Bird of Prey
Bird of Prey
Flying high
Flying high
take me on your flight
Jim Morrison
Marek należał do tych pilotów, którzy, jak mawiał klasyk, mogliby latać nawet na drzwiach od stodoły. O lataniu wiedział wszystko
Pewnie niewielu z was mnie zna, choćby z widzenia. Nigdy mi nie zależało na tym, żeby się rzucać w oczy. Nie lubiłam życia towarzyskiego, zamiast niego wolałam zaszyć się z książką pod kocem przy kominku. Zawsze mieliśmy kominek. Mąż był zaradnym człowiekiem. Krótko po ślubie wybudował dla nas dom w Bydgoszczy, na Osowej Górze, ale po prawie trzydziestu latach życia w tym miejscu postanowiliśmy sprzedać dom i za uzyskane pieniądze oraz za oszczędności kupić działkę za miastem. Nie mieliśmy dzieci, więc odpadały kwestie podziału majątku i związane z nim ewentualne napięcia, jeśli wiecie, o czym mówię. Decyzję o wyprowadzce podjęliśmy wspólnie, chociaż to chyba ja bardziej na nią naciskałam. Może szukałam samotni? Może miałam już trochę dość miasta, bo umówmy się, Osowa Góra już dawno przestała być cichą, peryferyjną dzielnicą, stając się jedną z części rozrastającego się organizmu. Spędziliśmy tam z mężem miłe chwile i nie mam wcale na myśli wieczorów przy kominku. Jednak było też sporo złych chwil.
No dobrze, ale na czym to skończyłam? Aha, no więc wyprowadzka. Nasz wybór padł na Stary Jasiniec, wioskę położoną kilka kilometrów od Ciemnej Doliny. Dlaczego? Kiedyś myślałam, że to kwestia przypadku. Przypadkiem lubimy tłumaczyć sobie wszystko, co nas w życiu spotyka. To normalne, bo człowiek lubi sobie ułatwiać. Przypadkowo spotykamy kogoś, z kim spędzamy życie. Przypadkowo łapiemy raka. Przypadkowo nie możemy mieć dzieci. Przypadkowo wpadamy w oko czemuś, co nas widzi, ale czego sami długo nie dostrzegamy.
Długo jeździliśmy po okolicach bliższych i dalszych w poszukiwaniu miejsca, w którym wspólnie spędzimy starość. Takie było nasze marzenie, zachcianka, kaprys dobrze sytuowanych samotnych ludzi w wieku senioralnym. Pewnego dnia znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do Ciemnej Doliny. Krajówka wybudowana w czasach Gierka, z poszerzonym leśnym odcinkiem długości paru kilometrów, zwanym pasem startowym.
– Drogowy odcinek lotniskowy! – mąż zawsze mnie poprawiał, kiedy tylko wspominałam w naszych rozmowach o „pasie startowym”. W sprawach fachowego nazewnictwa był bezkompromisowy.
Drogowy odcinek lotniskowy na wypadek wojny rzecz jasna. Mogły tu lądować i startować samoloty bojowe, transportowe, a nawet pasażerskie. Ktoś powie: komuna miała obsesję wojny. Może i miała, ale nie lepsza obsesja wojny niż ślepa wiara w wieczysty pokój? Spójrzcie wokół, to zrozumiecie. A może i niczego nie zrozumiecie.
Gdyby spojrzeć na Stary Jasiniec z lotu ptaka, to wygląda on jak wycięty w lesie owalny placek pól, wśród których ktoś przypadkowo rozsypał zabudowania. Placek, kiedy zobaczyłam go pierwszy raz na mapie Google’a, przypominał mi postać z jakiejś kreskówki, której nie potrafię sobie przypomnieć, ale chodzi mi o takiego krępego psiaka z grubym karkiem, na którym tkwi wielki, spłaszczony łeb z mocarnym pyskiem i rzędem wystających z dołu zębisk. Pies siedzi, lekko pochylony na lewą stronę, i czeka. Albo może raczej nasłuchuje. Z jego pyska spływa gęsta, lepka ślina. Jego oczy są szeroko osadzone i czujne. Ciało psa jest jednym zwalistym kłębem mięśni.
