Katolicy stają się bezradni wobec laicyzacji, stanowiącej awangardę współczesnej europejskiej idei. Kościół, który przez tysiąclecia był młotem na relatywizm, coraz częściej ulega jego pokusie.
Poznałem kiedyś parę. On – chłopak po katolickiej szkole. Ona – po gimnazjum i liceum prowadzonym przez siostry zakonne. O takich zwykło się mawiać, że to bogobojni, poczciwi ludzie. Czystość przedmałżeńska, narzeczeństwo w blasku wspólnoty, ślub, później potomstwo. Pech chciał, że para postanowiła podzielić się swoim doświadczeniem z innymi. Założyła fundację wspierającą instytucję rodziny i prowadzącą coaching dla par pragnących „po bożemu” przeżywać swoją miłość. Pół roku po własnym ślubie.
Obnaża to problem, jaki pojawił się w Kościele rzymskokatolickim już jakiś czas temu, a w ostatnich dziesięcioleciach przybrał na sile – owoce Vaticanum II w obszarze nowej ewangelizacji powodują protestantyzację życia duchowego członków wspólnoty.
Świadectwo i cenzur(k)a
Wartość świadectwa w Kościele wydaje się fundamentalna na obecnym etapie dziejowym. Funkcjonujące w powszechnej świadomości – i nie do końca współpracujące z powiewem Ducha Świętego – afery, zamęt liturgiczny czy próby podnoszenia ręki na dogmaty wiary w wysokich kręgach kościelnych stają się faktem. Tym bardziej wierni, tacy jak choćby przywołane małżeństwo, powinni być oczkiem w głowie hierarchii duchownej. Ot, chlubne przykłady działania łaski in situ.
Niestety, bardzo często za ochotnym sercem i młodzieńczym zapałem nie idzie żadne przygotowanie teologiczne i dogmatyczne, co obnażają wszelkiego rodzaju materiały zamieszczane w przestrzeni medialnej. Wystarczy zapoznać się z działalnością wspomnianej pary, by wywołać u nieprzekonanych politowanie, a u katolików, którzy nie zepchnęli swojej wiary li tylko w sferę uczuć – głęboką konsternację. Ktoś oburzy się zapewne, że to poruszające świadectwo relacji konkretnego małżeństwa z Bogiem. Nie warto być jednak głuchym na inną argumentację – to również szansa dla Złego, by uczynić z nauki chrześcijańskiej religijny coaching.
To temat, który coraz częściej pojawia się w naszych redakcyjnych rozmowach. Dlaczego ktoś, kto uczestniczy we Mszy Świętej, przystępuje do sakramentów i zna podstawowe prawdy wiary, odczuwa niepokój i zamęt na gruncie komunikatów płynących z kręgów kościelnych? Z czego to wynika? W dużej mierze z szerokiego asortymentu „katolickiego rynku idei” podlanego sekularyzmem i dostępnego – bez ograniczeń – na wyciągnięcie ręki. Trudno bez wahania poradzić katolikowi, który szuka odpowiedzi na dylematy współczesności, skąd ma czerpać wiedzę. Czy aby na pewno kanał wideo prowadzony przez księdza na jednym z najpopularniejszych portali internetowych jest stanowiskiem Kościoła? Czy odbywa się jakakolwiek weryfikacja tego typu treści płynących w kierunku wiernych? W kwestiach wydawniczych mamy jeszcze – niedoskonały wprawdzie, ale działający – imprimatur. Ale Internet, stanowiący przecież główne źródło wiedzy o sprawach bieżących? Chciałoby się powiedzieć: hulaj gnozo. Pozostaje nam wprawdzie prywatna, a i protestancka przecież sola scriptura – pytanie tylko, czy zdezorientowany katolik może zdecydować się jedynie na odwrót od pasterzy kościoła? Jeżeli tak, to czy jest to jeszcze katolicyzm?
Główny problem rysuje się następująco: w momencie głębokiego podziału Kurii Rzymskiej (przepychanki o obecność we wspólnocie kościoła Bractwa św. Piusa X; kontrowersyjne wypowiedzi Papieża Franciszka związane ze zmianą formuły modlitwy Ojcze Nasz; ekscentryczne wypowiedzi kardynałów Kaspera czy Marxa) katolicy stają się bezradni wobec laïcité, stanowiącej awangardę współczesnej europejskiej idei. Kościół, który przez tysiąclecia był młotem na relatywizm, coraz częściej ulega jego pokusie.
O, gnozo!
Bracia w wierze często rozmawiają o tym, którego coacha się czyta, słucha, wreszcie – co gorsza – z którym się zgadza lub nie. Bogactwo różnorodności, jakiej doświadczamy w Kościele – szczególnie po Vaticanum II – wychodzi naprzeciw doświadczeniu współczesnego człowieka. Rodzi to jednak olbrzymie zagrożenia natury duchowej i możliwość osunięcia się w kult daleki od katolicyzmu w jego odwiecznym kształcie. Choćby wspomniane wcześniej małżeństwo stanowi przykład tego, jak duch zabsolutyzowanego indywidualnego doświadczenia rozpanoszył się w Kościele. Pamiętajmy jednak, że to element szerszego zjawiska. Katolicka wspólnota zachłysnęła się – nie bójmy się tego nazwać wprost – protestancką, zielonoświątkową duchowością; przejęła jej pedagogikę, pojęcia, sposób przeżywania wiary. Coraz głośniej mówią o tym teologowie, przestrzegając przed pułapką gnostycyzmu. Trudno zliczyć, ile razy już byłem świadkiem sytuacji, w której wierni przekazują sobie znak pokoju, po czym jeden ze współbraci, cofając rękę, wypala: ale nie na krzyż. Głupota, niewiedza? Prawdopodobnie jedno i drugie. Można odnieść wrażenie, że coraz częściej w imię spontaniczności duchowego przeżycia dokonujemy regresu w sferze rozumowego podejścia do Objawienia. Niestety, ryba psuje się od głowy. Zastanawia na przykład powszechna nonszalancja hierarchii kościelnej w obsadzaniu parafii księżmi nieprzygotowanymi do pracy duszpasterskiej z ruchami charyzmatycznymi. W efekcie wierni, którzy uczynili ze wspólnoty swego rodzaju grupę „wtajemniczonych” i „wierzących lepiej”, są w tym przekonaniu utwierdzani przez przydzielonego im kapłana. Najczęściej, nie czarujmy się, młodego wikariusza, który nie otrzymał z kolei odpowiednich narzędzi, by taką grupą pokierować. Potrzeba wszak wielkiej delikatności i doświadczenia, by nie doprowadzić do jej zautonomizowania – zarówno na poziomie parafii, jak i całego Kościoła.
Imprimatur
Zbyt wiele w naszych wspólnotach fetyszyzacji doświadczenia indywidualnego, tak charakterystycznego dla współczesności, na rzecz którego porzucamy – głupio i ze szkodą dla samych siebie – przeżycie cum Ecclesia. Zbyt mało wśród naszych hierarchów dbałości o solidną dogmatykę ubraną w słowa, które zrozumiem ja oraz moi współbracia bez przygotowania teologicznego. Zbyt wiele oczekiwań, że narzędzia, które oferuje nowoczesny świat, będą w stanie zbliżyć nas do Tego, na którego czekamy przy końcu czasów.