GOMBROWICZ W SZALUPIE

Cudna polska nienawiść jest wojną o formę: o gębę i pupę – to na pewno. Podszyta jednak przeogromną banalnością może co wątlejszych trwożyć.

Strywializujmy ją tym bardziej i powiedzmy, że w istocie chodzi o „mniej” lub o „więcej”. A to „mniej” przewrotnie nazwijmy „więcej więcej”. Więcej więcej espresso, więcej więcej placu Zbawiciela, więcej więcej facebooka, więcej więcej urlopu, więcej więcej Europy, więcej więcej Francji, więcej więcej lekkości bytu. Drugie „więcej”, zwane po prostu „więcej”, to więcej ciężaru, namysłu, ducha, oryginalności, wyzwań, więcej papieża, więcej Polski, więcej marszu. Może tak.

I przy tym „mniej” i „więcej” pozostając, zaczepmy Gombrowicza. Który chciał więcej niż więcej, czyli najwięcej. Tak, tak. Jakże zabawni są zadeklarowani nosiciele koszulek z wizerunkiem Gombra i ci wieszający jego portrety w tle! Nazwisk nie wymienię, bo głupio. Ci obłędnie i błędnie uznający Gombra tylko za prześmiewcę, specjalistę od narodu, religii i innych poniżeń.

Nie, nic z tych rzeczy.

Ale też nie posuwałbym się do totumfackiego ogłoszenia Gombrowicza hipsterem i wyobrażania sobie, że byłby pierwszym hipsterem III RP – śmiałby się z niej do rozpuku i uniezależniał do… bólu.

Bo o ten ból mi chodzi. I o tę inną „stronę Gombrowicza”: samotną, cierpiącą, zgorzkniałą, wygnaną. Zapraszam do Vence. Pod kamienicę, w której Gombrowicz wiele lat mieszkał. Ten równiacha i kpiarz. I podejdźcie na sąsiadujący z tą kamienicą plac du Grand Jardin. Zobaczcie, jak na tarasie kawiarni „Tony” pije kawę Gombrowicz. I jak patrzy na snujące się w cieniu rozłożystych platanów zmienne, niezmienne życie. Jak szumi fontanna i jak przystanek autobusowy co pół godziny zaludnia się i wyludnia. Turyści. Vence czaruje; przecież to nadmorskie Alpy i Lazurowe Wybrzeże; „położone dość niegłupio” – jak mawiał Gombrowicz. Kilkanaście kilometrów w dół Nicea. Kilkaset od Paryża – i od buntów młodzieży 1968 roku.

Kiedy byłem w Vence parę lat temu, nie kipiało tam życie; nie było karnawału. Jakbym był, mimo lata, gdzieś „poza sezonem”. Wiatr przebiegał przez plac; stoliki kawiarni ledwie zajęte, a tablica na kamienicy, wspominająca Gombrowicza, nieprzesadnie duża. Oto wyzwolona od wszystkiego Francja. Szukająca sensów po własnej rewolucji. Francja poza sezonem. Domyślam się, że dla Gombra musiała być mordęgą. Bo z czym tu walczyć, o co się spierać – jak wszystko tu takie jak krzesło bez oparcia. Wyestetyzowane, pseudo jakieś i puste. Świetnie pokazuje się w Polsce, w Teatrze Narodowym „Dowód na istnienie drugiego” – o spotkaniu we Francji nieśmiałego Mrożka ze śmiałym Gombrowiczem, ale to dowód na brak. Na brak głębszych zahaczeń – jeśli spektakl sprzed kilku lat dobrze pamiętam.

Gombrowicz jest specjalistą od ocaleń, nie od likwidacji. I w tym sensie zachowuje się jak konserwatysta. Pisząc w poprzednim numerze „Frondy Lux” „Jak kochać konserwatystę”, sięgałem do źródeł takiego postrzegania świata; takiej czystości obserwacji świata; takiego jego początku: wolnego istnienia; ocalania siebie wolnego.

