Jest taki moment podczas świątecznej mszy świętej, gdy po długim, nużącym zwykle kazaniu wszyscy podnoszą się z ławek i wspólnie, chóralnym głosem przez niespełna dwie minuty jednostajnie recytują długą i uroczystą formułę. Zapewne mało kto świadom jest sensu wypowiadanych w tym momencie słów.
Symbol konstantynopolitański – bo tak modlitwa ta się nazywa – to relikt czasów, w których Kościół przywiązywał dużą wagę do znaczenia pojęć, za pomocą których definiował swą tożsamość i istotę swego posłannictwa. Z przekazów historycznych wynika, że nie tylko dostojnicy kościelni, ale również lud boży gorączkowo interesował się wówczas doktrynalnymi rozstrzygnięciami i orzeczeniami soborów. Było tak na przykład w 325 roku, gdy na pierwszym powszechnym soborze w Nicei, potępiono poglądy heretyka Ariusza, orzekając że Chrystus, będąc Synem Boga, jest równocześnie współistotny Ojcu. Podobno kwestia ta wzbudzała tak wielkie podniecenie, że na targowiskach Konstantynopola łatwiej można było usłyszeć opinię na temat natury Wcielonego Słowa niż poznać cenę sprzedawanych tam towarów. Dziś, ciężko byłoby znaleźć kogoś, kto zapytany o znaczenie pojęcia homoousion umiałby udzielić prawidłowej odpowiedzi. Kościół już dawno przestał nauczać – to smutna konstatacja, smutniejsza jest jednak ta, że przestał również sam siebie rozumieć.
Według legendy na soborze w Nicei św. Mikołaj spoliczkował bluźniącego Ariusza, który jak powiedziano wyżej, był heretykiem. Jego poglądy godziły w dogmaty krzepnącej jeszcze wtedy wiary chrześcijańskiej. Właściwie można by zaryzykować stwierdzenie, że sama potrzeba formułowania dogmatów wywołana była koniecznością odpowiedzi na coraz to nowe spekulacje głoszone i wyznawane przez licznych wówczas herezjarchów. Subtelności herezji pierwszych wieków chrześcijaństwa nie sposób opisać na kilku stronach maszynopisu, zresztą ten wątek historii Kościoła nie jest zasadniczy dla niniejszego tekstu. Pytanie naczelne brzmi: czy dzisiaj, w XXI wieku herezje są jeszcze możliwe? Oczywiście, ze tak, nie chodzi tu jednak o herezje rozumiane w sposób dosłowny. To, co możemy zaobserwować, a co mam zamiar opisać poniżej to przede wszystkim praktyczne przejawy nieuświadomionego odejścia od ortodoksji. Przyczyną tego stanu rzeczy jest programowa wręcz nieznajomość natury i istoty własnej wiary.
Aby w sposób skuteczny demaskować przejawy herezji, należy przede wszystkim poznać jej definicję. W języku greckim heiresis oznacza kolejno:, zdobycie miasta, mianowanie lub wybór urzędnika podział i upadek. Wydaje się, że pomiędzy dwoma ostatnimi znaczeniami zachodzi logiczna konsekwencja. Podział to przede wszystkim brak jedności, w tym wypadku jedności jakiejś myśli lub koncepcji z wykładnią Magisterium. Uparte trwanie przy fałszywej opinii lub co gorsza, ogłaszanie jej jako prawdziwej prowadzi do nieuchronnego upadku, gdyż powoduje zaciągnięcie anatemy – wykluczenia z grona osób objętych działaniem sakramentów świętych. Nie można bowiem korzystać z łask, podważając jednocześnie zasadność ich działania.
