Fronda LUX 86/87 – instrukcje obsługi

  • Instrukcja obsługi nr 86

    Zdaje się, że nie bez powodu Julian Tuwim przygotował w 1935 roku Polski Słownik Pijacki. Mimo żartobliwego wstępu i komicznego charakteru całości trudno uwierzyć, że poświęcił tak wiele pracy dla dowcipu. Byłby to dowcip przydługi, czyli w złym guście, a podejrzewać Tuwima o zły gust to nieuprawniona niegrzeczność. Widocznie uważał, że słownik pijacki jest albo do czegoś potrzebny albo dorobek pijackiej leksyki jest na tyle poważny, że słownik należy mu się jak psu buda. Nie budzi wątpliwości, że alkohol w kulturze polskiej był i jest na tyle silny, że pozwala na przygotowanie niemałej książki, zbierającej związaną z piciem terminologię. A skoro naprodukowaliśmy jej aż tyle, oznacza, że jest to ważny element narodowej kultury.

    Produkcja i spożycie C2H5OH jest znacznie starsza od istnienia naszego narodu. Ta tajemnicza ciecz trwała przy tworzeniu i trwaniu naszej cywilizacji. Osobliwe jest to, że w Biblii jedną z pierwszych czynności, które nie były podyktowane koniecznością bytową lub religijną, było upicie się. Uczynił tak Noe i jak przez kolejne tysiąclecia – nie wyniknęło z tego nic dobrego. Taki urok tego sportu. Nazywanie go sportem narodowym (pomimo szacunkowej ilości 4 milionów zawołanych pijaków we współczesnej Polsce), jest jednak na wyrost. W międzynarodowych rankingach spożycia zajmujemy miejsce oczywiście lepsze i stabilniejsze od reprezentacji piłkarskiej, ale nie ma co dramatyzować. Piją od nas więcej i Francuzi i Niemcy, a nawet Czesi. Okazuje się, że i w tym parametrze musimy gonić europejską czołówkę. Do Ruskich stratę mamy tak dużą, że doprawdy nie musimy patrzeć na siebie z obrzydzeniem, jako na bandę wiecznie pijano-śmierdzących Słowian, a co za tym idzie i złodziei. Alkoholizm według socjologów jest problemem o charakterze społecznym, a nie kulturowym. Jest jednym z probierzy społecznej oceny jakości życia w danym kraju. Im w państwie jest gorzej, pije się więcej, a trunki są bardziej plugawe. Nie dziwi zatem, że mimo trudów III RP odsetek alkoholików maleje, jabole zaś pijane są znacznie rzadziej i przez mniejsze rzesze wiernych konsumentów. Dlatego trudno mi się zgodzić z poglądem, że picie jest sportem narodowym winnym wszystkim polskim nieszczęściom. Jest odwrotnie.

    Jednak co jakiś czas w związku z negatywnymi skutkami spożywania alkoholu podejmowane były próby ograniczenia jego spożycia lub nawet zakazania. Oczywiście mowa tu nie tylko o Polsce. To zjawisko ogólnoświatowe. Poza tym, że takie próby śmierdzą na kilometr protestanckim zamordyzmem, to skutki, jak przy każdej inżynierii społecznej, były odwrotne do założonych. Prohibicja w Stanach doprowadziła do powszechnego rozpicia i powstania nowojorskiej mafii. Od XX wieku część środowisk katolickich także próbuje walczyć z alkoholem. Tylko uporządkujmy doznania. Nie chodzi o walkę z alkoholizmem, co byłoby zrozumiałe, słuszne, zbawienne i w dużej mierze bezowocne. Chodzi o walkę z alkoholem jako takim, wyobrażanym jako źródło wszelkiego zła. Żal po latach patrzeć na takie dziwadła jak pismo „Trzeźwość” z Dwudziestolecia, na bardzo osobliwe postulaty w nim formułowane, naznaczone wspomnianą już protestancką przesadą, będące katechonem, bez którego nastałaby pijacka apokalipsa.

    Nie trzeba kazuistyki z Kaną Galilejską, czy Ostatnią Wieczerzą, by zwrócić uwagę, że w antyalkoholowym radykalizmie jest równie mało mądrości, jak w tworzonym po drugiej stronie barykady, a zwłaszcza w literaturze powojennej, kultu pijaństwa, jako katalizatora szczęścia i humanistycznych doznań. Nie trzeba publicystyki Chestertona, żeby docenić urok piwa wypijanego w domowych pieleszach po niedzielnej Mszy Świętej. A z piciem, jak właściwie z każdym kijem, który ma dwa końca sprawa jest zasadniczo prosta – podstawą wszelkich cnót jest umiar. Czy powinniśmy zatem bezgranicznie potępić alkohol? A ilu z nas bez niego by w ogóle nie było? No i ostatecznie zawsze chcieliśmy oddać do rąk Szanownych Czytelników numer o czymś, na czym rzeczywiście się znamy.

    Na zdrowie!