I do takiego Gombrowicza zmierza sam Gombrowicz. Takiego „ja” w sobie szuka. Opierając się o wątki zgoła egzystencjalne, a także ortegaygassetowskie na przykład, a z drugiej… polskie. Uznając, że człowiek ze światem jest naturalnie skonfliktowany; że świat to chaos; że życie z natury jest problemem, a wieczna dysharmonia klątwą; że człowieka prześladuje konieczność stawania się wciąż kimś na nowo. Konieczność i nieumiejętność. Gdybym miał powiedzieć coś o Gombrowiczu tak zupełnie po nowemu, to pewnie bym stwierdził, że człowiek według niego za dużo ma w sobie linków, zbyt wiele odsyłaczy, by poczuć się w ogóle kimś jednym. Kimś. Że człowiek raz jest wielkim, chodzącym facebookiem, a raz marnym tweetem.

Spragnionym Gombrowicza „stojącego nad źródłem” polecam jego mniej znane teksty powojenne, pisane w Argentynie. Tym bardziej Gombrowicz wtedy „stoi nad źródłem”, im bardziej jest cudzoziemski. Im bardziej jest… nikim. Wspomina siebie z tamtych lat jako „wyzutego z Polski, do której nie chciał wracać”; jako kogoś poza emigracją, oddalonego od niej i uniezależnionego; usadowionego w Banco Polacco w Argentynie, lecz żyjącego poza Argentyną. I – jak pisze – „poza światem wartości”. Przypomina w „Dzienniku” tamte dni: „Wisiałem w próżni z anarchią w sercu. […] Pozbawiony Boga, filozofii, narodu, jakiejkolwiek ideologii społecznej, z bankiem, z moją nieprzytomną sztuką.”

Fantastycznie jest wisieć w próżni z anarchią w sercu. Wtedy wszystko wolno. Wolno na przykład spytać samego siebie o to, co jest i nie jest obok: o tradycję, o przeszłość, o sens. W 1945 roku w „Oceano” Gombrowicz opublikował artykuł pt. „Polska a świat łaciński”. Padło w nim wiele pochlebnych słów pod adresem dawnego Polaka, który znakomicie łączył w sobie łacińskość ze słowiańszczyzną. Pisze Gombrowicz o XVI wieku: „Odrodzenie w Polsce jest czymś naprawdę pięknym i zdaje się zapowiadać lepszą przyszłość dla słowiańskiej łacińskości”. Zachwyca się ówczesną polszczyzną „niezbyt ukształtowaną, świeżą, wieśniaczą i rycerską”. W innym miejscu czytamy (Gombrowicza – nie Rymkiewicza): „Piękny to musiał być widok, gdy sarmacki szlachcic klękał przed łacińskim ołtarzem.” A następne zdania przynoszą jeszcze coś innego: „Podkreślam słowo „klękał”, gdyż nieustannie cały naród był na klęczkach wobec tych dzieł architektury, malarstwa i poezji. […] W istocie celebrowano wtedy w Polsce dwie msze – jedną kościelną, drugą zaś kulturalną, obie łacińskie i obie przeżywane przez naród z równą nabożnością. Kraków […] jest jakby świątynią łacińskości hen, na wschodzie udręczonej Europy”.

Napięcia i niepokoje rodzą się w historii według Gombrowicza (i w Gombrowiczu) dosłownie za moment. Za moment w tekście i za moment w historii. Czytamy: „Jeśli porównamy zlatynizowanego Polaka z owej epoki z Polakiem o dwa stulecia późniejszym, z wieku XVIII, zarysuje się przed nami wielka i bolesna różnica. […] Łacina utraciła całą swoją świętość, stając się pustą i nadętą retoryką. Każdy szlachcic mówił wtedy po łacinie i chętnie mieszał słowa łacińskie z polskimi, z czego wychodziła jakaś okropna, mechaniczna, niemal maniakalna i sklerotyczna miszkulancja, nie mająca nic wspólnego z naiwnością i dziecięcą świeżością czasów dawniejszych”. Gombrowicz ma za złe tamtemu Polakowi, że wobec kultury przestał odnosić się z nabożnością i respektem. Nie byłby jednak Gombrowicz sobą, gdyby powtarzał wszelkie myśli o osiemnastowiecznym upadku kultury polskiej, które tak ochoczo panoszą się u nas od wielu, wielu lat. Kluczowe, moim zdaniem, jest pytanie Gombrowicza: „Czy zawsze powinniśmy klękać w obliczu kultury, czy też może rzeczą zdrowszą jest od czasu do czasu przypominać sobie o wyższości człowieka nad własnymi dziełami? […] Całkiem możliwe, że najbardziej twórcze i oryginalne pierwiastki polskiej kultury tkwią właśnie w owym XVIII-wiecznym buncie duchowym, tak groteskowym i zwariowanym w swych feudalnych aspektach”.