U podnóża każdej herezji tkwi kłamstwo, to właśnie ono jest powodem, dla którego Kościół tak radykalnie przeciwstawiał się i zwalczał wszelką heterodoksję. Lecz czy kłamstwo właśnie jest największym przewinieniem herezji? W katolickiej teologii moralnej zajmuje ono miejsce dość szczególe, św. Tomasz pisze o nim, że: „jest grzechem nie tylko z powodu wyrządzonej przez nie szkody, ale także z powodu nieporządku na którym polega; jest czynnością, której tworzywem jest to, co być nie powinno”. Kłamstwo to świadoma afirmacja nieporządku, przeciwieństwo prawdy, a więc bluźnierstwo uczynione Bogu. Oszustwo herezji powoduje utratę zdolności rozumienia prawdy o Chrystusie i Jego Ofierze czego nieuchronną konsekwencją może okazać się wieczne potępienie. Sama jednak umiejętność zdefiniowania herezji nie czyni z nas jeszcze specjalistów od jej demaskowania. Przewrotność nieortodoksyjnego myślenia bywa trudna do wykrycia, często należy szukać jej głęboko pod powierzchnią pierwszego wrażenia. Zobaczmy, jak wygląda to w praktyce.
Trzeba zdać sobie sprawę i wiedzieć z całą jasnością, że wszystkie cnoty i dobra, i nawet dobro, którym jest sam Bóg, nie czynią nigdy człowieka cnotliwym , dobrym lub błogosławionym jak długo to wszystko jest na zewnątrz duszy. W ten sam sposób ma się rzecz również z grzechem i złem. Dlatego chociaż to dobrze, że się pyta, docieka i poznaje, co czynili dobrzy i święci ludzie oraz co wycierpieli i jak żyli jak również co Bóg w nich i przez nich zdziałał i czego chciał, to jednak byłoby stokroć lepiej, gdyby człowiek dociekał i poznawał, czym jest i jak się przedstawia jego własne życie, a także czym jest w nim Bóg, czego chce, czego dokonuje, oraz do czego Bóg chciałby go użyć albo nie. Dlatego prawda jest gdy się mówi: wyjście na zewnątrz nie było nigdy tak dobre, żeby pozostawanie wewnątrz nie było lepsze.
Powyższy cytat to fragment anonimowego traktatu mistycznego datowanego na koniec XIV wieku, który określany jest mianem tzw. Teologii Niemieckiej. To niewielkie dziełko wydane zostało drukiem niespełna dwieście lat później przez Marcina Lutra, który we własnoręcznie napisanym wstępnie otwarcie przyznaje, że treść traktatu stanowiła dla niego jedną z głównych inspiracji. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że cytat nie skrywa w sobie żadnych niebezpieczeństw. Mówi przecież o odkrywaniu Boga w swoim życiu. Gdy jednak przyjrzymy mu się bliżej nasze zaniepokojenie może wzbudzić sposób, w jaki autor tekstu odnosi się do roli cnotliwych uczynków w życiu duchowym. Być może spowodowane jest to mistycznym usposobieniem Frankfurtczyka (tym mianem tradycja określa anonimowego twórcę dziełka), któremu bliższa jest perspektywa pobożnej kontemplacji niż aktywnego życia pośród bliźnich. Zdziwienie pojawia się w momencie gdy spotykamy się z dokonanym przez Lutra rozwinięciem przedstawionej w traktacie intuicji. Ktoś może oburzyć się i zapytać: co złego zrobił Marcin Luter? Czy nie chciał tylko położyć kresu haniebnemu procederowi kupczenia odpustami? Tu czai się kolejna pułapka ignorancji. Wbrew powszechnemu mniemaniu większości współczesnych katolików to nie zniesienie celibatu stanowi istotę protestantyzmu. Herezja Lutra wiąże się przede wszystkim z wywróceniem do góry nogami katolickiej nauki o zbawieniu. Zaproponowany przez XVI wiecznego augustianina system niemal całkowicie pozbawia nas nadziei na to, że żyjąc cnotliwie, możemy zbliżać się do odkupienia. W teologii Lutra to nie uczynki są świadectwem moralności człowieka, lecz to człowiek określa wartość moralną uczynków. Usprawiedliwienie przed Bogiem jest radykalnie aprioryczne, pochodzi z zewnątrz i ma charakter bezdusznej predestynacji. To okrutna koncepcja, która skazuje nas na potępienie bez możliwości odwołania się od wyroku. Zacytowany powyżej fragment Teologii Niemieckiej na pierwszy rzut oka niczym nie sugerował takiej perspektywy. Na tym właśnie polega przewrotność herezji. Kto nie dość rozumie sam siebie ten zawsze ulegnie fałszywej obietnicy raju.