  • Instrukcja obsługi nr 87

    Z przeprowadzonych niedawno badań dotyczących kondycji psychicznej Polaków wynika, że jesteśmy w europejskiej awangardzie na tle tych zaburzeń i schorzeń. Skalę problemu obrazuje kilka liczb: prawie co czwarty Polak (23,4%) cierpi na przynajmniej jedno z osiemnastu zdefiniowanych przez odpowiednie instytucje jednostek chorobowych. W tej sile alkoholizm stanowi 11,9% przypadków, inne używki stanowią raptem dodatek do narodowego pijaństwa i podnoszą wskaźnik dedykowany substancjom psychoaktywnym do poziomu 12,8%. Jest to na tyle duża wartość, że poświęcamy alkoholowi osobny, choć bezpośrednio z niniejszym sąsiadujący numer. Problemy psychiczne dotykają zatem niemal dziesięć milionów Polaków – uwzględniając nieletnich, a także dzieci, które coraz częściej dotknięte są chorobami psychicznymi lub ich objawami, szczególnie zaś uzależnieniami od Internetu i innych zdobyczy techniki.

    Za lwią część przypadków zaburzeń odpowiada stres, przeradzający się w depresję. Główną jego przyczyną są w opinii naukowców czynniki ekonomiczne: bieda z jednej strony i niemożność awansu społecznego z drugiej. Patrząc na rozwój ekonomiczny III RP trudno się temu dziwić. Przekształcenia własnościowe po 1989 roku godne republik bananowych i kapitalizm kompradorski doprowadziły do czegoś, co przypomina feudalizm, zdawać by się mogło, że już dawno w świecie Zachodu zapomniany. Wyspy bogactwa są niewielkie, nie widać z nich oceanu polskiej biedy i niemożności przebicia się do niewielkiej wciąż grupy ludzi nie tyle nawet bogatych, co całkiem spokojnych o jutro. Mówiąc krótko: w dużej mierze za zbiorową depresję i zaburzenia na tle nerwowym Polaków odpowiada to, jak Polska po 1989 roku została urządzona, łącznie z liberalnym dogmatem o konieczności rozwoju i awansu. A święta doktryna przez dwie dekady mówiła, że kto się nie załapał na ten rozwój z awansem, ten nierób, nieudacznik i bydle niegodne nowego, wspaniałego świata. I to jest jedna sprawa.

    Druga, równie poważna, jeśli nie poważniejsza, dotyczy rewersu trudności psychicznych i łączy się z tym, od czego stronią psychologia i psychiatria w dobie empirystycznych zabobonów. Od psyche, czyli duszy. Poza kryzysem stabilności psychicznej, mamy do czynienia z równoległym kryzysem duszy. Trudności, na które od dawna napotyka Kościół, czyli laicyzacja i stopniowy odwrót od duchowości chrześcijańskiej na rzecz różnych niuejdżowych wynalazków, nasyca rynek metafizycznych przekonań przy wytracaniu rynku duchowegoładu. Ta metafizyczna dzicz każe powracać do odrzuconych niegdyś jako barbarzyńskich praktyk, stąd renesans praktyk guślarskich, fachu czarownic, magicznych bibelotów i świata niedefiniowalnych energii i oczywiście buddyjskiej kolaboracji z demonami. Nie można się zatem dziwić, że i kultura popularna chętnie chłonie topos walki metafizycznego dobra ze złem. W rezultacie zalewa nas potrzeba żywego konfliktu z osobowym złem, a zielonoświątkowa duchowość rozprzestrzenia się także i w obszarze wyobraźni katolickiej.

    Od lat rośnie liczba przypadków posądzeń o opętanie, rosną zastępy egzorcystów. Zarówno świeckich, od szamanów, przez bardziej swojskich przypominających Jakuba Wędrowycza, po księży katolickich pospiesznie przysposabianych do posługi egzorcysty. Wobec tej różnorodności potrzeb (raczej rynkowych, niż duchowych), ilość usług wypędzających złego ducha jest spora i nie ma najlepszej prasy. W odróżnieniu od neopogańskich klubów dobrej zabawy, dla Kościoła stanowi to problem. Niechęć establishmentów wobec Kościoła chętnie wykorzystuje indolencję części egzorcystów. Łatwo dyskredytować Kościół za „średniowieczne” praktyki, znęcanie się nad chorymi podczas egzorcyzmów etc. Niestety, jest się czego czepiać. Teoretycznie bowiem egzorcyści powinni konsultować się z lekarzami, żeby przed podjęciem boju o duszę, żeby wykluczyć możliwość choroby egzorcyzmowanego. W praktyce jednak często dochodzi do przypadków nadużyć i rażącej niekompetencji, które wystawiają na szwank dobre imię Kościoła i samą ideę walki z demonami. Jednocześnie przecież i w samym Kościele nie brak głosów o bezsensie egzorcyzmów, ba, o nieistnieniu szatana, za co nisko kłaniamy się niemieckim teologom.

    Walka z lekturami formatu Akademii Pana Kleksa, serkami kozimi za 6,66 zł, egzorcyzmowanie kiełbasą przed demonem wegetarianizmu nie są najlepszymi pomysłami w ratowaniu wizerunku egzorcyzmów. A przecież do istnienia i aktywności demonów nie trzeba katolików przekonywać. Biblia mówi o tym wystarczająco wyraźnie. To, że ludzie, czy to poszkodowani duchowymi eksperymentami, czy w inny sposób coraz częściej poszukują pomocy księży jest faktem.

    Czy ruina psychiczna i metafizyczna jest tym samym? Czy to różne problemy występującymi równolegle? Co jest istotą obu tych problemów? Z potrzeby znalezienia odpowiedzi na te pytania łączymy w tym numerze dwie sąsiadujące ze sobą plagi – choroby ciała i choroby duszy.

Jerzy Kopański
redaktor naczelny