Oglądanie kreskówek jakoś mi weszło w krew, sama nie wiem, skąd mi się to wzięło. Chyba stąd, że spędzałam mnóstwo czasu sama w domu, a oglądanie kreskówek wydało mi się najmniej inwazyjne dla mózgu. Więc rano włączałam sobie Cartoon Network albo inny kanał z kreskówkami i tak to sobie leciało, kiedy robiłam pranie, obiad, kiedy smażyłam powidła śliwkowe (koniecznie z dodatkiem czarnej czekolady, musicie spróbować!) albo kiedy siedziałam przy oknie wpatrzona w to, co za nim i jeszcze dalej.
Jednak to, co z lotu ptaka przypomina kreskówkę, z bliska staje się twoim nowym życiem. Jak już powiedziałam, pewnego razu, kiedy jechaliśmy w stronę pasa startowego pod Ciemną Doliną, rzuciłam do męża, który prowadził naszą hondę CRV:
– Skręć tu.
Wtedy nie wiedziałam, że w tych dwóch słowach zawrze się cały mój los. „Skręć tu” wypowiedziałam głosem spokojnym, jakbym była pewna, że należy zjechać z szosy właśnie w tę boczną, bardzo wąską asfaltówkę z kierunkowskazem: „Stary Jasiniec”. Mąż spojrzał na mnie, jak to on miał w zwyczaju, trochę jakby chciał powiedzieć: „A tobie co znowu przyszło do głowy?”, ale nie powiedział nic, tylko uśmiechnął się i zahamował tuż za kierunkowskazem, włączył wsteczny bieg i po chwili jechaliśmy tą bardzo wąską asfaltówką, biegnącą przez wysoki i ciemny las mieszany. Po ujechaniu niewielkiego odcinka znaleźliśmy się na owym placku wśród lasów, o którym wtedy jeszcze nie wiedziałam, że przypomina psa z wyszczerzonymi kłami. To było w dwa tysiące dziesiątym, jakoś w kwietniu, nie pamiętam, przed tą historią pod Smoleńskiem czy po niej. Chyba jednak po, bo pamiętam, że z mężem wtedy często rozmawialiśmy o tym, co tam się stało dziesiątego kwietnia rano. Nie mówiłam jeszcze, ale w tym miejscu nadszedł czas, żeby to powiedzieć. Mój mąż, pułkownik Marek Dzielski, był pilotem Sił Powietrznych. Latanie było jego całym życiem i mówię to bez zazdrości, choć kosztowało mnie to morze wylanych w samotności łez. Szybko musiałam zrozumieć, że w konfrontacji ze skrzydłami z biało-czerwoną szachownicą muszę pogodzić się z miejscem „tej drugiej”. Marek należał do tych pilotów, którzy, jak mawiał klasyk, mogliby latać nawet na drzwiach od stodoły. O lataniu wiedział wszystko i przyznam, że kiedy spotykał się z kolegami, musiałam wysłuchiwać długich opowieści o przygodach w przestworzach, z których niewiele rozumiałam. Sama myśl o wzniesieniu się ponad ziemię przyprawiała mnie o mdłości, jako że od wczesnego dzieciństwa cierpiałam na lęk wysokości. Nawet oglądając kreskówki, czułam, jak pocą mi się dłonie, kiedy bohater wchodził na wysoki budynek, po czym z niego spadał. Spadał, choć rzecz jasna poza spłaszczeniem się podczas lądowania nie stawało mu się nic złego. Kreskówkowy ludzik podnosił się, powracał do dawnego kształtu i ruszał ku kolejnym kreskówkowym przygodom.