Luter i skutki zaproponowanej przez niego wizji świata to temat, który z pewnością przekracza ramy tych luźnych rozważań, i choć z całą pewnością w dzisiejszym Kościele da się zauważyć silne wpływy wyznań reformowanych, to jednak nie ten akurat wątek stanowi główny cel moich dociekań.
Praktyczne przejawy odejścia od ortodoksji dotrzeć można niemal na każdym kroku. Ktoś, kto zawodowo zajmuje się teologią lub wykazuje szczególną znajomość historii Kościoła, na pewno w bardziej kompetentny i skrupulatny sposób potrafiłby wskazać obszary zdominowane przez takie praktyki. Sądzę jednak, że aby zarysować ich główny kształt, wystarczy podstawowa znajomość prawd katolickiej wiary.
Wróćmy raz jeszcze do metafory niedzielnej mszy świętej. Charakterystycznym elementem każdej eucharystii, który na stałe zagościł już w świadomości wiernych, są tak zwane ogłoszenia duszpasterskie. Przypominają one często drugie kazanie, o ile jednak komentarz do Ewangelii ma zwykle formę niezgrabnej i infantylnej przypowieści, o tyle dotyczące spraw powszednich informacje parafialne obwieszczane są z werwą, powagą i niemal stuprocentowym zaangażowaniem. Okazuje się, że remont dachu, organizacja parafialnego pikniku, autokarowa pielgrzymka czy nowy termin spotkania scholi śpiewaczej powagą swą dorównują faktom z życia Jezusa Chrystusa. Nie raz utyskiwano już na to, że księża za bardzo pochłonięci są dziś aktywnością zewnątrz-światową. Nie chodzi tu oczywiście o próbę naśladowania życia świeckiego, choć zapewne nie sposób wykluczyć również takich przypadków. Parafialny aktywizm – bo na nim chce się tu skupić – wynika według mnie z silnego przekonania, że ewangelizacja jest prawdziwie skuteczna dopiero wówczas gdy staje się przedmiotem jakiejś angażującej całą wspólnotę aktywności – a więc, że posługa duszpasterska polega głównie na nieustannym „działaniu”. W tym właśnie powinno szukać się powodu dla wszelkich kościelnych inicjatyw, które poza formą i być może ogólnym dobrym samopoczuciem uczestników nie wiele wspólnego mają z istotą wyznawanej przez nich wiary. Jeśli damy się uwieść przekonaniu, że działanie (gest) sam przez siebie staje dobry lub zasługujący wówczas zupełnie nowe oblicze odkryją przed nami sakramenty święte, których istota tkwić będzie od tej pory w formie, a nie w realnym ich znaczeniu. Stąd już tylko krok dzieli nas od weekendowych bierzmowań, nieważnych ślubów świętokradczych komunii i chrztów dokonywanych proforma. Takie podejście już samo w sobie nosi znamiona heterodoksji. Podczas gdy wszyscy zachłyśnięci są pustymi formami ewangelizacyjnego aktywizmu, uwadze ubiegają kwestie szczególnie istotne z perspektywy prawidłowego rozumienia i przezywania wiary. Charakterystycznym przykładem rażących zaniedbań w dziedzinie edukacji duchowej jest powszechne dziś przekonanie o tym, że dobre uczynki są wyłącznie efektem indywidualnych i suwerennych wyborów człowieka, te zaś podstawę swą znajdują w wolnej woli. Popularny jest również pogląd, że to właśnie skłonność do czynienia dobra stanowi decydujący argument w dyskusji nad warunkami