Jak zrozumieć rzeczywistość Słoika? Najłatwiej, oglądając bollywoodzkie filmy. Warszawa to superprodukcja indyjskiego przemysłu kinematograficznego.
To film, który tworzy rzeczywistość niebędącą ani rzeczywistością widza, ani aktora. To rzeczywistość magiczna, archetypiczna w swojej treści. Rzesze Słoików reagują na nią tak, jak czynią to widzowie hinduskiej fabryki snów podczas seansu – wstają z miejsc, klaszczą, płaczą, wchodzą w dialog z bohaterami. Z bohaterami, których spotkanie na ulicy czy za witryną butiku wiąże się z przeżyciem mistycznym, dotknięciem bóstwa. Słoik idący do kina ma przeżyć coś w rodzaju zaczarowania innym światem, za małe pieniądze próbuje znaleźć się w innej rzeczywistości. Co odróżnia Słoika od kilku milionów najniżej urodzonych Hindusów? Ci drudzy nie wierzą w to, co widzą na ekranie, i akceptują reguły gry. Ci pierwsi – nie.
I.
Kto nas wiedzie do tej Ziemi Obiecanej? Jaki krzew gorejący ujrzeliśmy, by ustawiać się raz w miesiącu w kolejce po swój bilet do lepszego życia? Pociąg relacji Łowicz Główny–Warszawa Wschodnia za 13 polskich złotych – myślimy za każdym razem, przestępując próg otwierających się drzwi przedziału. Praca, oczywiście. Praca, która stała się dziś przywilejem i nobilitacją, którą gonimy do utraty tchu. Kuszą nas też możliwości natury – powiedzmy – cywilizacyjnej. Odjazd. Zajmujemy miejsca, wąski kawałek materii sunącej po szynach staje się terminalem, miejscem przejścia, limbo. Tam dokonuje się przemiana. Słońce podnosi się coraz wyżej ponad horyzont i teraz widać wyraźnie nienagannie odprasowane koszule przedstawicieli handlowych, niecodzienny makijaż asystentek Pana Prezesa i zmianę kodu językowego, sposób poruszania się i siedzenia, oddychania i postrzegania rzeczywistości. Napięcie mięśniowe przy każdym ruchu, zdenerwowanie, kłopotliwe szukanie wzrokiem punktu oparcia, ściągnięte brwi i usta. Cisza. Nie rozmawiamy ze sobą, jakby objęli nas kwarantanną i kazali czekać na wyniki badań epidemiologicznych. Słychać tylko miarowy, cichy trzask kasownika i leniwy głos konduktora. – Dzień dobry, bilet do kontroli proszę. Rozsuwa się torba, poszukiwanie świstka papieru, a w głębi kanapki zawinięte w torebki śniadaniowe, wstydliwie ukrywane przetwory domowe, kosmetyczka, książki. – Proszę bardzo. – Dziękuję. Jedziemy, pola i łąki roztaczające się za oknem ustępują pod naporem asfaltu i stali. Pejzaż zmienia się niespiesznie. Najpierw niskie domy jednorodzinne, później pierwsze blokowiska, zjazdy z głównych arterii Miasta. Na pokładzie poruszenie, za chwilę będziemy u celu. Bezpańskie psy.
II.
Uniwersytet. Stoimy na korytarzu, rozmawiamy. Jej spuszczony wzrok, gdy pytam, skąd pochodzi. Rumieniec na policzkach, wymuszony, błagający o litość dziecięcy uśmiech i cicha odpowiedź. Zawsze wymijają- ca. – A, taka tam wioska. – Nic ciekawego. – Nie będziesz wiedział, gdzie to jest. I tak z każdym po kolei, a z im dalszych krańców tego nadwiślańskiego kraju, tym gorzej – proporcjonalnie rosnący w miarę oddalenia od Centrum wstyd, ostry kamień w bucie. Wobec tego szybka zmiana tematu. Za każdym razem, bo gdy poruszamy ten wątek, w oczach czai się jakiś niejasny ból, delikatne kłucie w klatce piersiowej. Ale porozmawiajmy jeszcze chwilę, wymieńmy jeszcze kilka zdań, kilka spojrzeń, by dowiedzieć się, że w gruncie rzeczy tęsknicie za swoją wioską, za tymi dwiema, trzema ulicami; za matką zapraszającą do stołu na ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, za ojcem, któremu pomagaliście w sadzie albo w warsztacie, zanim przyjechaliście studiować do Warszawy. Dowiem się, że tylko na Lubelszczyźnie wiosna jest tak soczysta i pachnąca, a na Podlasiu spacer po lesie w przedwieczornym słońcu to mała epifania. Będziemy tak rozmawiać, aż w końcu przyznacie się, że jest wam źle, że to nie tylko tęsknota za bliskimi, ale – wiesz – to wszystko nie tak miało wyglądać, ta „nowoczesna europejska stolica” tętniąca „pozytywną energią” krzyczy w naszym kierunku: „wypierdalać! nie chcemy was”.