Po tej historii pod Smoleńskiem Marek jeszcze częściej niż zwykle spotykał się z kolegami pilotami, rozmawiali długo, do późnej nocy, niekiedy mocno się kłócąc. Należał do tych oficerów Sił Powietrznych, którzy twierdzili, że dziesiątego kwietnia nie zawinili ludzie znajdujący się na pokładzie samolotu. Pamiętam, że wtedy, w pierwszych tygodniach, nie używał jeszcze słowa „zamach”, mówił tylko „katastrofa”. Czytał wszystko, co na ten temat pojawiało się w mediach. Niekiedy zamęczał mnie długimi wywodami, których słuchałam, kiwając głową, ale nie miałam serca mu powiedzieć, że niewiele mnie to obchodzi. Ludzie zginęli i nic ich już nie wskrzesi. Samolot spadł po rosyjskiej stronie i już samo to przesądzało o dalszym losie całego śledztwa. Dla mnie sprawa, choć niewyjaśniona, była zamknięta. Trzeba pogodzić się z rzeczami, które nas przerastają. Przestać je drążyć, bo tak naprawdę drążymy nie je, ale nasze własne rany. Zabijamy się krok po kroku.
– Daj już spokój, Mareczku, nie dojdziesz prawdy. Ani ty, ani nikt inny – mówiłam spokojnie, kiedy mąż próbował mnie przekonać do którejś ze swoich kolejnych teorii. Patrzył na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami, które zawsze wydawały mi się wilgotne.
– Jak możesz w ogóle tak mówić? – dziwił się szczerze. – Tam nie zginęli tylko ludzie, tam zginęła też wiara w to państwo, we wszystko, co dla mnie ważne.
Mało mnie to obchodziło. Taka była brutalna prawda, choć oczywiście nigdy mu tego nie powiedziałam. Starałam się nawet mu tego nie okazywać gestem czy miną. Lata wspólnego życia nauczyły mnie pewnej gry z nim, gry, dzięki której miałam swój mały święty spokój.
– Jeśli tej sprawy nie wyjaśni się do końca, do samego dna, to już nigdy nic nie będzie takie jak przedtem – mówił z naciskiem, a jego duże niebieskie oczy wilgotniały coraz bardziej.
– Na pewno sam tego nie wyjaśnisz – próbowałam zamienić wszystko w drobnostkę, w poobiednią pogawędkę na tematy ogólne.
– Nie jestem sam – odparł pewny siebie i już do końca dnia milczał. Zagłębiał się w internet, śledził kolejne „sensacyjne” doniesienia, weryfikował dotychczasowe teorie z pojawiającymi się masowo nowymi teoriami. Mailował, telefonował do znajomych, wymieniał z nimi spostrzeżenia, czasem się kłócił, a innym razem długo słuchał i tylko kiwał milcząco siwą głową.
Po takich rozmowach miałam swój wymarzony święty spokój, który jednak nie bardzo umiałam wypełnić sensownymi zajęciami. Wieczorami siedziałam przy kominku, a Marek odkurzał kolekcję swoich modeli lotniczych. Niektóre zrobił sam, część stanowiła pamiątkę z jego długoletniej służby w Siłach Powietrznych. Czasem brał do ręki któryś z modeli, siadał na swoim ulubionym fotelu pod lampą i długo się przyglądał płatowcowi. Unosił go, wykonywał przeróżne powietrzne figury, a potem na długo zamierał w bezruchu. Jego oczy znowu były wilgotne.
