Joanna Michalina Wal: Witaj w technokulturze – recenzja książki “Ku filozofii fotografii”

 

„Nikt nikogo nie chce słuchać. Wszyscy chcą mówić albo pstrykać zdjęcia”. Flusserowska filozofia fotografii dotyka punktów zwrotnych w dziejach historii obrazu. Wyjaśnia dlaczego tego prądu rwącej rzeki jakim jest postęp, już nie da się zawrócić.

Vilém Flusser już w latach osiemdziesiątych XX wieku przepowiada co przyniesie kolejne stulecie. Brzmi to złowieszczo, jednak obok prognoz czeskiego filozofa nie można przejść obojętnie. Tak naprawdę liczą się dwa najważniejsze momenty w dziejach ludzkości, które uwypukla autor – pierwszy związany jest z wynalezieniem pisma linearnego (II tysiąclecie p.n.e.), drugi, z odkryciem obrazu technicznego.

Jesteśmy społeczeństwem alfanumerycznym. Jeśli potrafisz pisać i czytać, już zaliczasz się do elity. Tak, tak, do elity. Dziś to 3/4 ludzkości współczesnej populacji. Tylko nikt tego nie docenia.

Przed rewolucją przemysłową to człowiek był otoczony maszynami. Po rewolucji, to maszyna jest otoczona ludźmi. Dawniej narzędzie było zmienną, a człowiek stałą. Potem wszystko się odwróciło – człowiek stał się zmienną, a maszyna stałą. Czemu zawdzięczamy taką rewolucję? Nie ulega wątpliwości, że w tym miejscu historii należy szukać przyczyny późniejszych zmian nie tylko społecznych czy gospodarczych, ale także kulturalnych. A te ostatnie wyraźnie rzutują na dzisiejszą rolę fotografa i aparatu w całym procesie uzyskiwania zdjęcia.

W owym XIX wieku (który diametralnie zmienił porządek Starego Świata, meblując go według nowych, kapitalistycznych reguł), rzeczywistość była szara – gazety, książki, ulotki emanowały czarno-białą, zlewającą się w trudną do rozróżnienia masę. Dziś wszystko agresywnie woła i wyciąga ręce. Ale krzyk ten jest skierowany do głuchych. Przyzwyczailiśmy się do wizualnego zaśmiecania środowiska, które przenika do naszej świadomości i podświadomości, programując ludzkie zachowania.

Kiedyś pracę fotografa nazywano „usługami”, „trzecim sektorem”, „pracą umysłową”. Niewielu mogło dostąpić tego zaszczytu. Dziś ta gałęź przemysłu stała się najbardziej popularnąa i już nie robi na nikim wrażenia. Słowo „praca” zostało zastapione „informacją”.

Flusser dotyka tematów pozornie prozaicznych – bawi się prostymi pojęciami, z których wyciąga zaskakujące wnioski. Aparat jest zabawką, a fotograf graczem. Lecz gracz nie bawi się zabawką, on gra przeciw niej. „Wkrada się do aparatu, aby wydobyć na światło ukryte w nim intrygi”.

Istotne jest, że aparat służy też do symulacji myśli. Oczyma wyobraźni widzisz obraz i bach. Zaraz przenosisz go na zdjęcie. Zanim jednak tego dokonasz, musisz stoczyć z aparatem pewnego rodzaju grę. Bardziej zautomatyzowane sprzęty nie potrzebują już gracza. Te nadal archaiczne, jak najbardziej. Wszystko jednak zmienia się nieodwracalnie. Dzieje się rzecz niezwykła. Fundamentalna zmiana cywilizacyjna prowadzi do stworzenia społeczeństwa zdominowanego przez obrazy cyfrowe.

Stańmy jednak w obronie tradycji i dorobku kultury. Wielu pewnie zgodzi się z Flusserem, że obrazy tradycyjne zawsze będą miały ducha i magię. Obrazy techniczne nie. „Aparaty usamodzielniły się do tego stopnia, (…) że nasza rola sprowadza się do funkcji <pstrykacza>, który jest wyłącznie realizatorem programu zdeponowanego wewnątrz <czarnej skrzynki> (…). Nie można się z tym nie zgodzić.

W tym miejscu od razu przypomina się pierwszy slogan Kodaka „Wciśnij guzik, my zrobimy resztę”. Skoro fotograf jest graczem, (a nawet według Flussera) funkcjonariuszem, to mamy Kafkowską sytuację, ponieważ fotograf w tym starciu nie ma szans na wygraną. Dlaczego?

Przestajemy mieć do czynienia z posiadaniem obrazu. Teraz obraz posiada nas. Zmierzch „Galaktyki Gutenberga” Marshalla McLuhana i teorii „The Medium is the message” jest zatem tym samym, czym dla Flussera zmierzch linearności, na rzecz rozwoju myślenia numerycznego. „Obrazy techniczne miały stworzyć wspólny mianownik dla sztuki, nauki i polityki, tzn. być jednocześnie <piękne>, <prawdziwe> oraz <dobre> i tym sposobem jako powszechnie obowiązujący kod, przezwyciężyć kryzys kultury – czyli sztuki, nauki i polityki”. Czy to się w istocie udało?

Żyjemy w czasach, w których aparat stał się maszyną widzenia i postrzegania rzeczywistości. Naśladuje oko, sięga do teorii optyki, jest przedłużeniem ludzkich organów. Dziś to nie fotograf ma władzę na aparatem, lecz aparat programuje czyny fotografa. Dziś, masowo produkowane obrazy odbiera się jako bezwartościowe przedmioty, które każdy może stworzyć i zrobić z nimi co chce. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Najbardziej cierpi na tym rynek sztuki i mediów.

Jeśli już dotykamy tego zagadnienia, nie można pominąć flusserowskiego spojrzenia na ten stan rzeczy, które wyraźnie zaznacza jak zmienił się nasz świat w ciągu ostatniego stulecia. W Flussera rozgraniczenie podziału na media dyskursywne i dialogiczne jest podstawą wyjaśnienia wielu przemian, które dokonały się w XX wieku. Media dyskursywne – kino, teatr, prasa, przeznaczone są dla społeczeństw zhierarchizowanych. Z tym mieliśmy do czynienia na przykładzie jednokierunkowego pasma przepływu informacji, więc nie było mowy o jakiejkowiek ocenie i odpowiedzi.

Gdy w grę wchodzą media dialogiczne, czyli komunikacja bezpośrednia, dialog, obustronny przepływ informacji, rodzą się nowe media i kolejne kanały przekazu, wynikające z postępującej cyfryzacji. To idealny przykład społeczeństwa telematycznego, w którym potrzeba fotografii z jednej strony jest tak silna, jak nigdy dotąd (ponieważ kultura obrazu już steruje naszym życiem), a z drugiej strony, zdjęcie materialnie nie posiada zbyt dużej wartości. Niebywały paradoks.

Jaki będzie finał gry fotografa z aparatem? Czy fotografia analogowa naprawdę umarła? Przekonali się o tym Radosław Brzozowski oraz Paweł Śmiałek, którzy odważnie podeszli do tematu, łamiąc zasady popkultury. Ich ambrotypy są dowodem na to, jak łatwo można wykorzystywać wiedzę i doświadczenie prekursorów szlachetnych technik fotografii, aby rozwijać niszę i intrygować odbiorców. Tworząc oniryczny świat, pełen magii i hipnotycznych spojrzeń, uwodzą każdego, kto tylko da się wciągnąć do gry. Tak dotyka się prawdziwej i szczerej istoty tematu, na który przepisu nie znalazła współczesna technika.