Czasami wydawać się może, że mamy do czynienia z refleksem lat dziewięćdziesiątych. Były to czasy słów magicznych, magiczniejszych od używanych współcześnie.
Wszechwładna merytoryczność, lajfstaljowość i dizajnerskość nie umywa się do biznesowej i disco polowej poetyckości leksyki sprzed półtorej dekady. W przestrzeni politycznej, zazwyczaj niezrozumiałej dla większości ludzi, jako uniwersalna obelga używany był przymiotnik liberalny. Dziś wypierany jest przez przymiotnik konserwatywny. Znak czasów.
W warszawskim metrze niedawno można było przeczytać na wyświetlaczu z informacjami, że wzrost gospodarczy według prognoz optymistycznych będzie wynosił ileś tam, a według konserwatywnych ileś tam, ale znacznie mniej niż w przypadku optymistycznych. Redaktor uznał konserwatyzm za synonim pesymizmu. Jako praktykującemu konserwatyście uzmysłowiło mi to dość poważne braki samoświadomościowe. Konserwatyzm, jak każde nadużywane słowo, traci swoje pole znaczeniowe, co ma jednak tę zaletę, że trzeba nad nim intensywnie pracować, żeby nie stał się nie wiadomo czym. Trzeba tej pracy także po to, by nie znalazł się pomiędzy tematami budzącymi ciche zainteresowanie, a mglistość jego istoty nie podzieliła losu tematów, którymi zajmujemy się w tym wydaniu Frondy.
Chcieliśmy oddać Wam do rąk numer dłubiący na marginesach rzeczywistości, zainteresowań i fascynacji. Na marginesach, bo jakoś tak się porobiło, że w towarzystwie nie o wszystkich fascynacjach się mówi. W istocie bardzo fasadowy, hiperrealistyczny masowy ogląd rzeczywistości spycha pewne tematy na obszary, gdzie jest głucho. Jeśli już coś wydostanie się z tej krainy ciszy na powierzchnię, to podnosi się krzyk, w którym ginie wszelka refleksja. Zastanawialiśmy się, czy nie jest to numer po bandzie. Może i tak, ale tematy, których się podjęliśmy, dowodzą, że wszystkie drogi prowadzą do…
Wystarczy. To nie jest instrukcja obsługi, chociaż tak się nazywa.
Sługa uniżony,
Jerzy Kopański