III.
Skąd w Warszawie bierze się ta cywilizacyjna zaściankowość? Skąd ta mentalnie zakompleksiona wyższość? Skąd w mieście, które po II wojnie światowej odbudowywała cała Polska, które cała Polska zasiedlała, taka niechęć do ludzi z zewnątrz? Nie wszystkich, oczywiście. Stolica szeroko otwartymi ramionami wita dziś multikulti. To z okolic Stambułu, nie daj Bóg z Podkarpacia. „Zakochać się w Warszawie” mogą turyści z Europy Zachodniej, dla Słoików zostaje śmierdzący hub w postaci katakumb dworców kolejowych, skąd mogą udać się gdziekolwiek, byle dalej. I czym to tłumaczyć? Zrozumiałą frustracją tych, którzy oburzają się na fakt niepłacenia podatków w miejscu faktycznego zamieszkania, przez kolonizujących miasto przyjezdnych? Wstydem, za ubogimi krewnymi z prowincji, niemającymi odpowiedniego przygotowania towarzyskiego? Błagam. Tkwi w tym miejscu jakaś przemożna siła, sprawiająca, że „warszawiacy” (zabijcie mnie, już nie wiem, kto to jest) nie rozumieją specyficznego położenia, w jakim znajduje się ich miasto. Jednym z najbardziej kuriozalnych przykładów tego niezrozumienia była zainicjowana nie tak dawno kampania „Warszawa, tu się nie śpi”, która może być kluczem do odczytania motywacji i aspiracji „Warszawy budzącej”. Autorzy kampanii, chcąc znieść zakaz ciszy nocnej (lub doprowadzić przynajmniej do jej skrócenia), patrzą z podziwem na hałaśliwy Berlin, jakby nie pamiętali o tym, gdzie przyszło im żyć. W jakiej zachodnioeuropejskiej stolicy statystyczny Kowalski mieszka na co dzień w ścisłym centrum miasta? Gdzie w Europie w centralnych dzielnicach stolic buduje się budynki mieszkalne? Czy w londyńskim City widuje się lokatorów mieszkań wyprowadzających na pobliski chodnik swoje czworonogi celem załatwienia porannej toalety? Nie. W Warszawie, owszem. To miasto nie jest jeszcze – wzorem zdecydowanej większości zachodnioeuropejskich stolic – li tylko centrum administracyjno-biznesowo-rozrywkowym. Ludzie odpływający z centrum na przedmieścia, by tam prowadzić swoje życie domowe, wciąż nie stanowią większości. Przyczyny takiego stanu rzeczy są wielorakie. Od całkowicie niezależnych – czyli czasu potrzebnego miastu do przej- ścia kolejnych faz procesu urbanizacji, do tych najbardziej prozaicznych (a warunkujących zmianę) – czyli między innymi fatalnego tempa rozwoju komunikacji miejskiej i podmiejskiej.
Dostajemy więc, zamiast próby zrozumienia rzeczywistości i szukania rozwiązań dających się dopasować do specyfiki stolicy, obrośniętą w kompleksy kliszę z Berlina. Budziciele z Warszawy w arcyinfantylnym stylu starają się dopasować rzeczywistość do własnych wyobrażeń. Z załzawionymi oczętami, tupiąc przy tym nogami, rzucają się na ziemię z pretensjonalnym „my też tak chcemy!”. Pogarda dla „nietutejszych” staje się dziś symbolem tego miasta popiołów. Dlaczego? Bo Warszawa XXI wieku jest polem bitwy. Miastem, które chciałoby stać się młode, jędrne i pociągające, a spływa po kostki krwią. Miastem, które poddaje się bezustannej kastracji, wpuszczając w swój krwiobieg tylko wyselekcjonowane elementy, a u którego stóp tkwi nieujarzmiony potencjał i możliwości. To miasto, które kaleczy się kawałkami rozbitego szkła… tysięcy słoików.
IV.
Na drugim roku studiów rozmawiamy na tym samym korytarzu. Jesteś już wtedy ubrana tak, jak być ubraną wypada, rozmawiasz o tym, o czym rozmawiać należy, a do rodzinnego miasta wracasz trochę rzadziej i na trochę krócej niż rok temu. Z uśmiechem na ustach i pewnością siebie, którą nadała ci rzeczywistość wielkiego miasta, opowiadasz mi o tym, że nareszcie się „wyrwałaś”. Wiosna wszędzie jest taka sama. Opowiadasz z małą kroplą żalu na dnie duszy. Bollywood, Coelho? Teraz można się pośmiać.
Jakub Dybek
Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 68.