– Wiesz, co to znaczy przeciągnięcie? – pytał cicho, kiedy zaglądałam do jego pokoju, skąd mimo bardzo późnej pory wciąż sączyło się pod drzwiami światło. A potem po raz kolejny ze szczegółami opowiadał mi zdarzenie, które przeżył na początku swojej służby na odrzutowcach. To było w połowie lat osiemdziesiątych. Zaczął wtedy latać na „suce”, jak nazywał rosyjski samolot odrzutowy Su-22. Po odbyciu wymaganego szkolenia, które uprawniało go do objęcia sterów tej maszyny, powierzono mu pierwszy lot bojowy. Miał patrolować nasze wybrzeże w rejonie dawnego województwa koszalińskiego. Była pełnia lata, godziny przedpołudniowe. Warunki do lotu panowały doskonałe. Słońce wznosiło się ponad horyzont. Niebo było, jak to określił Marek, jak odwrócona do góry dnem błękitna szklana waza. Mój mąż zawsze miał skłonność do przejaskrawionych opisów. Niektórzy koledzy złośliwie nazywali go „bajarz”, co się zresztą nasiliło po dziesiątym kwietnia. Jednak tamto zdarzenie opisywał mi zawsze tymi samymi słowami, zapewniając, że i tak dobiera je powściągliwie.
– Słowa są tylko słowami. Nawet najlepszy opis nie odda nigdy tego, co wtedy przeżyłem. Ale słowa to wszystko, co mi po tym zostało. Dlatego proszę, daj mi to opowiedzieć jeszcze raz – mówił spokojnie, a ja już wiedziałam, że za chwilę znowu razem z nim zajmę miejsce w ciasnej kabinie „suki”, mimo że wtedy, patrolując wybrzeże koszalińskie, był sam. Zupełnie jakby chciał przeżyć to jeszcze raz, tylko ze świadkiem. Chcąc nie chcąc, siedziałam z nim więc w tym wąskim kokpicie, mimo że na samą myśl o locie odrzutowcem zbiera mi się na wymioty.
Wystartował z lotniska w Darłówku, lot przebiegał bez zakłóceń. Marek skierował maszynę wzdłuż linii wybrzeża w stronę Kołobrzegu. Słońce miał za sobą. Widział, jak samolot rzuca cień na ziemię, która błyskawicznie ucieka i staje się czymś odległym i nierealnym. Latanie odrzutowcami z naddźwiękową prędkością było marzeniem mojego męża i kiedy się wreszcie spełniło, uznał, że złapał Pana Boga za nogi.
– Tam w górze jesteś tylko ty i maszyna. Tworzycie jedno. Jesteście na siebie skazani, ty na nią, a ona na ciebie. Jeśli którekolwiek z was zawiedzie, co najmniej jedno z was idzie w zatracenie – klarował mi to nie wiadomo ile razy, a ja nie wiadomo ile razy wyuczonym gestem wyrażałam głębokie zrozumienie dla odległej mi pasji męża. Podkreślał słowa „co najmniej jedno”, bo jak mówił, pilot odrzutowca miał jednak jeden promil więcej szansy na wyjście cało z opresji. Nauczył go tego ten pierwszy lot na „suce”, pięknego letniego dnia, nad pięknym i wtedy jeszcze dość dzikim wybrzeżem koszalińskim.
Morze w dole połyskiwało odcieniami błękitu, odblaskami słońca i białymi grzbietami fal, które pojawiały się i znikały jak ślady niewidzialnych palców tnących ciemnoniebieską powierzchnię. Marek leciał na niewielkim pułapie, mając pod sobą żółtą wstęgę plaż i zielony pióropusz nadmorskich traw i lasów. Maszyna spisywała się doskonale, czuł każde jej drgnięcie, każdy najdrobniejszy fałsz w kursie momentalnie korygował położeniem drążków. On i słońce, on i błękit, ciemniejący w górze jak dno niewiarygodnie głębokiej studni.
– Morda mi się sama śmiała. Nigdy wcześniej i nigdy już potem nie czułem się tak szczęśliwy – wspominał tamte chwile, a jego wilgotne niebieskie oczy wpatrywały się we mnie jakby przepraszająco. Może opowiadał mi to wszystko tyle razy, bo chciał wynagrodzić to podniebne szczęście, jakiego nigdy nie byłam w stanie mu dać?