ludzkiego zbawienia. Powszechne lekceważenie roli, jaką w procesie uświęcenia człowieka odgrywa łaska, ma swe nieświadome antycypacje w poglądach Pelagiusza, heretyka żyjącego i nauczającego w V wieku. Zwolennicy pelagianizmu negowali istnienie i działanie łaski czynnej, a więc tej, która zgodnie z doktryną katolicką oświeca rozum i umacnia naszą wolę czynienia dobra. Wpływy myśli pelegiańskiej manifestują się też wyraźnie w podejściu do roli i znaczenia grzechu pierworodnego. Mało kto dziś realnie wierzy, że przyczyną wszystkich nieszczęść i upadku człowieka jest nieposłuszeństwo pierwszych ludzi. Równie trudno byłoby znaleźć entuzjastów poglądu, że w konsekwencji wyboru dokonanego przez Adama i Ewę, każde nowo narodzone dziecko obarczone jest winą, która może stać się przyczyną wiecznego potępienia, a od skutków, której uwalnia je dopiero chrzest. Zresztą sam chrzest, o czym była już mowa, traktowany jest dziś raczej jako symbol co także wpisuje się w katalog pelagiańskich nadużyć. Źródłem wszystkich tych nieporozumień jest programowa ignorancja oraz brak elementarnej wiedzy. Brak świadomości zasad własnej wiary pcha ludzi w objęcia intuicji i przeczuć, które stoją w sprzeczności z logiką teologii i wskazówkami Magisterium. To właśnie miał na myśli Pius X, pisząc o moderniście, że:
Uznaje i ma za pewne to, iż rzeczywistość pierwiastka Bożego sama w sobie istnieje i nie jest wytworem wierzącego. Gdy zaś kto się go zapyta, na czym polega ta pewność, odpowie, że na osobistym każdego człowieka doświadczeniu.
Wspomniałem wyżej o grzechu pierworodnym, ale odnoszę silne wrażenie, że problem jest o wiele szerszy i dotyczy trudności, z jakimi zmaga się współczesność kiedy próbuje odpowiedzieć na pytanie o naturę zła. Grzech postrzegany jest dziś raczej jako relikt czasów, w których człowiek nieświadomy jeszcze licznych subtelności swej natury pochłonięty był manią nieustannego odmawiania sobie radości w imię jakiegoś niezrozumiałego poruszenia duszy, które współczesna psychologia określiłaby zapewne mianem nałogowej autodeprecjacji. Wyrzucenie pojęcia grzechu poza nawias życia społecznego jest przejawem szerszego nawyku, jakim stało metodyczne odmawianie złu znamion zła. Nie mam tu na myśli niezwykle popularnej dzisiaj tendencji do relatywizowania wszystkiego co możliwe. Jest to raczej jeden ze złowróżbnych skutków postępującego od setek lat, permanentnego kryzysu wiary w Szatana. Patrząc na średniowiecze, doskonale widać jak wielką rolę w życiu ówczesnego człowieka ogrywało silne przekonanie o nieustannym obcowaniu z mocami piekielnymi.
O demonologicznej wrażliwości ludzi wieków średnich dobrze świadczą liczne bestiaria, które po dziś dzień możemy oglądać, podziwiając fasady wczesnośredniowiecznych, romańskich kościołów. Przedstawienia te nierzadko przywodzą na myśl pogańską przeszłość ludów, które w późniejszych wiekach włączone zostały w orbitę Christianitas. Katalog kreatur jest niezwykle rozbudowany, poza głównymi figurami szatańskiego panteonu obejmuje on także mieszkańców chtonicznych czeluści i morskich otchłani.
