Dzisiejsze ubrania, jak rewolucyjne idee – zużywają się po jednym sezonie. Garnitur jest dziś uniformem korporacji, współczesnego niewolnika.
Uniwersytecki kanon mody wydawał mi się nienaruszalny. Wśród kadry akademickiej reprezentował go dla mnie w sposób ścisły Profesor G. Nosił on niezmiennie dwa rozmiary za duży garnitur koloru wiosennego błota. Jego starannie ogolonej szyi trzymał się biały, krochmalony kołnierzyk, ściśnięty do granic możliwości źle zawiązanym, poliestrowym krawatem. Całości dopełniały obskurne pantofle niewiadomej proweniencji. Jakby tego było mało, ubiór ten przedziwnie korespondował z grubo ciosanym sposobem bycia Profesora, niemal mechanicznym sposobem poruszania się, powolnym cedzeniem słów pod nosem, odpychającym spojrzeniem klerka.
Nic więc dziwnego, że ubiór, co się zowie, elegancki i próba przymuszenia mężczyzn do założenia na siebie owego wzbudza w nich odruchowo skojarzenia z moim dobrodusznym Profesorem G. Elegancki znaczy niewygodny, sztuczny, nudny. Któż z nas lubi się czuć przebrany? Garnitur jest dziś uniformem korporacji, współczesnego niewolnika. 50-letni mężczyzna w podkoszulku z Kaczorem Donaldem wydaje się symbolem sprzeciwu, dystansu do siebie i ogółu.
Dlatego po drugiej stronie korytarza, kiedy G. spieszy do pomieszczeń instytutu, w którym pracuje, siedzą w kucki, stoją nieprzebrani studenci. Wolni od konwencji i nudy. Nażelowani chłopcy, bo przecież nie mężczyźni, uśmiechają się głupawo w wyciągniętych T-shirtach z dekoltem do pępka, w spodniach z dziurami na wysokości kolan. Dziewczyny, bo przecież nie kobiety, w bezkształtnych spodniach dresowych i bluzach z kapturem, względnie – legginsach i butach na ogół przeznaczonych do biegania. Strach powiedzieć koleżance z roku, że pięknie wygląda. Jak uświadomiono mi niedawno, powinienem – chcąc wyrazić swój zachwyt – napomknąć raczej o „dobrze skomponowanej stylizacji”.
Więc stoimy na tym uniwersyteckim korytarzu i spoglądamy na siebie jak na kosmitów. G. na tę naszą barbarię, obrażającą jego wysublimowany gust, a studenci na G. – z niekłamanym niedowierzaniem, bo przecież to niemożliwe, żeby nie miał w domu lustra. A przecież okładana konserwatywnymi pięściami demokratyzacja kultury jest dla konserwatysty wielką szansą. Olbrzymią szansą na poeksperymentowanie z własną garderobą.
Rewolucja zjada własne dzieci
Dzisiejsze ubrania, jak rewolucyjne idee – zużywają się po jednym sezonie. Wycierają, prują, nie wytrzymują próby czasu. Modne tego lata buty pozwalają chłopcom na chwilę zająć lepsze miejsce w stadzie, pożądana spódnica klasyfikuje dziewczynę w polskiej ekstraklasie albo hiszpańskiej Primera División.
Szanowne Panie, nie wiem, jak wyglądało to z punktu widzenia kobiecej szafy kilkadziesiąt lat temu. Natomiast nasi pradziadkowie mieli w swojej garderobie najczęściej dwa garnitury – jeden na co dzień i drugi od święta. Były drogie, bardzo drogie. Szyte na miarę, starzały się razem z nimi. Małe dzieła sztuki rzemieślniczej, które potrafiły służyć przez kilkanaście lat. Garbiłeś się? Mistrz krawiecki wiedział, jak dobrać krój. Potrzebowałeś czegoś na upalne dni? Krawiec wiedział, jaki splot materiału zaproponować, by był maksymalnie przewiewny.
Później przyszły lata prylu – wszechobecnego dziadostwa i szarości. Jakoś nietrudno się dziwić, że szycie na miarę stało się zbytkiem, gdy niewiadomą była kostka masła na kuchennym stole. Natomiast po czterdziestu latach z okładem w sukurs naszej szafie przyszła demokracja. Ustrój, który w swojej liberalnej formie pozwala na wszystko. Lepiej. Ustrój, który pozwala przestać się starać i nazywa to ucieczką przed konwenansem. W tej materii nie zostało nam nic z herbertowskiej czułości do rzeczy – kupujemy je szybko, szybko zużywamy, szybko się ich pozbywamy. Ktoś powie: dobrze, racja. Ale to ulica. Co z uniwersytetem?
Mężczyzna elegancki to ten, który nie musi być modny. Czy trzeba nas przekonywać do korzyści z bycia nie na czasie? Elegancja trwa, moda się zmienia – przeczytajcie w kompendiach dla współczesnych. Czyż nie jest to kuszące credo konserwatywnego ewolucjonisty? Jakość naszych koszul może być świetną miarą jakości naszej cywilizacji. Oczywiście, nie zabraknie wśród nas tradycjonalistów pokroju Gila Pendera z filmu Woody’ego Allena.
Karmiących się fantomami z przeszłości purytanów, niepozwalających klasycznie skrojonym dżinsom przebić się do mainstreamu współczesnej elegancji. Po stu latach, pod pewnymi warunkami, być może warto rozważyć ich akces do kanonu klasycznych spodni męskich?
Kanoniczny dres
Konserwatywni studenci zapomnieli, że to nie garnitur i ładny krawat mają przyciągać spojrzenia ich koleżanek, tylko kindersztuba ich właściciela. Profesor G. zapomniał, że czas grubych marynarek ze sztruksu przeminął, a w sklepach można już dopasować rozmiar spodni do własnej sylwetki – z estetycznym i praktycznym pożytkiem dla Profesora i jego otoczenia. I chciałbym w tym miejscu spuentować, ale nie wspomniałem o jeszcze jednej, drobnej sprawie.
Otóż ośmieliłem się kiedyś i po egzaminie u Profesora G., gdy już zwrócił mi indeks, w dość bezczelny (a jednak subtelny) sposób zakomunikowałem mu, że ma brzydko zawiązany krawat. Bąknąłem coś, że four-in-hand będzie lepiej pasował do jego typu twarzy. Profesor spojrzał na mnie, zmarszczył brwi. Podniósł nieznacznie do góry rękę i gdy już podjąłem decyzję o jak najszybszym opuszczeniu auli, z wprawą począł rozsupływać krawat.
– Panie Jakubie, dziękuję za sugestię. Z węzłami nigdy sobie nie radziłem. Ojciec regularnie się ze mnie śmiał, ale zawsze powtarzał, że od dobrze zawiązanego krawata lepiej mieć dobrze zawiązane poglądy. I to nie tak, że wtedy zrozumiałem, iż krawat jest nieważny. Zmieniłem tylko optykę. Miarą sztuki nie jest to, czy jest estetyczna, ładna, tylko to, czy tworzy tablice wartości. Jeżeli jakieś ciuchy pozwalają nam stać prosto i trzymać się godnie – to wkładajcie swoje ulubione T-shirty i dresy. A ja jutro idę do sklepu po własne.
§