Doleciał do punktu, w którym zgodnie z harmonogramem lotu powinien zrobić zawrót, szerokie półkole nad lustrem morza. Jak twierdził później wielokrotnie, nie pamiętał, jak to się stało, ale zamiast tego manewru zaczął po prostu nabierać wysokości. Coś go ciągnęło w górę, coś mu kazało ściągać do siebie drążek. „Coś” powtarzał automatycznie, ale nie brzmiało to wiarygodnie. Bardziej byłabym skłonna uwierzyć w to, że to on sam, wariat, który najpierw skakał do wody głową w dół, a dopiero potem sprawdzał, czy woda jest wystarczająco głęboka, to on postanowił wtedy zrobić sobie mały wypad w stronę stratosfery. Doskonale zdawał sobie sprawę, co się może stać, a mimo to ciągnął ten cholerny drążek, aż mu zdrętwiały ręce. Musiało tak być, w żadne inne wytłumaczenie po prostu wtedy nie wierzyłam.
W pewnym momencie aparaty pokładowe „suki” zaczęły wydawać z siebie pisk, a skrzydła samolotu wpadły w przeraźliwe drgania. Jednak Marek nie reagował. Zapewniał mnie, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Jego mięśnie automatycznie zaciskały drążek. Drań, mógł zginąć, a mimo to siedział w tej cholernej kapsule i jak urzeczony gapił się w ciemniejący błękit.
– Samolot osiągnął maksymalny pułap, ciemne oko błękitu na moment otwarło się szeroko. Słowo daję, że zobaczyłem tam… – w tym miejscu zwykle brakowało mu słów albo po prostu uznawał, że żadne słowa nie oddadzą tego, co wtedy zobaczył. Nieraz próbowałam łagodnie to z niego wyciągnąć, ale on milknął i tylko zwracał ku mnie wilgotne niebieskie oczy. Niekiedy wydawało mi się, że widzę w nich to samo, co on zobaczył wtedy (albo raczej to, co wydawało mu się, że widzi) parę tysięcy metrów nad ziemią i wodą, w szczytowym momencie przeciągnięcia. Nie to jednak było najgorsze.
Najgorsze nastąpiło ułamek sekundy później. „Suka” przepadła na prawe skrzydło i zaczęła gwałtownie spadać w korkociągu. Kręciła się wokół własnej osi, lecąc w dół z prędkością kilkuset metrów na sekundę. Kabina oszalała jak w słonecznej wirówce. Dopiero wtedy Marek zaczął się ratować. Znowu to „coś”, a może tym razem „coś innego”, kazało mu robić to, czego uczył się w Szkole Orląt i co wielokrotnie, do znudzenia powtarzał w symulatorach lotu. Gdy tylko zorientował się w kierunku, w jakim wirowała maszyna, jego ręce i nogi zaczęły robić właściwy użytek z drążka i pedałów. Ale powierzchnia Bałtyku zbliżała się błyskawicznie, a samolot wciąż gwałtownie tracił pułap.
– O czym wtedy myślałem? O tym, że nigdy mnie nie znajdą i będziesz musiała odwiedzać mój symboliczny grób ze śmigłem w charakterze ozdoby – powiedział mi kiedyś, śmiejąc się. Innym razem zapewnił, że w takich chwilach nie myśli się o niczym szczególnym. „W takich chwilach” – tak mógł powiedzieć dopiero, kiedy było już po wszystkim, a on bezpiecznie stał obiema nogami na ziemi. Nie wierzyłam w to, co mi opowiadał. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ćwiczy na mnie, sprawdza moje reakcje, tymczasem sam ze swoją tajemną wiedzą pozostaje odległy jak tamtego lata, pod ciemnym błękitem.