Istoty dwupłciowe, grubianie o sześciopalczastych dłoniach, syreny, hipocentaury, gorgony, harpie, inkuby, smokołapy, minotaury, rysie lamparty, chimery, cenopery o pyskach lwów rzucających z nozdrzy płomienie, odonotryannosy, stwory wieloogoniaste, węże włochate, szylkretowe i gładkie, salamandry, cerasty, dwugłowy o grzbietach uzbrojonych w zęby, hieny, wydry, wrony, krokodyle, hydropeksy o rogach niby piła, żaby gryfony, małpy, pawiany, leocrocuty, mantykory, sępy, tarandy, łasice, smoki zwykłe i jednookie, dudki, sowy, bazyliszki, hipnale, spectafici, skorpiony, jaszczury, wieloryby, amfsibeny, iaculi, jaszczurki, remory, polipy, mureny i żółwie.
To tylko niektóre ze stworzeń, jakie benedyktyński nowicjusz Adso z Melku, bohater powieści Uberto Eco opisywał wpatrując się w bogato zdobiony portal klasztornej bazyliki piemonckiego opactwa. Jednak nie tylko zabytki architektury i sztuki sugerują jak wielką rolę w chrześcijańskim świecie, odgrywał niegdyś Szatan. Z pomocą przychodzi nam również literatura. Nawet pobieżna lektura pism Ojców Pustyni, rzuca światło na podstawowe założenia chrześcijańskiej antropologii, według której człowiek zmuszony jest nieustannie odpierać ataki Złego. Mistrzowie ascezy chcą w nas widzieć rzucony na pożarcie demonicznym silom kawałek mięsa, dla którego jedyną drogą ratunku jest całkowita rezygnacja z doczesności i skupienie na kontemplacji. O ile wybór takiej drogi życia nie może stanowić powszechnego powołania, o tyle zarysowany przez Ojców Pustyni problem nieustannej ingerencji Złego znajduje potwierdzenie nie tylko w pismach późniejszych autorów, ale również w oficjalnym nauczaniu Kościoła. Silne przekonanie o działaniu Szatana w świecie nie jest, jak chcieliby niektórzy średniowiecznym wynalazkiem zabobonnego ludu, który w mętnych i upiornych wizjach szuka wytłumaczenia dla znoju swej lichej egzystencji. Napięcie pomiędzy tym co boskie i tym, co diabelskie stanowi ontologiczną zasadę chrześcijaństwa, jest osią dychotomii, w oparciu o którą system ten może w sposób kompletny opisywać świat oraz starać się wpłynąć na rzeczywistość. Jak przekonuje Michał Łuczewski niemal każdy porządek kulturowy i system religijny opiera swą tożsamość oraz metodę i zasięg oddziaływania na binarnym schemacie, który wyznacza granice pomiędzy tym, co właściwe, a tym co obce. Nie inaczej jest w przypadku Chrześcijaństwa. Istotną cechą chrześcijańskiej kosmogonii jest fakt, że nie ogranicza się ona jedynie do akcentowania różnicy tylko za pomocą abstrakcyjnych pojęć (dobro, zło , grzech, łaska), lecz potrafi również wskazać ich przyczynę oraz utożsamić je z konkretnymi bytami. W przypadku zła, grzechu, nieprawości czy potępienia Kościół zawsze wskazuje na Szatana. Spadający z nieba jak błyskawica książę tego świata jest wyjątkowo ważną postacią na scenie soteriologicznego dramatu człowieka. Diabeł jak soczewka skupia w sobie cały ciężar i grozę zła, stanowi symbol upadku, zapowiedź cierpienia. Jest inicjatorem, początkiem i kresem wszelkiej nieprawości, symbolem wszystkiego tego co, posługując się retoryką binarnego kodu, nazwalibyśmy elementami niepasującymi do zbioru. Będąc desygnatem zła, Szatan nieustannie uwypukla różnicę, na której opiera się chrześcijański opis rzeczywistości. Dopóki odczuwamy napięcie pomiędzy sacrum i profanum, dopóty wizja świata jest dla nas spójna i kompletna. Kiedy równanie zostanie pozbawione elementu demonicznego, wynik przestaje być logiczny a cały system zaczyna przypominać dom bez fundamentów.