Aż się prosi przywołać innych, na punkcie Polski słusznie postrzelonych, choćby Rymkiewicza, ale też przypomniałbym własną, krótką i powierzchowną owszem, znajomość z Andrzejem Żuławskim, z Polakiem wystrojonym we francuskie pióra (jak siebie nazywał), który w początkach lat 90. udzielając mi wywiadu do jednej z gazet powiedział: „Jeśli chodził po ulicy człowiek ogolony z tatarska, ubrany w strój turecki, a mówiący po łacinie i „to” nazywało się Polak, jak mogłoby mi się to nie podobać?”

Gombrowicz, oceniając wiek dziewiętnasty, ma za złe polskiemu romantyzmowi, że ulegał wdziękom kultury łacińskiej, w istocie jej nie współtworząc; że romantyczni poeci, mimo tak silnych osobowości, skazani byli na powierzchowność, której pokłosiem – według Gombra, fatalnego fana Sienkiewicza – będzie, oczywiście daleko poromantyczne, „Quo vadis”.

Pisząc o sytuacji kultury polskiej dwudziestego wieku, Gombrowicz twierdzi, że „Włoch jest wprawdzie lepszym Latynem niż Polak, ale przewagą Polaka byłoby to, iż znajdując się nieco na zewnątrz łacińskości mógłby lepiej nad nią zapanować. […] Nam nie wypada podziwiać Rafaela tak, jak to czynią Włosi, gdyż nie mamy go we krwi. Możemy podziwiać go odrobinę mniej, w zamian starając się umocnić i skonsolidować naszą godność oraz niezależność wobec Rafaela”. A na koniec czytamy: „Żadna prawda nie wyraża całego człowieka […] człowiek zawsze okazuje się czymś większym od wszystkich prawd o nim. Jest godne pożałowania, że postawę tę, w zasadzie zdrową i usprawiedliwioną, nasi przodkowie urzeczywistniali w sposób tak małostkowy, anarchiczny i prowincjonalny”.

Trans-Atlantyk” zapewne do powyższych sądów nawiązuje. Niesprawiedliwie przez wielu oceniany jako kpina z Polski, przez samego autora widziany jest tak: „Trans-Atlantyk” jest wyrazem najbardziej niewątpliwej dumy narodowej, dumy napiętej rzeczywiście do ostateczności. Czyż tego nie rozumiecie? Idealizowanie ojczyzny to tchórzliwa forma patriotyzmu. Ale wyczerpać wszystkie nędze własne z uśmiechem, ze swobodą, jaką tylko może dać doskonała pewność siebie, pewność swojego istnienia… stworzyć i zachować ten dystans kategoryczny w odniesieniu do całego naszego dramatu narodowego, do tego, co z nami może się dziać w teraźniejszości – w imię żywotności, rozwoju, stawania się… być Polakiem, który siebie przezwycięża i w tym przezwyciężaniu upatruje najgłębszy sens polskości… Ja bym zalecał taką postawę, bo to nie polskość oparta na zamydlaniu oczu sobie i innym, na idealizowaniu i „propagandzie” (co świat przyjmuje z pobłażliwym uśmiechem), ale coś, co naprawdę może utrzymać się na nogach i to w każdej okoliczności”. Gombrowicz wie, że to nie jest najprostsze. Podkreśla jednak, że „i Polska, i życie są trudne”, a dalej przyznaje z żalem, że „życie jest takie niechlujne”.

Ten żal, gorycz są swoistą kategorią rozumowania. Nie są u Gombra pospolitą zadrą. Są fundamentem wizji przyszłego człowieka i przyszłej Polski.

