Jerzy Kopański: Hardkor, ale kulturalny – Endecja

Kultura to grunt, na którym konserwatyści i prawicowcy nigdy nie czuli się zbyt pewnie. Nieczęsto o nią zabiegali, znacznie częściej byłą przez nich bagatelizowana, jako mniej istotna od historii, filozofii. I tak właściwie zostało do dziś. Dr Geobbels powiedział kiedyś, że na dźwięk słowa kultura, odbezpiecza pistolet. Ale to chyba nie jest reprezentatywny i godny naśladowania przypadek… Poszukajmy czegoś innego na naszym podwórku.

Prawicowy problem z kulturą to jedno z tych zagadnień, gdzie szczęka opada, nim człowiek spróbuje zebrać myśli. Nie mówię o praktyce – bo tu sprawa jest stosunkowo prosta. Prawicowa kultura, bez rozpaczliwych prób definiowania, czym cała ta prawica jest, zepchnięta została i sama ochoczo dała się zepchnąć na margines, a w najlepszym razie na pobocze życia kulturalnego. Prawicowa literatura kojarzy się, nawet osobom życzliwym, z dewocyjną twórczością poetek i przeciętnie utalentowanych księży, którzy składają wiersze i wydają je w podrzędnych wydawnictwach, albo puszczają je własnym sumptem dla małej liczby odbiorców. Działalność kinematograficzna polega na patetycznych obrazach historycznych, gdzie sfera faktu i zmyślenia splatają się silnym uścisku. Muzyka czerpie z folkloru i do folkloru dąży swoją pokraczną formą. Zwłaszcza w Polsce, gdzie muzyka ludowa jest zwykle traktowana jak pocztówka ze skansenu, bibelot pchlego targu lub po prostu cepelia. Ukraińcy jakoś potrafią swoją sztukę ludową tworzyć jako żywotną i atrakcyjną kulturę, ukazującą swojskość, urok prowincjonalności i co ważne -wyrastającą z tradycji. U nas kończy się to zazwyczaj na babciach, które przed Mistrzostwami Europy straszą fajnopolaków swoim koko – spoko i cycatych dziewuszkach, dziarsko podrygujących przy jakimś zmiksowanym międzykulturowym folku, z którego możemy się sporo dowiedzieć o naszej rzeczywistej wartości i polskich towarach eksportowych.

Wchodząc nieco głębiej – lub patrząc okiem życzliwszym – dostrzeżemy, że byli poeci tacy jak Herbert czy Twardowski. Nie żyją już czas jakiś, a z Herberta już zrobiono nudzącego estetę, profesora od poezji, który może być fajny, gdy zachwyca się jakąś rozbitą porcelaną ze starej Hellady, którego zapijaczonego i schorowanego na stare lata wykorzystała banda prawicowych oszołomów, czyniąc mu krzywdę niesamowitą, bo przez ich szkodliwą agitację, przestał pasować do dobrego towarzystwa i nawymyślał niejednokrotnie świeckim bogom trzeciej najjaśniejszej. Ale i to jest bez znaczenia wobec działalności niegdyś bliskich mu osób i ćwoków z Krytyki Politycznej, którzy zadbają o to, by kornik mu napisał właściwy, bo nawet nie uładzony życiorys. Twardowski, a cóż on może? Proste jego wiersze żadnego wytwornego intelektualisty z butów nie wyrzucą, a rekordy sprzedażowe jego tomików to głos przeszłości. Współcześni poeci? Rymkiewicz – zinstytucjonalizowany ostatni dobosz polskiej prawicy, którą dzieli i której słabości obnaża swoimi esejami z ostatniej dekady. Jest to jednak jedyny okaz, którego zazdrości lewica (przynajmniej ustami Cezarego Michalskiego). Kto jeszcze? Wojciech Wencel, Przemysław Dakowicz, Justyna Chłap-Nowakowa? Może kiedyś, dziś jeszcze nie zdobywają rządu dusz, niech im się wiedzie, ale lekko nie będzie, liczba czytelników spada, promocja leży. W muzyce przypomina się Lao Che, są chłopcy w kapturach z Tadkiem na czele, nieżyjący już Przemysław Gintrowski, inni samotni strzelcy, żaden mainstream. O kinie nawet nie mówmy – obraz sytuacji znamy. O mediach – tym bardziej. Prawica ucieka i spychana jest w katakumby, lewica cieszy się, że dominuje, a prawicy bardzo pochlebia, że jest taka mała, biedna i rozbita, bo to przecież takie łatwe i ładne. Wyjątki raczej potwierdzają regułę.