Proces powolnego oswajania zła rozpoczął się u schyłku średniowiecza, i jest nieodzownie związany z pojawieniem się pierwszych tendencji do patrzenia na świat przez pryzmat naukowy. Zdaniem Łuczewskiego to właśnie zaproponowany przez naukę sposób opisu rzeczywistości zmarginalizował teologię i doprowadził do zneutralizowania kategorii takich jak „dobro i zło”. Naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy było zakwestionowanie autorytetu i siły sprawczej Szatana, co doprowadziło do niemal całkowitego wyrzucenia go poza nawias ludzkich spraw i zmartwień. Od tej pory Szatan jest raczej figurą retoryczną, symbolem i przenośnią lub po prostu elementem folkloru. Mało kto traktuje go dziś jako realny byt niewielu wierzy też w jego nieustanną ingerencję. Ten pozorny egzorcyzm jest w istocie realizacją szatańskiego planu i wielkim tryumfem jego obecności. Pozbawione tożsamości zło wygasza napięcie pomiędzy sacrum i profanum, Bóg bez antagonisty staje się pustym pojęciem, a pytania o sens Jego istnienia sprawiają nam coraz większe trudności. Kościół od dawna nie ma już prawie żadnego wpływu na przebieg procesów, które kształtują naszą rzeczywistość, gdy jednak milcząco godzi się z upadkiem wiary w Złego, wówczas sam przed sobą wyrzeka się sensu własnego istnienia.
Dzisiaj słowo „szatan” nie wywołuje już grozy, lecz wzbudza uśmiech litości na twarzy. Być może jednak w jakiejś mierze racje miał bohater cytowanej już powieści Eco, demoniczny Jorge z Burgos widząc w lęku przed diabłem najmędrszy i najtkliwszy z Boskich darów. Zniwelowanie ontologicznej różnicy pomiędzy pojęciami dobra i zła niesie ze sobą jednak cos więcej niż tylko degradację i pozorną dezaktualizację chrześcijańskiego systemu wartości. Doskonale rozumiał to René Girard, który w ramach stworzonej przez siebie koncepcji mimetyczno-ofiarniczej dużo miejsca poświęcił problemowi kryzysu ofiarniczego. Francuski antropolog kultury właśnie w zatarciu podstawowych różnic widział przyczynę galopującej przemocy. Według Girarda każda społeczność funkcjonuje na postawie sztywnych i nienegocjowalnych kategorii, które zapewniają każdemu jej członkowi poczucie indywidualnej tożsamości, oraz narzucają mu role jaką odgrywa w ramach całego układu. Kategorie te pełnia funkcje podstawowych współrzędnych, koordynatów będących gwarancją istnienia wspólnoty. Kiedy różnice ulegają rozkładowi, erozją dotknięte zostają wszystkie więzi i relacje. Powszechny egalitaryzm pojęciowy jest pierwszym, lecz nieodwracalnym krokiem w kierunku chaosu agresji i rywalizacji. Korowód przemocy trwa, dopóki wspólna ofiara nie połozy kresu mimetycznej zazdrości członków wspólnoty. Odmawiając tożsamości złu, podjęliśmy decyzje o rozpoczęciu wojny wszystkich ze wszystkimi, pojednawcza ofiara może okazać się ponad nasze siły. Wszystko dlatego, że zaprosiliśmy do naszych serc Szatana, w którego przecież od dawna już nie wierzymy, ale który – cytując Heraklita – będąc niewidzialnym rządzi panuje nad tym co widzialne.