Lata powojenne upływają Gombrowiczowi, z racji jego „dezercji”, między innymi na wciąż nowym, żywym i twórczym zaczepianiu Polski i polskości. Inaczej: Gombrowicz był świetnie z Polską ustosunkowany; świetnie z nią rozmawiający, bo Polska była powodem. Arcypowodem. Arcyprzyczyną. Jak wytrawny konserwatysta, sięgając do źródeł, nie unikał Polski. I nie umykał Polsce. Wręcz przeciwnie: chciał Polski. Trochę pewnie dla „własnych rozgrywek”, dla przekomarzania się z Formą – ale chciał. Trwał w napięciu z pytaniami o najgłębsze sensy. Między Polską a sobą. W rozmowie (z przełomu 1955/56) z przyjacielem Karolem Świeczewskim o Polsce pierwszej połowy lat 50. mówi na przykład: „Tamtejsza rzeczywistość jest ponura i upokarzająca, ale ma jedną właściwość niezmiernie twórczą: jest dotarciem do dna. […] Otóż czasy dzisiejsze w Polsce są pierwszym w naszej historii przeoraniem bytu polskiego do głębi, do najniższych jego pokładów. Dlatego myślę, że nigdy nie działo się w Polsce tyle co teraz, ani tak fundamentalnie. Ale ten brutalny proces odbywa się w milczeniu: on nie jest głosem, on jest faktem. Skłamane słowo tamtejsze jest zupełnie nieważne. Tam rządzi fakt. […] Przeważa między nami opinia, że komunizm w Polsce jest zjawiskiem sztucznym i że wobec tego wszystko, co się tam dzieje, jest rodzajem maskarady. Tak nie jest. Gdyby nawet odszedł komunizm, zostawi ich czymś innym niż byli, zostaną sami, ale odmienieni, wstrząśnięci w samej swojej istocie, wypełnieni rzeczywistością, dla której nie znajdują wyrazu”.

Naród dawno usunął się pisarzom spod nóg. Naród stał się jakąś mgławicą. Im bardziej Gombrowicz cierpi na Polskę, tym bardziej cierpi na siebie. I odwrotnie. Lepiej jest próbować porozumiewać się jak człowiek z człowiekiem niż Polak z Polakiem. Gombrowicz kapitalnie znajduje sens (bezsens) komunistycznego pęknięcia Polski. Ratunku wygląda w ucieczce od Polaka jako takiego na rzecz człowieka w ogóle. Uznając, że na czas tak okrutny i omylny jak komunizm bycie Polakiem to za mało. Uważa, że w obliczu takich gróźb warto „dojść w sobie do ostatecznej rzeczywistości – tylko tam, na gruncie tej absolutnej autentyczności, można naprawdę stawiać opór”.

Faktowi komunizmu, który się staje (dzieje) w tragicznym milczeniu; który przebiega obok słowa; który słowo ma za nic – chce Gombrowicz przeciwstawić fakt swój; fakt własnego istnienia, które sięga dna. I sięga po to, by się wydobyć. By pokomunistyczne odmienienie bolało jak najmniej.

Udręczenie Formą znajduje więc wyraz nie tylko na wskroś egzystencjalny, ale też na swój sposób heroiczny – bo próbujący ocalić tożsamość, wspólnotę… niejako ponad tożsamością, ponad wspólnotą. I tu znowuż dopatrywałbym się w Gombrowiczu nie rewolucjonisty, a konserwatysty; człowieka, który się skłania ku sobie nie przez wzgląd na odmalowywanie autoportretów, na egoizm, na „ja” – nie. Gombrowicz zmierza ku sobie, ku Gombrowiczowi polskiemu, porzucając historyczną i teraźniejszą Polski ułomność na rzecz Polski przyszłej. Ale w imię „zastępu”, nie postępu. „Zastępu” w tym znaczeniu, żeby roztropnie zastępować coś czymś.

Żartuje więc sobie z wszelkich Młodziaków, zachłystywaczy nowością – ze świadomością, że młodziakową pustkę koniecznie trzeba czymś wypełnić. Właśnie na wypełnianiu czymś życia trawi Gombrowicz życie. Stąd jego zgorzknienie. O treść w życiu bardzo trudno.