Ale dlaczego mówimy o kulturze w kontekście sporu prawicy z lewicą? Jest kultura, która jest po prostu samą sobą, zintelektualizowaną (czasami) estetyką, praktyką piękna, realizowaną przez twórców, skierowaną do odbiorców. W dziewiętnastym stuleciu jednak zdano sobie sprawę, że to, co nas otacza, kształtuje umysły równie skutecznie co kolby karabinów, bagnety, czy, nieco tylko subtelniejsze, wiecowe darcie ryja przez smutnych panów w garniturach. Uświadomiono sobie w sposób pełniejszy niż dotychczas, że w każdym dziele jest zawarta jakaś wizja świata, że w każdej niemal piosence gdzieś ukryte jest jakieś wyobrażenie na temat człowieka. I tak od XIX wieku wlecze się za nami pojęcie ideologizacji kultury (początkowo literatury). Teraz, gdy główne ośrodki kultury – USA i Europa, wiodą życie za wszelką cenę spokojne, bombardując co jakiś czas to i owo, ciesząc się wewnętrznym spokojem, co może modelować głowy ich mieszkańców? Nie historia, nie religia, nie ulotki zrzucane z samolotów, nie zdychająca różnorodność (multikulturalizm raczej zaciera różnice między kulturami, państwami i narodami, tworząc z nich jednolitą papkę, odbierając możliwość określania siebie poprzez kontrast wobec innych). Pozostaje tylko kultura. I tu po cichu, z drobnymi głośniejszymi wyjątkami, idzie rąbanka na całego. U nas jest to widoczne, bo homogeniczne i tradycjonalistyczne społeczeństwo polskie jest nieco zbyt szybko „cywilizowane”, więc autochtoni raz na jakiś czas wyciągną jakieś arcydzieło, czy myśl doniosłą i zrobią awanturę, jak przy okazji rzewnej opowieści o księże-pedale, czy o Maćku Stuhrze, którego złe Lachy przybijają do drzwi stodoły, bo był zbyt prawy i cnotliwy jak nasze standardy.

Na tle tego skróconego i nieco uproszczonego stanu rzeczy, ciekawie prezentuje się działalność endeków w obszarze kultury. I o tym chciałbym pogadać. Jeśli ktoś się ich boi, brzydzi lub rytualnie nimi straszy przyzwoitych ludzi (względnie zachwyca i upaja się nimi, ale to rzadziej) – proszę bardzo, to nie okazja do polemik, co do istoty zjawiska. Ich działania i osiągnięcia w sferze kultury są, nie tylko z perspektywy dzisiejszej, po prostu imponujące, bez względu na wszystkie ich słabości i przesądy, których było bez liku. Głównym obszarem kulturalnej działalności endeków była literatura, będąca wówczas naczelnym ośrodkiem koncentrującym odbiorców kultury . Fascynacje literaturą były powszechne w tym obozie. Czytając pisma Dmowskiego, zadziwia liczba odniesień do pisarzy i niezła nawigacja w ówczesnej problematyce literackiej, szersza (chyba, na pewno częściej artykułowana) od silnych uczuć Józefa Piłsudskiego wobec Słowackiego i jego Króla Ducha. W latach dwudziestych, gdy aktywność polityczna Dmowskiego była już bardzo ograniczona, postanowił pisać powieści. Stworzył dwie – W połowie drogi i Dziedzictwo. Nie jest to wprawdzie jako rzecz sama w sobie szczególnie cenna literatura, widoczny jest dość surowy warsztat, pośpiech pisarski i przewidywalność fabuły, tematyka polityczna (agitacyjna i krytyczna wobec piłsudczyków) jest nadreprezentowana, przypomina mniej udane realizacje tego, co dziś nazywa się powieścią prawicową. Takie są skutki, gdy zapomina się o tym, co napisał inny endek – Zygmunt Wasilewski: „Literatura rodzi się nie z poglądów, lecz ze wzruszeń”. Ale jednak – jaki z tego materiał historyczny! Ilu innych polityków próbowało swoich sił w pisaniu powieści?