Jego zdaniem było za późno na wyprowadzenie maszyny z korkociągu i jedynym wyjściem pozostawało katapultowanie się. Mechanizm wyrzutni zadziałał jak trzeba i Marka wyrzuciło wraz z fotelem i spadochronem z kabiny. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak nowiutka „suka” pikuje prosto w spienione fale, jakiś kilometr od brzegu, jakby chciała się w nie wwiercić. Uderzając o powierzchnię wody, rozpadła się, tracąc skrzydła. Wrak osiadł na piaszczystym bałtyckim dnie. Męża zniosło nieco bliżej stałego lądu. Służby naziemne wiedziały już o katastrofie i na miejsce upadku wysłano ekspedycję ratunkową. Marek został podjęty z wody na pokład śmigłowca.
Po tym wypadku nie latał już na odrzutowcach. To było twarde lądowanie pod każdym względem. Niekontrolowany upadek po katapultowaniu się spowodował poważny uraz kręgosłupa i odtąd Marek już zawsze cierpiał na nawroty bólu, a jego duże niebieskie oczy napełniały się łzami znacznie częściej niż dotąd. Komisja, która badała wypadek, przesłuchała go jeszcze w szpitalu, gdzie leżał naszpikowany prochami jak lalka. Musiał im naopowiadać jakichś głupot albo co, bo potem wzywali go jeszcze parę razy. Dochodzenie trwało miesiącami. Marek po paru tygodniach rekonwalescencji wrócił do domu i miałam go tylko dla siebie. Modliłam się, chociaż nie wierzę w Boga, nie wiem, może modliłam się do tego „czegoś”, żeby mi go już nigdy nie zabierało. Za każdym razem, gdy jechał na komisję, musiałam szykować jego galowy mundur. Zakładał go, stawał przed lustrem i prężył się, mimo że niemal każdy ruch sprawiał mu ból. Nie chciał brać nawet laski, musiałam mu ją siłą wpychać w dłoń. Dopiero kiedy wyłożył się jak długi na schodach wyjściowych, stwierdził, że zgrywanie chojraka nie ma sensu.
Komisja uznała, że maszyna była sprawna – cała wina za katastrofę leżała więc po stronie człowieka. Mojego męża, który z kolei w rozmowach ze mną winą za katastrofę obarczał „ciemne oko błękitu”. Nie wiem, co mówił przed komisją, najwyraźniej jednak wnioski nie były tak oczywiste, skoro w werdykcie wprawdzie stwierdzono nieprzydatność majora Dzielskiego do służby na odrzutowcach bojowych, jednak nie zaprzeczono całkiem jego przydatności w lotnictwie. Uznano, że jego umiejętności pozwolą mu z powodzeniem pilotować śmigłowce i samoloty transportowe. Miał wtedy niespełna trzydzieści trzy lata na karku, o sześć lat więcej niż ja. Pomyślałam, że to dobry czas, żeby postarać się o dziecko. Nigdy za dziećmi nie przepadałam, byłam jedynaczką, a mąż wychował się w domu dziecka i nic nie wiedział o ewentualnym rodzeństwie, więc sami rozumiecie. Dzieci hałasują, brudzą, ciągle coś im się przytrafia, wiecznie chodzą w świeżych lub starych ranach, ciągle obnoszą nowe siniaki, a przy tym nieustannie wymagają poświęcania im czasu, najlepiej całego czasu, jaki się ma dla siebie. Podpatrywałam nieraz matki spacerujące z dziećmi po parku. Widziałam ich udręczone twarze, ich automatyczne ruchy, którymi próbowały zapewnić swoim pociechom bezpieczeństwo na placach zabaw. I ich przerażenie, kiedy środki zapobiegawcze okazywały się nieskuteczne i dziecko uderzyło głową o metalowy pręt, wybiło sobie ząb o kamień wystający z piasku albo włożyło sobie do nosa kamyk, w sam raz taki, żeby dostać się głęboko do przewodu nosowego i by trzeba było zatrudnić chirurga. Bałam się dzieci, a mimo to coś mi mówiło, że to dla nas jedyny ratunek. Wybaczcie, znowu to „coś”. Nazwijcie to jak chcecie. Głos wewnętrzny? Jeśli go słyszałam, to niewyraźnie, jakby połączenie było uszkodzone, a jednak tłumaczyłam sobie ten bełkot na: „Powinnaś mieć dziecko, powinnaś mieć kogoś, kogo będziesz kochać i kogo będziesz mogła od początku kształtować na swój obraz i podobieństwo albo i przeciwieństwo. Tak czy inaczej bierzcie się z mężem do roboty!”.
