JAN ŻABOKLICKI: ZWYCIĘSTWO BEZPOWROTNIE UTRACONE

Sto lat temu wydarzył się cud. W gorącym słońcu sierpnia, na przedpolach Warszawy starły się w żelaznym uścisku dwie wizje świata. Tytanicznym wysiłkiem całego narodu i dzięki ogromnej determinacji wszystkich niemal warstw społeczeństwa młode państwo polskie zatrzymało impet bolszewickich hord, niwecząc tym samym rojenia o eksporcie ideałów komunistycznej rewolucji na Zachód.

Wycieńczeni żołnierze zeszli ze swych stanowisk, w poplamionych krwią mundurach, z uśmiechem na ustach i radością w sercu wracali do codziennych obowiązków: nauki, pracy, na rolę. Pochowano poległych, wręczono ordery i przyznano awanse. Wielkie poświęcenie polskiego żołnierza nie umknęło również uwadze zagranicznych komentatorów, Edgar Vincent D’Abernon pisał, że współczesna historia nie zna wydarzeń posiadających większe znaczenie niż Bitwa Warszawska. Od tamtej pory, co roku 15 sierpnia ulicami miast przetaczały się defilady. Podkute buty, lśniące hełmy, stukot podków i skrzyp siodeł – wszystko po to, aby nieustannie przypominać i ciągle pamiętać, wszystko po to, aby budować tak bardzo potrzebny młodemu państwu mit zwycięstwa. Wiktoria z 1920 roku to jedna z najbardziej chwalebnych kart w historii oręża i Narodu polskiego. Obroniliśmy swą niepodległość, uratowaliśmy Europę, światu daliśmy przykład, a sami przed sobą udowodniliśmy, że pomimo wysiłku zaborców i 123 lat niewoli nadal tworzymy wspólnotę i mamy prawo o sobie stanowić. 

Sto lat później, gdy pisze te słowa, mam wrażenie, że powtarzam za podręcznikiem do historii. Czuję się, jakbym oglądał, wiszący na ścianie przepastnego muzeum, zakurzony obraz lub składał wieniec pod poczerniałym cokołem pomnika, którego niewyraźny kształt przypomina jednego z wielkich wodzów i ojców polskiej niepodległości. Pusta, pozbawiona głębszego sensu celebracja wydarzeń sprzed lat, wypłowiały symbol przeszłości, którą znamy tylko z lekcji historii. W głębi duszy wszyscy czujemy, że zwycięstwo z 1920 roku nie jest naszym zwycięstwem. Dostrzec to można choćby w nieudolnych próbach jego upamiętnienia. Począwszy od kinematografii, skończywszy na projektach pomników, na każdym kroku widać, jak obca i niezrozumiała jest dla nas historia sprzed stu lat, historia, która już nigdy nie posłuży jako państwotwórczy mit. Cud nad Wisłą to zwycięstwo utracone.

Szańce, których z poświęceniem i odwagą broniliśmy w 1920 roku, zostały wzięte szturmem niespełna dwadzieścia lat później. Pobici, porzuceni przez sojuszników i upokorzeni wystawieni zostaliśmy na pastwę żywiołów, które zmieniły nas nie do poznania. Polska stała się biernym uczestnikiem, przywiezionej na pancerzach obcych czołgów, metodycznej i krwawej rewolucji, której duchowymi spadkobiercami jesteśmy wszyscy. Wykorzenieni i bezdomni usilnie przeglądamy się we własnej przeszłości, mając nadzieję, że w odbiciu odnajdziemy lek na dręczące nas poczucie osamotnienia. Ejdetyczna wizja dawnej Polski jest dla nas, obietnicą szczęścia, jedyną narracją, która pozwala nam choć przez chwilę poczuć się jak w domu. Nie dostrzegamy jednak przepaści, która dzieli nasze „tu i teraz” od wyidealizowanej przeszłości lat 20. Jesteśmy narodem zerwanej ciągłości, wspólnotą, która rozpaczliwie i po omacku stara się zrozumieć samą siebie.

Zwycięstwo z 1920 roku należy do obcego nam imaginarium, leży w polu symbolicznym świata, który bezpowrotnie skończył się wraz z pierwszą salwą pancernika Schleswig-Holstein.  Nasza zbiorowa świadomość jest dziedzictwem wydarzeń, które rozpoczęły się 1 września 1939 roku, wypadkową  procesów zapoczątkowanych wraz z wybuchem II wojny światowej. Właśnie dlatego tak trudno nam z nieudawanym zaangażowaniem mówić o dziedzictwie sukcesu sprzed stu lat, choć bardzo się staramy, to jednak nadal nie umiemy weń uwierzyć, ani wykształcić w sobie autentycznej, emocjonalnej więzi z tym wydarzeniem. Bez tego wspomnienie 15 sierpnia 1920 roku jest tylko barwnie przystrojoną datą w kalendarzu. Jeżeli poza ulotnym tryumfem zwycięstwo posiada jeszcze jakąś inną wartość, to jest nią zapewne budowanie tożsamości i umacnianie wspólnoty. Inaczej staje się jednym z wielu punktów osadzonych na nieskończenie długiej osi ludzkich dziejów.

Pomimo swej skomplikowanej przeszłości i dręczącego nas poczucia osierocenia nadal potrafimy jednak autentycznie i świadomie przeżywać swą tożsamość. Dowodem na to jest choćby fenomen Powstania Warszawskiego. Trwająca 63 dni, krwawa i beznadziejna walka, przypieczętowana zagładą Warszawy i tragedią tysięcy ludzkich istnień od dłuższego stanowi jedno z najważniejszych wydarzeń, wokół których konstytuuje się nasze współczesne poczucie narodowej przynależności i dumy. Dramat Powstania i heroizm jego uczestników silnie zakorzeniony jest doświadczeniach historycznych, które wywarły decydujący wpływ na obecny kształt polskiego państwa i społeczeństwa. Silny mit wspólnoty, jaki wytworzyła walcząca Warszawa, ma charakter inkluzywny, dzięki temu wyzwala prawdziwą solidarność i autentyczne poczucie identyfikacji. O skali jego oddziaływania świadczy fakt, jak bardzo rocznica wybuchu Powstania stała się wydarzeniem ogólnopolskim. Zapewne nie udałoby się to bez umiejętnie przemyślanej i prowadzonej polityki historycznej, to między innymi dzięki niej wielu Polaków odczuwa dziś emocjonalną więź z uczestnikami wydarzeń sprzed 76 lat. Paradoks całej sytuacji polega na tym, że zryw mieszkańców stolicy w sensie ludzkim i militarnym był katastrofą, klęską, która biegunowo odbiega od wydarzeń z sierpnia 1920 roku. W tym paradoksie manifestuje się właśnie nieoczywista istota zwycięstwa, której nie da się mierzyć wielkością tryumfalnego pochodu.