Dmowski jednak zajmował się literaturą z doskoku. Endecy puścili w Polskę sporo fachowców, koncentrujących się na literaturze (krytyce literackiej i historii literatury) – Zygmunta Balickiego, Ignacego Chrzanowskiego, Stanisława Cywińskiego, Jana Ludwika Popławskiego, Adama Grzymałę-Siedleckiego czy przytaczanego przed chwilą Zygmunta Wasilewskiego, dziś zapomnianego, ale komplementowanego swego czasu przez Kazimierza Wykę i Jana Józefa Lipskiego, którym sympatii endeckich z całą pewnością zarzucić nie można. Bliski endekom był także i dziś ważny dla filologów Stanisław Pigoń. W prasie narodowej działy kulturalne zajmowały dużo miejsca („Słowo”, „Prosto z mostu”, „Gazeta Literacka”, „Kuźnica” i inne) i odznaczały się ogromną aktywnością programową i polemiczną (przede wszystkim z komunistami; wzajemna nienawiść sprzyjała wrzucaniu sobie nawzajem przy każdej okazji). Maciej Urbanowski w swoich starannych studiach nad Nacjonalistyczną krytyką literacką dochodzi do wniosku, że endecy byli najbardziej aktywnym kulturalnie stronnictwem dwudziestolecia. Wyobrażacie sobie coś takiego dziś? Endecy zabiegali o względy różnych twórców – ze zmiennym szczęściem u Henryka Sienkiewicza i Stefana Żeromskiego, inni szukali ich sami jak np. Tadeusz Miciński, Stanisław Wyspiański (który Wyzwolenie napisał wzorując Konrada, główną postać dramatu na… Romanie Dmowskim), Jan Kasprowicz, Władysław Reymont, Józef Weyssenhoff. Nieliche towarzystwo trzymało z narodowcami, którymi tak się dzisiaj straszy naszych poczciwych inteligentów.

Endecy nigdy nie stworzyli szkoły literackiej, co wynika z wielu wewnętrznych sprzeczności i dynamizmu ich poglądów na literaturę oraz chaotyczności pracy (brzemię młodej polski, która ukształtowała wszystkich znaczniejszych krytyków tego ruchu). Niemniej jednak ich wpływ na kształtowanie wymagań wobec autorów był znaczny. Kryteria, które powinna spełniać literatura narodowa, były dość spójne i zasadniczo wspólne dla endeckich krytyków. Wspólny mianownik ich poszukiwań stanowiło rozpoznanie aktualnego stanu literatury polskiej. Warunki historyczne sprawiły, że pisarstwo rodzime zaczęło się znacząco różnić od europejskiego. Znaczna reprezentacja literatury polskiej poruszała tematykę patriotyczną, antyzaborczą, narodowowyzwoleńczą, religijną, tendencyjną i pedagogiczną. Endecy postrzegali ją jako pożyteczną dla celów politycznych Polaków, ale dla cudzoziemców stała się niezrozumiała, co sprawiło, że literatura polska niejako znalazła się na peryferiach kultury europejskiej. To było trudne do zaakceptowania dla ludzi twierdzących, że europejskość jest cechą immanentną literatury polskiej. Toteż odmienność naszego pisarstwa była anomalią, sami czasem nazywali ją nienormalną. Zadaniem endeckiej krytyki było sprawienie, żeby po odzyskaniu niepodległości, pisarstwo polskie powróciło do normalności, a literatura odzyskała walory stricte literackie. Podobne tezy ogłosił Stefan Żeromski w osławionym już Odczycie Zakopiańskim, co wstrząsnęło środowiskiem pisarskim, bo było to odwrócenie się od dotychczasowego paradygmatu literatury narodowej.