No i się wzięliśmy, choć Marek nie przejawiał w tej robocie wielkiego entuzjazmu. Być może miały na to wpływ bóle kręgosłupa, ale zwykle starał się unikać zbliżeń i to ja przejmowałam inicjatywę. Wkrótce się okazało, że tradycyjne metody poczęcia w naszym przypadku zawodzą. Lekarze nie byli jednoznaczni w diagnozach. Podobno oboje byliśmy pod tym względem zdrowi, to znaczy teoretycznie mogliśmy mieć dziecko. Ginekolog, do którego trafiłam po kilku miesiącach prób zajścia w ciążę, doktor Świerczewski, uznał jednak, że przyczyna naszych kłopotów tkwi w psychice i wysłał nas na terapię małżeńską. Boże, chcę wam zaoszczędzić żałosnych szczegółów tej terapii. Psychologów nie cierpiałam jeszcze bardziej niż dzieci. Ale dzieci nie miałam, a psychologowie zaczęli krążyć coraz bliżej mnie, tańczyli wokół jak w diabelskim kręgu, dawali setki złotych porad, mówili, jak żyć. A my tylko chcieliśmy cholernego dzieciaka! To znaczy ja chciałam, bo Marek z biegiem czasu był coraz bardziej sceptycznie nastawiony do idei potomstwa. W końcu zaproponował, że skoro sami nie możemy zrobić sobie dzieciaka, to może go adoptujemy. Początkowo nawet poważnie rozważałam to rozwiązanie. Rozpoczęliśmy procedurę starania się o dziecko z adopcji. I wtedy nieoczekiwanie zaszłam w ciążę.
Miesiączkowałam nieregularnie, więc właściwie co rano rutynowo robiłam sobie test ciążowy. Kupowałam mnóstwo tych plastikowych prostokącików. Miałam ich spore zapasy. To było w grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego, Marek wtedy już latał na tych swoich śmigłowcach i transportowcach. Nie było go w domu, bo spędzał niemal cały grudzień na poligonie. Ale czułam się z tą moją samotnością całkiem znośnie, wtedy już umiałam być sama. Dzień był szary i niezbyt mroźny, raczej wilgotny. Zbierało się na deszcz ze śniegiem. Nasz ogród był spowity w odcienie burości. Ulicą z rzadka coś przejeżdżało. Usiadłam na sedesie i zrobiłam użytek z kolejnego plastikowego prostokącika. Podtarłam się, stanęłam przed lustrem, żeby się umyć i kiedy przetarłam oczy, spojrzałam na test. W małym okienku pojawiła się niebieska kreska. Wzięłam z szafki następny test i znowu usiadłam na sedesie, żeby wydusić choć kilka kropel. Efekt był taki sam – niebieska kreska. Cienka niebieska linia, która na zawsze miała oddzielić moje przeszłe życie od tego, które nadejdzie. Natychmiast zatelefonowałam do Marka, ale nie mógł odebrać. Miał lot. Dzwoniłam jeszcze kilka razy, a kiedy w końcu usłyszałam w słuchawce jego głos, wydał mi się zniecierpliwiony. Zmienił się, ale tylko nieznacznie, kiedy przekazałam mu nowinę.
– Nie cieszysz się? – zapytałam, a po drugiej stronie zapanowała kilkusekundowa cisza.
– Oczywiście, że się cieszę – powiedział w końcu, ale zabrzmiało to tak matowo i nieszczerze, że zapytałam, czy coś się stało.
