolina Staszak nie potrafi odnaleźć w tych słowach starej prawdy teologicznej, która mówi, że tworzenie sztuki zawsze jest ograniczone materialną rzeczywistością i przez to zawsze efekt będzie rozminięty z założeniem bez względu na to, jak wiele siły i pracy artysta wkładałby w proces twórczy. Wydaje się, że każde dzieło sztuki jest wyrazem bolesnej różnicy pomiędzy pierwotnym, subiektywnym impulsem twórczym a jego częściowym, fragmentarycznym ucieleśnieniem w obiektywnym świecie sztuki (ks. Tadeusz Dzidek, s. 24). Podobnie w moich słowach dotyczących pewnych wydarzających się przypadków w mojej twórczości (które dla mnie nie są przypadkowe) nie potrafi autorka odnaleźć momentu wpływania transcendencji na ostateczny efekt dzieła niezależny od intencji autora, co wyrażają słowa Gadamera: Chodzi nie o to, co robimy, nie o to, co powinniśmy robić, lecz o to, co dzieje się z nami niezależnie od naszej woli i działania (Hans-Georg Gadamer, Prawda i metoda, Piotr Martin, Nieoczywistość sztuki, wyd. Arboretum, 2004, s. 24).
Innym zarzutem jest problem z performatywnym charakterem moich działań, które według autorki są zaprzeczeniem tego, czym jest dla niej Ewangelia. Pisze: nie robi Ewangelii, tylko wieczny performance. A czy Ewangelia nie jest też performance’em Boga? Aktem twórczym stworzonym z miłości dla ludzi? A może i nawet dokładnie jednym wielkim miłosnym performance’em, którego założeniem jest pełny miłości gest artysty w stronę drugiego artysty, którego przejawy w sztuce polskiej badała i opisywała niedawno Zofia Krawiec?
Walka to następny temat, na który kręci nosem autorka i twierdzi, że sztuka nie powinna walczyć. Sztuka dla sztuki albo nihilistyczna zapewne nie powinna, bo domeną jest leżenie i czekanie, aż inni wyprują z siebie flaki, żeby ją podtrzymywać przy życiu, ale sztuka ewangelizacyjna ma w samych swoich fundamentach wpisaną walkę, szczególnie w dzisiejszym świecie coraz mroczniejszego internetu, którego czarne otchłanie czekają na młodych i szukających wrażeń adeptów pustki. Moja misja to nieodwrócenie się od nich i machnięcie na nich ręką, ale właśnie dostanie się w takie miejsca, w których natknięcie się na moją sztukę może być jednym z nielicznych sposobów na wyciągnięcie choć jednego przeżartego internetem mózgu do czegoś wartościowszego. I tutaj cytuję ks. Tadeusza Dzidka: Dla współczesnych świat to dzianie się i zmiana, nie zaś niezmienny byt, że bliższy jest im język mediów niż klasycznej filozofii, że nie tylko nie rozumieją pojęć zaczerpniętych z tej filozofii, ale nie chcą sobie zadać trudu, by je rozumieć (Robert M. Rynkowski, Każdy jest teologiem, wyd. WAM, 2012, s. 124). Tak więc ja w przeciwieństwie do Karoliny Staszak nie chcę pozostawiać tych z przeżartymi mózgami na pastwę losu mrocznego internetu, bo to oni potrzebują przekazu zawartego w mojej sztuce o wiele bardziej niż ci bez mózgu tak mocno przeżartego internetem.
Innym tematem, który jest wyjątkowo problematyczny dla krytyczki, jest moja rosnąca sława, która według niej zaprzecza byciu człowiekiem wierzącym czy religijnym, insynuując, że to, co robię, wynika z samouwielbienia. Jeśli człowiek nie czuje powołania, nie rozumie również powołania u innych do przekazywania ważnych treści większej grupie odbiorców i myślenia, jak tego dokonać. Bo czy do misji, która zajmuje się przekazywaniem treści, nie jest potrzebny rozgłos? Bo jak je przekazać bez rozgłosu, bez sławy i bycia powszechnie znanym? Chyba nie licząc na to, że sztuka, którą włożymy do szuflady, sama z niej wyjdzie i zacznie rozgłaszać głośno zawarte w niej treści, albo łudząc się, że malując obraz, na który nikt nie zwróci uwagi, coś przekażemy? Pytanie zatem jest nie – czy sława jest dobra, czy zła dla artysty religijnego, ale w jakim celu taki artysta ją wykorzystuje (tym bardziej że dziś sława w dobie coraz większego hejtingu jest coraz większym piekłem). Czy artysta powinien być tylko jak katechetka trafiająca ze swoimi myślami do paru uczniów, czy może też być jak papież, który trafia do milionów? Czy papież bez sławy pełniłby swoją funkcję? Przecież nikt mu nie zarzuca z wiernych, że jest sławny.
No i oczywiście zarzutem największym jest to, że moja sztuka jest odbierana przez innych jako krytyka religii, co burzy jej założenia, ale niestety prawda jest taka, że jeśli tak zostaje odbierana, to głównie dlatego, że ludziom sztuki jeszcze nie mieści się w głowie, że pewien rodzaj przaśności, który zawiera moja sztuka, jest jej zaletą, a afirmowanie czegoś, od czego ludzie uciekają ze strachu przed wyjściem na naiwnych, może być całkiem na serio. Ale to nie znaczy, że to się nie będzie zmieniać razem z nieuniknioną ewolucją świata sztuki. Tak więc podsumowanie autorki twierdzące, że rewelacją dla sztuki byłaby moja cyniczna gra, jest oparte na bardzo słabej obserwacji tego, co się dziś dzieje w sztuce, i punktu, w którym się znalazła. Cyniczna gra dla cynicznej gry może i dziesięć lat temu mogłaby być rewelacyjna, ale dziś sztuka zapędziła się sama w kozi róg i albo jej totalne samobójstwo, albo nawrócenie, które ja postuluję, może coś zmienić.
Podsumowując cytatem: Trzeba powrócić do samej istoty rzeczy, a więc do pełnego pasji poszukiwania Boga w naszym codziennym życiu, w tych warunkach, które niesie współczesność (Robert M. Rynkowski, s. 7). Myślę, że Krainie Lodu przydałoby się, żeby jej władczyni spróbowała otworzyć się na radośniejszy typ sztuki religijnej, na jej lekkość i przebojowość. Całej krainie i samej autorce dałoby wiele, gdyby spróbowała sama zatańczyć albo zaśpiewać, aby poprzyciągać więcej odbiorców do typu sztuki, o który tak się martwi. Dlatego zachęcam do otworzenia się na nowy sposób przedstawień treści nieprzemijalnych, bo nie chciałabym, aby naszym państwom choć na jednym kontynencie sztuki położonym groziła sytuacja tak dużego nieporozumienia. Nie chciałabym, aby nasze inne sposoby rozumienia konserwatywnego charakteru sztuki przerodziły się w wieloletnią wojnę, która nie sądzę, żeby coś dobrego dała odbiorcom sztuki, na których refleksjom i rozwoju obydwu nam zależy.
Ada Karczmarczyk