Powrotem do normalności miała być według endeckich recept reorganizacja kierunku pisarstwa. Koncentracja na regionalizmie, swojskości, dramaturgii i epickości dzieł. Patos cenili wyżej od komiczności. Silne były sentymenty wobec romantyzmu i Adama Mickiewicza. Były także niełatwe, bo wszak arcypolski Mickiewicz, określany mianem geniusza zarówno przez Dmowskiego (przez kilka lat był krytykiem literackim), jak i Wasilewskiego, ukształtował umysły odbiorców i przyszłych pokoleń według wizji mesjanistycznych – w polityce szaleńczych, ckliwych, melancholijnych, odrywających ludzi od realnego i praktycznego myślenia. W warunkach zaborczych myślenie insurekcyjne, powstańcze, wyabstrahowane z rozumowania Realpolitik w transpozycji na warunki polskie było dla endeków samobójstwem. Czystą estetyką, wcieleniem piękna, ale politycznie nawet nie szkodliwe, ale katastrofalne. Stąd też dominantą literatury według endeckich przepisów był pragmatyzm narodowy, który po ukształtowaniu tej myśli do formy ideologii stał się „głównym narzędziem poznawczym”, wedle określenia Macieja Urbanowskiego.

Zatem endecy poszukiwali dobrej literatury poza jej obrębem niejako z założenia. Zadaniem krytyka (wówczas pełnoprawnego literata i uczestnika życia społecznego) było pilnowanie, by literatura nie uciekała w pustą estetykę, czy szkodliwe ideologie (socjalizm i komunizm). Literatura, jako zwieńczenie kultury narodowej miała pchać naród do przodu, czyli do niepodległości, a potem do utrzymania państwowości i rozwoju (zwłaszcza wobec niepokojących wypadków w Republice Weimarskiej, później w Trzeciej Rzeszy oraz w ZSRR, który po upadku Rosji przestał być w ich mniemaniu relatywnie najlepszym partnerem dla Polski).

Po roku 1918 endecka wizja kultury znalazła się w defensywie, która trwała do końca lat dwudziestych. Liderzy obozu, bez dwóch zdań najwybitniejsi w jego dziejach posunęli się w latach, ich aktywność stopniowo malała, godnych następców brakowało. Po przewrocie majowym sytuacja endeków stała się trudna: delegalizacje, wiezienia, ograniczenie wpływów i kryzys gospodarczy doprowadziły do stopniowej radykalizacji ruchu, wzrostu nastrojów antysemickich i prawdziwych awantur politycznych, które przylgnęły do pamięci o endekach chyba już na stałe. W kulturze także ponosili sromotne klęski, trudno adaptowali się w nowych warunkach. Krytyka stała się pasywna, raczej ograniczała się do komentarzy, niż do tworzenia swojej narracji. Teksty bardziej niż recenzje przypominały paszkwile obliczone na znieważenie przeciwników, a druzgocącym obelgom twoarzyszyła bezradność. Jednak po tym trudnym (dla wszystkich) okresie, lata trzydzieste zajaśniały nowymi perspektywami dla obozu narodowego, powstanie sławnego tygodnika „Prosto z mostu”, gazety niemal wyłącznie poświęconej tematyce kulturalnej, było spektakularnym sukcesem. Wyniki sprzedażowe niemal dorównywały największemu pismu kulturalnemu dwudziestolecia – „Skamadrowi”. Na łamach tego pisma publikowali młodociani i gdzie indziej niechciani twórcy, szeregi młodej inteligencji (na którą starsze pokolenie narodowców sarkało) chętnie pisywały i czytali „Prosto z mostu”. Młodą generację wyróżniał, nazwijmy to, modernistyczny nietscheanizm, witalny, przepełniony wiarą we własne możliwości. Od tradycji niemieckich nacjonalistów, którzy pospołu z Ruskimi w 1939 roku podpalili świat, odróżniał ich woluntaryzm i bardzo silny katolicyzm, sprawiający, że pomimo sieci silnych spięć, awantury polityczne, etniczne i religijne miały w II Rzeczpospolitej przebieg znacznie łagodniejszy niż w innych państwach ówczesnej Europy, mimo przeważnie głębszych konfliktów. Kulturoznawcy i filologowie twierdzą, że gdyby nie katastrofa roku 1939, wpływy endeckie byłyby w późniejszej historii znacznie większe, zwłaszcza, że wobec pasywności lat dwudziestych, endecki program kulturalny zaczął ponownie istnieć i przynosić pierwsze, ale wymierne rezultaty.

Krytyka literacka filtrowała literaturę podług kryteriów politycznych, obozowych, kwestie artystyczne, ba, stricte literackie, schodziły na dalszy plan. I obozy krytyków wymyślały sobie nawzajem, według satysfakcjonującej wszystkich osi „nasz-nie nasz”, koncentrując się na tym czy dzieło jest dostatecznie polskie lub wystarczająco antypolskie, by uznać geniusz albo tandetę książki i kiczmeństwo autora. Oczywiście – nie wszędzie i nie zawsze, ale wystarczająco często, by odbiorca normalny miał tego serdecznie dość.

Nie patrzmy, zrazu uczulam, na ten artykuł jak na szkic o czasie przeszłym dokonanym, wyciągniętym z lamusa, jako rekwizyt zamierzchłej przeszłości, czy inny bezwartościowy konterfekt. W dużej mierze problemy tej literatury się uwspółcześniły, zyskały nową aktualność. W dwudziestoleciu upolitycznienie i nierzadko upartyjnienie literatury odbywało się na skalę podobną do dzisiejszej. Wszyscy współcześnie wiemy z kim kojarzyć Rymkiewicza i Wencla, a z kim Gretkowską. Cudownie nie wiemy z kim trzyma, lub komu sekunduje ostentacyjnie wyalienowany Twardoch, czy Masłowska. A są to przecież pisarze, a nie partyjni szeregowcy, oficerowie, spin-doktorzy, czy cholera wie co jeszcze. Pisarze często parają się publicystyką, także publicystyką polityczną, która musi odbywać się na jakiś łamach. Czy tytuły prasowe (a przynajmniej część z nich) nie odsyłają do pewnych ośrodków politycznych? Nagrody literackie, czy może już szerzej i współcześniej – kulturalne nie mają w tle jakiegoś kontekstu politycznego? Oczywiście, że mają. Z lubością powtarzany rzeczownik „faszysta”, którym się wali w najróżniejszych ludzi jak w bęben, to nie wynalazek z Czerskiej, czy Wiatracznej. funkcjonował radośnie już w latach trzydziestych i był niedefiniowalną obelgą kierowaną do wszystkich, którzy nie byli lewicowcami. Raczono nią piłsudczyków i endeków równie skrupulatnie, bez większego zainteresowania stanem faktycznym. Twórczo rozwinięto od tamtego czasu repertuar epitetów o „dziennikarzy prawicowych” i przytaczaną już „powieść prawicową”. Nie ma oczywiście symetrii i powieści lewackiej nie uświadczymy w publicystyce i paranauce. Twórczość jest prawicowa lub normalna.

Świat się zmienia, dziedzictwo postmodernizmu raczej nie służy prawicy, procesy i mechanizmy społeczne też, a konserwatyści zwyczajowo dość trudno adaptują się w zmieniających się warunkach, ze środkami finansowymi, czyli warunkiem sine qua non wszelkiej działalności jest zawsze gorzej niż u konkurencji. Wiek dwudziesty, który był czasem globalnej klęski prawicy jest już za nami. Szok pourazowy zdaje się mijać, warunki sprzyjają ruchom kontrkulturowym (przykre konsekwencje demograficzne, ekonomiczne i cywilizacyjne działalności lewicowców są oczywiste dla coraz większych rzesz ludzi), oferty polityczne i kulturowe prawicy po raz pierwszy od dawna są atrakcyjniejsze od lewicowych. Wszyscy jesteśmy uzbrojeni w historię, która jest mistrzynią życia. Zobaczymy co przyniesie jutro.

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”.