– Nie powinniśmy byli tego robić – wydusił po kolejnej chwili milczenia.
– Czego nie powinniśmy robić?! – zawołałam do słuchawki, bo zaczęły się jakieś trzaski i wkrótce połączenie zostało zerwane. Następnego dnia zatelefonował sam i przeprosił. Powiedział, że miał ciężki dzień. Nie drążyłam tematu, a tamto pytanie zawisło w próżni. Wisiało nad nami.
Wiecie, co mi nie gra w filmach o „Scooby Doo”? Tam nie ma prawdziwych potworów. Najgorsze draństwo w ostatniej scenie okazuje się przebierańcem, jakimś oprychem albo przeciwnie – fajtłapowatym naukowcem, który w masce potwora chce zgarnąć swoje i prysnąć. Ujawnienie maskarady to obowiązkowy punkt każdej kreskówki o „Scooby Doo”. Przyjeżdża policja i zabiera przestępcę, a zdjęta z niego maska wygląda znowu jak zabawka. Zło jeszcze raz zostało pokonane. Do następnego odcinka. Jednak jest coś prawdziwego w tych bajkach – strach. W życiu jest chyba odwrotnie. Robimy wszystko, żeby nałożyć maskę, zasłonić nią to, co nas przeraża.
Marek wrócił z poligonu krótko przed świętami. Był zmęczony i bardzo go bolało. Położył się do łóżka, bo stwierdził, że tylko w pozycji leżącej ból jest do zniesienia. W nocy obudziły mnie jego jęki. Leżał skulony w przepoconej pościeli i gryzł poduszkę. Włączyłam światło. Przy łóżku leżały rozsypane tabletki przeciwbólowe, najsilniejsze, jakie mógł dostać na receptę. Marek spojrzał na mnie. Przestraszyła mnie jego twarz – była obrzmiała, nalana i sinoczerwona. Jego duże niebieskie, wilgotne oczy zmieniły się w wąskie szparki w fałdach napuchniętych powiek. Zaproponowałam, że zadzwonię po lekarza, ale mnie gwałtownie powstrzymał.
– Nie chcę lekarzy. Nic tu nie poradzą. Zacznie się tylko jeżdżenie od jednego do drugiego i zmienianie szpitali, sanatoriów. Nie chcę tego, rozumiesz?! Kiedy tu jestem, czuję się bezpieczniej. To nie ma tu takiej mocy…
Nie rozumiałam, o czym do mnie mówi. Znowu jakieś „to”, „coś”, znowu niewyraźna maska, której za nic w świecie nie zedrzeć.
Dałam mu podwójną dawkę ketonalu i zasnął jak dziecko. Obudził się dopiero w południe, ale nie pamiętał już niczego, co mówił mi tej nocy.
– Nie zwracaj uwagę na to, co mówię, kiedy mam atak. Po prostu będziemy się musieli do tego przyzwyczaić. Kręgosłup został naruszony i od czasu do czasu będzie się odzywał. To znaczy skręcał mnie jak sprężynę. Ale teraz jest całkiem znośnie, naprawdę – uśmiechnął się nieco zbyt sztucznie, jednak rzeczywiście, nastał dla nas czas odprężenia. Nareszcie mogliśmy wspólnie cieszyć się naszym dzidziusiem, którego nosiłam pod sercem. Święta jak zawsze spędziliśmy w domu we dwoje. Padał śnieg i okolica zmieniła się w białą pustynię. Drzewa i domy straciły swoje ostre zarysy i przypominały białe duchy z kreskówek o „Scooby Doo”. Siedzieliśmy przy stole, który nakryłam najstaranniej, jak umiałam. Paliły się świece, a my zachowywaliśmy się, jakbyśmy znowu byli na pierwszej randce. Tego wieczoru podarował mi właśnie ten szafir. Zobaczcie, jaką ma głęboką barwę. Im dłużej się na niego patrzy, tym bardziej ciemnieje we wnętrzu.
Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 75.