Weźmy choćby ateizm, z którego Gombrowicz usiłuje uczynić wartość. Mówiąc Karolowi Świeczewskiemu na przykład: „Mój ateizm jest stokroć bliższy wierze niż ateizm XIX wieku. Dlaczego? Gdyż uznaję wiarę jako pewne rozwiązanie duszy, jako pewien styl życia. […] Nie mogę być wrogiem katolicyzmu, gdyż katolik, pewien typ katolika, podoba mi się jako człowiek. Dlaczegóż miałbym zwalczać doktrynę, która stwarza takich ludzi i takie życia? Ale tu trzeba rozróżnić. Działanie katolicyzmu na człowieka może być dwojakie. Katolicyzm bywa środkiem pogłębienia i uszlachetnienia – wówczas człowiek nie traci nic ze swej ludzkości, przeciwnie, ona staje się giętsza, chłonniejsza, potężniejsza, bardziej jeszcze trudna. Ale katolicyzm może też doprowadzić do otępienia, zastoju, sklerozy i wówczas katolik staje się okropny: doktryna zaciska się na szyi jak obroża, rodzi się błogostan zrobiony z zarozumiałej „pokory”, ten człowiek już wszystko wie, więc niczego nie chce się dowiedzieć”. Delektuje się własną cnotą i lekceważy „pozostałe a bezmierne obszary trudu ludzkiego”. Dalej mówi: „Katolicyzmowi polskiemu na gwałt trzeba dostarczyć nowych i trudnych treści, wpompować w niego całą najostrzejszą doktrynę naszego obecnego stawania się, aby on się na niej urobił, pogłębił, oczyścił i wzmocnił. Prawda objawiona jest nieruchoma, ale katolicy muszą się ruszać. […] Literaci, jak ja, mogą być przydatni katolikom – bo my ich zmuszamy do konfrontacji ze światem”.

A ten świat – jak zaznacza Gombrowicz w innym miejscu – może literaturze polskiej uciec. „Cóż za idylla obsiadła nam mózgi! Nie wymagam od nikogo filozofii, ale trzeba mieć oczy otwarte na świat. Świat współczesny tym się różni od dawniejszego, że coraz bardziej się rusza. Ludzkość to statek, który na zawsze odbił od brzegu, nie ma już portów ani kotwic, tylko nieskończenie płynny ocean pod niebem pozbawionym nieruchomej prawdy. Musimy przyzwyczaić się do tej samotności. Musimy się nauczyć żeglugi w tych odmętach. Trzeba umieć pływać – i jeśli nie posiądziemy tej sztuki, zawsze będziemy wzdychali do jakiejś przystani. Ale nie nauczy nas pływania nasza poezja liryczna ani nasza literatura wspominkowa”.

Szalupą ma być autentyczność i szczerość, w której człowiek staje się naprawdę sobą. „Gdy się nie jest bezwzględnie sobą – mówi Gombrowicz Świeczewskiemu – nie można się opierać, nie ma na czym się oprzeć. Ale to nie jest do osiągnięcia bez kategorycznego dążenia do wolności wewnętrznej”. Wybierając „mity, sentymenty, wiary, legendy” – zauważa – człowiek pozostaje tym, kim był. „Zgadzam się z egzystencjalistami, gdy mówią, że przeszłość zamienia człowieka w rzecz”.

Gombrowicz w brutalnych czasach znajduje brutalne prawdy – być może. „Historia domaga się od nas w tej chwili surowej i pełnej świadomości – świadomości ostatecznej – oraz pełnej swobody wewnętrznej. To nakaz naszej dramatycznej samotności. Nie pozostało nam nic oprócz nas samych”.

Sprzymierzyć się z sobą samym; zdać się na siebie samotnego; zgodzić się na siebie od początku. Tak widziałbym tamte dążenia Gombrowicza z połowy lat 50. I w świetle diablo konserwatywnym bym je postrzegał – z tym swoim zejściem do źródeł i nazywaniem dna po imieniu.

Nie przyprawiajmy Gombrowiczowi prostej gęby. Dostrzegajmy dramatyzm sprawy. Być Gombrowiczem nie było i nie jest łatwo.

Krzysztof Bielecki

Tekst pochodzi z 81 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.

Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ.