Albania – państwo leżące w południowo-wschodniej Europie na Bałkanach. Po latach izolacji próbuje odnaleźć się w dzisiejszym świecie. Od jakiegoś czasu rośnie jej popularność wśród turystów (zwłaszcza Polaków), mimo wielu obecnych i krzywdzących stereotypów. Kraj ten bowiem według obiegowych opinii znany jest głównie z mercedesów, bunkrów oraz kojarzy się z mafią i narkotykami. Jednak odwiedzając to państwo możemy zobaczyć, że nie ma się czego bać. Albania zachęca swoim położeniem – na północy ma dostęp do Morza Adriatyckiego, a na południu do Morza Jońskiego. Jest też tu bezpiecznie – brak ataków terrorystycznych – i tanio. Jak jest zatem w Albanii i jacy są sami Albańczycy?
PODEJŚCIE DO TURYSTÓW I GOŚCINNOŚĆ
Przede wszystkim zasada w Albanii jest taka, że turyście włos z głowy spaść nie może, a „gość w dom, to Bóg w dom”. Zwyczaj ten pochodzi jeszcze z Kanunu – kodeksu prawa, który powstał w XV wieku. Albańczycy bardzo starają się, aby ich goście byli zadowoleni. Dbają o porządek oraz o to, żeby nikt nie chodził głodny. Albańska gospodyni to odpowiednik typowej polskiej babci – zawsze zapyta, czy chcemy coś zjeść i poda dokładkę. Ciężko jej odmówić i przekonać, że jest się najedzonym. Po strawie oczywiście czas na alkohol – kieliszek domowej raki to obowiązek! Gospodarze będą dopytywać, co lubisz, a jak dowiedzą się o alergiach pokarmowych albo jakiejś diecie (np. wegetariańskiej) będą stawać na głowie, żeby zrobić coś specjalnego. A troskę o turystów spotkamy nie tylko w prywatnych pensjonatach, lecz także na mieście, wśród zwykłych ludzi.
Gdy byłam pierwszy raz w Albanii, chciałam pojechać na własną rękę, bez biura, do miejscowości Kruja. Do dziś pamiętam, że miałam tylko euro (walutą są leki), jednak w autobusie pan kierowca, który nie porozumiewał się w obcych językach, wytłumaczył mi, że przyjmują tylko leki albańskie. Zawołał więc kogoś, kto wziął ode mnie pieniądze, pobiegł do banku i je wymienił. Nie była to drobna kwota, ale on oddał co do leka. Dodatkowo kierowca nadrobił drogi, bo nie jechał dokładnie tam, gdzie chciałam, ale w podobnym kierunku. Wysiadłam na skrzyżowaniu, na przedmieściach. W jednym ze sklepów zapytałam sprzedawczyni jak dojść do zamku, który chciałam zwiedzić. Okazało się, że trzeba tam podjechać kolejnym autobusem. Zawołała swojego kolegę (oczywiście mówili tylko po albańsku), a ten zaprowadził nas do odpowiedniego środka lokomocji. Po drodze jeszcze zadzwonił do kierowcy, żeby ten na nas poczekał.
Innym razem wracałam ze znajomymi autostopem. Kierowca nie dość, że podwiózł nas pod przystanek autobusowy, to jeszcze w międzyczasie zabrał nas na najlepsze lody w okolicy. Oczywiście nie pozwolił za nic zapłacić, mimo że nasza grupa stanowiła aż cztery osoby.
Z pewnością wszechobecna i rozpychająca się tu turystyka powoli psuje mentalność Albańczyków i zdarza się, że próbują oni oszukiwać czy naciągać – źle podliczą rachunek, przyniosą coś, czego nie zamawialiśmy i każą płacić czy źle wydadzą resztę – ale na szczęście są to nadal pojedyncze przypadki.
A ich gościnność? Zapytaj o pozwolenie rozbicia namiotu w ogrodzie, a zaproszą cię do domu i ugoszczą. Kiedy mieszkałam kilka dni z moją nową „albańską rodziną”, zawsze czekał na mnie suto zastawiony stół – pani domu wstawała specjalnie wcześniej przed pracą, żeby wszystko mi przygotować. Dbała też, żebym miała czyste ubrania (mieszkałam tam 4 dni, a 2 razy miałam robione pranie). [Mała podpowiedź – jeśli mieszkasz w bałkańskim domu w lecie i masz dostęp do lodówki, uważaj! To, co uważasz za wodę mineralną w plastikowej butelce, raczej nie jest tym, co ugasi twoje pragnienie w trakcie upału].
Albańczycy nie lubią natomiast obcokrajowców, którzy przyjechali tu w innym celu niż turystyka i w dodatku planują tu jakiś biznes. Traktują ich jak wrogów. Niestety mało który widzi w tym możliwości dla nich samych (praca) i dla kraju (chociażby przez płacenie podatków). Niestety wielu Albańczyków uważa, że obcokrajowcy kradną pracę.
TRANSPORT LOKALNY I RUCH ULICZNY
Transport międzymiastowy to coś, co żyje własnym życiem. Ciężko jest też wyjaśnić zasady, jakie w nim panują. W większych miastach, z których autobus wyjeżdża, zazwyczaj jest jakiś rozkład, obok tabliczki z nazwą celu podróży jest podana godzina odjazdu (choć nie zawsze ona obowiązuje). Może okazać się, że kolega/kuzyn/sąsiad zadzwonił do kierowcy, że się spóźni i że ma na niego poczekać. I tak możemy czekać 5 minut albo nawet i pół godziny. Transport międzymiastowy służy też za pocztę. Jeżeli mamy do nadania paczkę czy list, zostawiamy je kierowcy z numerem telefonu adresata. Gdy zbliża się do końca trasy, kierowca dzwoni, aby poinformować, że będzie można niedługo odebrać przesyłkę. W miastach, przez które autobus przejeżdża, coś takiego jak rozkład nie istnieje. Bo autobus ma mniej czy bardziej punktualnie wyjechać – ewentualnie ruszy wtedy, gdy się zapełni. Więc jeśli wiesz, o której autobus wyjechał, musisz policzyć, ile czasu potrzebuje na przejechanie, albo pytać lokalnych mieszkańców, o której dany autobus się pojawia. Czekasz oczywiście na trasie, bo przystanki nie istnieją. Punktem przesiadkowym może być też rondo, bo wysiada się przy jednym zjeździe i idzie na kolejny, żeby wsiąść w inny autobus. Może się również okazać, że zostaliśmy jedynym pasażerem i kierowcy nie opłaca się nas dowozić dalej, więc wysiadamy gdzieś na trasie i czekamy na kolejny środek transportu…
Trochę lepiej jest z transportem lokalnym, choć funkcjonuje on tylko w dużych aglomeracjach. Mało gdzie znajdują się autobusy, które poruszają się tylko po danym mieście, zazwyczaj łączą centrum dużej miejscowości z 2-3 okolicznymi miasteczkami. Na trasie przystanki zazwyczaj są oznaczone, choć nie zawsze. Czasami po prostu przyjęło się, że autobus staje w charakterystycznym miejscu (koło sklepu czy skrzynki z prądem) i tam zbierają się ludzie – system ten funkcjonuje nawet w stolicy kraju. Rozkładów w większości brak. Gdy wiesz, że dany autobus jeździ co 10 minut, czekasz, aż przybędzie. W taki system transportu zaangażowanych jest również sporo ludzi. Zawsze znajdzie się pan naganiacz – stoi i krzyczy nazwę miasta, a w międzyczasie nasłuchuje o czym rozmawiają turyści obok, żeby zaprowadzić ich do właściwego środka lokomocji. Potem jest oczywiście pan kierowca. Dodatkowo zazwyczaj jest pan biletowy, gdy autobus rusza, idzie on do pasażerów po pieniądze za przejazd, a podczas drogi krzyczy nazwy „przystanków”.
Jazda autobusem to też niezła przygoda! Można oglądać teledyski lub koncerty, które są w nim puszczane na telewizorze. Oczywiście występy tylko albańskich artystów (tu nie puszcza się filmów na trasie). Do tego jakiś starszy pan może zacząć śpiewać. Ktoś wyciągnie raki, a ktoś inny jakiś lokalny przysmak. W autobusie miejskim naszym pasażerem może być kura albo owieczka, którą ktoś właśnie kupił na targu.
Istnieje także możliwość poruszania się prywatnymi samochodami. Niektóre mają na sobie znak z napisem „taxi”, ale często można natrafić na dzikie „taksówki” gdzie informacja umieszczona na kartonie i wsadzona za szybę. W nadmorskich miejscowościach kierowcy dorabiają głównie na turystach, wożąc ich po najważniejszych punktach okolicy. Łapiąc samochód na trasie, warto pamiętać, że przy tym typie transportu Albańczycy czasami mogą poprosić o zapłatę i nie zawsze będzie to dla nich oczywiste, że łapiemy „stopa”.
Samochód można też wypożyczyć. Podziwiam każdego, kto się na to decyduje. Z ich stylem jazdy trzeba się urodzić. Z 3 pasów robi się 5, wyprzedzanie na trzeciego, jazda pod prąd. Do tego wszechobecne ronda! Z wewnętrznego pasa nagle przypomnimy sobie, że musimy jechać w prawo. A może zobaczyliśmy naszego znajomego, więc trzeba stanąć, włączyć awaryjne, otworzyć okno i pogadać… Aż dziw, że nie widziałam tu nigdy poważnego wypadku samochodowego, tylko drobne stłuczki. Może w tym szaleństwie jest metoda. Przez ten specyficzny styl poruszania się po drogach trzeba również uważać jako pieszy. Musimy zwinnie manewrować między innymi uczestnikami ruchu.
Nie jest łatwo podróżować poza Albanię, szczególnie w okresie powakacyjnym. Jest tu tylko jedno czynne lotnisko w Tiranie, z którego rzadko coś wylatuje. Inne najbliższe porty lotnicze to Korfu lub Podgorica, które też najwięcej lotów obsługują w sezonie letnim. Jest tu też bardzo dużo agencji, oferujących bilety lotnicze czy autokarowe. Wynika to ze sposobu płatności za bilety. Zazwyczaj płaci się za nie kartą, ewentualnie przelewem online, a tu bankowość dopiero raczkuje. Niewiele osób ma konto, a co dopiero karty płatnicze.
Po Albanii można też poruszać się koleją, choć będzie to najbardziej ekstremalna ze wszystkich możliwych opcji. Pociągi jeżdżą średnio z prędkością 27 km/h i nie opłaca im się na zatrzymywać całkowicie, więc wsiada i wysiada się w ruchu. Połączeń kolejowych jest jak na lekarstwo, głównie łączą Durres ze Szkodrą, Elbasanem i Kasharem – miejscowością niedaleko Tirany; niestety przez brak torów, pociąg do stolicy nie dojedzie. Wagony często mają powybijane szyby, a za współpasażera możemy mieć nawet krowę. Podróż Durres – Elbasan samochodem zajmie nam ok. 1,5 godziny, pociągiem za to 3 godziny w jedną stronę, ale będzie taniej. Bilet w obie strony kosztuje 230 leków, czyli mniej niż 10 zł.
ALBAŃSKA TRADYCJA I JĘZYK
Albańczycy są bardzo przywiązani do swojej tradycji. Każdy od dziecka zna narodowe tańce, głównie za sprawą wesel. W samochodzie zazwyczaj lecą śpiewy polifoniczne albo tradycyjne piosenki wychwalające wielką Albanię! Można je też usłyszeć w restauracji w wykonaniu panów, którzy umilają sobie czas szklanką raki. Choć i na mieście może zdarzyć się, że jeden z przechodniów zacznie śpiewać co mu w duszy gra i zupełnie przypadkowa osoba zacznie mu wtórować. Na ważne rodzinne uroczystości można nałożyć strój ludowy i nie będzie to wyglądało dziwnie. Albańczycy są też ogromnymi patriotami. Mogą narzekać na swój kraj, ale i tak go kochają. Wszędzie wiszą flagi i noszone są koszulki z dwugłowym orłem, który jest także najczęstszym motywem tatuaży.
A ich język… Sam sobie rodziną językową, pełen domysłów i wyjątków. Np. litera ë, postawiona na końcu wyrazu jest niema, ale w środku wyrazu można ją wypowiedzieć, albo też pominąć. Wedle uznania. Jeżeli wyraz kończy się na spółgłoskę, jest rodzaju męskiego, natomiast kończący się na ë – rodzaju żeńskiego, ale słysząc rozmowę, nie masz pewności czy ktoś zignorował literkę. Tak samo dialekty – północ z południem czasami się nie dogada, mimo że rozmawiają w tym samym języku. Dużym plusem albańskiego jest to, że wyrazy czyta się właściwie tak, jak są zapisane (prócz kilku wyjątków jak gj, x, xh, sh). Niestety Albańczycy lubią połączenia spółgłosek takich jak mb czy dh i mają problem z domyślaniem się, o co chodzi, gdy próbujesz rozmawiać w ich języku. W języku albańskim stwierdzenie „idziemy na kawę”, oznacza po prostu wyjście na miasto. Nie musisz pić kawy, równie dobrze może być to wyjście na piwo. A gdy kierowca zapyta się ciebie, „gdzie jesteś’, to tak naprawdę pyta, gdzie będziesz jechał. Gdy gospodyni zawoła cię na „jedzenie chleba”, tak naprawdę ten chleb będzie tylko dodatkiem, szykuj się na ucztę.
JEDZENIE
Jedzenie i potrawy to też część kultury, a Albania jest pod tym względem wyjątkowo smaczna! Podawanie posiłków wygląda trochę inaczej niż w Polsce. Przede wszystkim śniadania to taki „szwedzki stół”. Nie je się tu kanapek, nie zawsze też dostanie się swój talerz. Chlebem (który jest pyszny) zagryza się to, co nabiera się ze wspólnych mis – biały ser czy warzywa. Często je się tu też śniadania na słodko i wtedy do chleba serwowany jest miód albo dżemy. Śniadania nie popija się kawą, która zwyczajowo podje się później. Tym bardziej nie dostaniesz herbaty, którą pije się tu raczej podczas choroby. Zasada jest też taka, że kawy raczej nie pije się w domu. W ogóle posiadanie prywatnego czajnika nie jest raczej popularne. Na kawę idzie się do restauracji. Możemy też ją dostać na wynos i to nie zawsze w papierowym czy plastikowym kubku – czasami nie ma ich na stanie i kawę dostaniemy w filiżance. Do śniadania do picia jest woda, mleko albo specjalny rodzaj jogurtu (dhalle), który jest dość wodnisty i słony co czyni go idealnym na upały. Tradycyjnym śniadaniem na mieście jest burek popijany właśnie tym jogurtem. Co do kanapek w niektórych piekarniach można (choć jeszcze mało gdzie) zobaczyć coś, co my znamy jako kanapki, jednak dla Albańczyków kanapką (po albańsku sandviҫ) jest głównie rodzaj fast fooda – podawana na ciepło podłużna bułka z sałatką, frytkami i mięsem jak do kebaba. Albańczycy często jedzą także zupy na śniadanie. Polecam tu szczególnie tę z kurczaka (nie rosół!). Jest to gęsta polewka z kawałkami kurczaka i cytryną. W każdym regionie smakuje inaczej i różni się sposobem podania. Choć taką tradycyjną zupą na śniadanie jest zupa pace gotowana na głowie barana. Zasadniczo mogą się trafić różne mięsne niespodzianki. Pozostałe posiłki wyglądają podobnie jak polskie, ale tu nie podają tak gorących dań, jak u nas. Są od razu gotowe do jedzenia.
Wieczorem można wyjść do tawerny na kolację. Taka biesiada trwa nawet kilka godzin, ponieważ Albańczycy są bardzo towarzyscy i lubią spędzać czas w swoim gronie. Na początku zamawia się sałatkę ze świeżych warzyw. Do tego sery! – Albania ma pyszne sery – białe z mleka krowiego, owczego lub koziego; żółty „kashkaval” podawany na gorąco, ale uwaga, jest to ser z rodzaju tych trochę śmierdzących, nie każdemu może pasować oraz coś à la tzatziki. Na główne danie zamawia się zazwyczaj mięso. W wielu miejscach można zobaczyć pieczonego w całości barana czy kozę. Głowa barana uchodzi tu za rarytas. A jeśli dostaniemy ją u gospodarza, należy potraktować to jako wyróżnienie. Możemy też zamówić tave w różnych wersjach – jest to rodzaj zapiekanych potraw, których jest kilka odmian. Najbardziej znane to tave dheu i tave kosi. Pierwszy to zapiekana w twarogu wątróbka, drugi to zazwyczaj jagnięcina zapiekana w jogurcie. Do tego frytki (często posypane ziołami) i oczywiście chleb. Wszystkie te potrawy stoją na stole i każdy nakłada je sobie wedle uznania. Jako że Albania ma ponad 360 km linii brzegowej, nie może zabraknąć ryb i owoców morza. W nadmorskich miejscowościach codziennie rano zbierają się rybacy i sprzedają to, co wcześniej udało im się złowić. Oczywiście są też tu makarony i pizze, jako że wielu Albańczyków emigrowało do Włoch i tam nauczyli się przyrządzać te dania.
Jeśli nie jesteście fanami mięsa – bez obaw, w Albanii macie w czym wybierać. Oprócz wspomnianych wcześniej sałatek i serów warto spróbować faszerowanej papryki czy potrawki z okry (mała zielona roślina, przypominająca papryczki. Jest włochata i dość kleista i podobno bardzo zdrowa). Albo fergese – często to papryka i pomidory zapiekane pod serem o nazwie gjiz (coś jak nasz mielony twaróg).
Na deser oczywiście słodkości – baklava czy trileҫe (biszkopt z trzema rodzajami mleka, idealny na lato – zimny i lekko płynny). Sezonowe owoce – figi, melony, kaki…
W Albanii w restauracji (również hotelowej) właściwie zawsze kelner kładzie papierowy, jednorazowy obrus. Jest to całkiem fajne rozwiązanie, jak również ułatwienie dla obsługi (często po zabraniu naczyń wszystkie resztki zawijają w ten obrus i wyrzucają).
To, co bardzo mi się podoba, to przynoszenie własnych przekąsek do baru. Idziesz obejrzeć mecz? Zamawiasz piwo, ale w tym miejscu nie mają nic do jedzenia, więc przynosisz kupione wcześniej w sklepie chipsy czy orzeszki. Kelner jeszcze podejdzie i zapyta, czy podać miseczkę. Idziesz na kawę, ale burczy ci w brzuchu? Po drodze do kawiarni wejdź do piekarni po byrka, którego zjesz przy kawie. Też należy pamiętać, że w Albanii normą jest chodzenie do hotelowej restauracji czy baru przez osoby, które nie są gośćmi hotelu. Jest to miejsce otwarte dla każdego i widok „obcego” nie powinien nas dziwić.
Albania wciąż potrafi zaskoczyć. Możemy być pewni, że po wakacjach w tym kraju na pewno będziemy mieć co wspominać!