Mam do uniwersytetu osobisty uraz. Uniwersytet szczerze mnie przeraża. Nie znoszę pojawiać się na kampusie, nie potrafię się przemóc, by odwiedzić wydziałową bibliotekę. Gdy muszę przejść przez bramę przy Krakowskim Przedmieściu 26/28, od razu odechciewa mi się żyć. Spędzanie czasu wśród stłoczonych na korytarzach studentów przyprawia mnie o mdłości.
Nie jestem mizantropem ani socjopatą. Nie jestem też malkontentem lub permanentnie pokłóconym z rzeczywistością pesymistą. Potrafię czytać i pisać. Bywa również tak, że przejmuję się tym co przeczytałem – zaczynam traktować poruszony problem bardzo osobiście. Wydaje mi się, że potrafię także mieć swoje zdanie, posiadam całkiem osobliwy zestaw poglądów, które weryfikuję, w które wierzę i potrafię je uzasadnić. Mimo wszystko nienawidzę i nie potrafię grać w studia, bawić się w uniwersytet.
Faktycznie w dzisiejszych realiach proces zdobywania wyższego wykształcenia przypomina grę. Przekraczając próg uniwersytetu, młody człowiek wchodzi do szulerni. Najtrudniejszym przeciwnikiem jest oczywiście sama instytucja. Nie będę tutaj wywodzić po raz setny czym uniwersytet był kiedyś, skąd w ogóle pochodzi ta nazwa, co utożsamia, ani czym różnił się model średniowieczny od humboldtowskiego. Dość, że dziś uniwersytetu nie ma, jest natomiast instytucja. Szczelna sieć jej administracji bezwzględnie oplata każdego amatora gry w studia. Sekretariat, dziekanat, pismo i podanie, numer buta, zdjęcie, płyta z tym zdjęciem, kolejka do odpowiedniego okienka, potwierdzenie dokonania przelewu – to tylko niewinny początek. Za zakrętem majaczy już wiecznie mulący i zawieszający się USOS, bezsensownie skomplikowany system zapisów na przedmioty i egzaminy, obowiązek zajęć dodatkowych w takiej, a nie innej liczbie godzin. Punkty ECTS, o których nadal nie wiem do czego i komu służą. I zajęcia WF-u. Czasami zdarza się tak, że z powodu kilku przysiadów student na dzień przed obroną pracy magisterskiej odkrywa że to, czego naprawdę powinien się obawiać, to wcale nie poziom swojej dysertacji, ale brak jednoznacznych dowodów na to, że na pierwszym roku owych przysiadów zrobił tyle, ile powinien. Wszystko to podlane jest gęstym sosem kipiącej od językowych bękartów nowomowy – dialektu, który przypomina więzienną grypserę lub narzecze, jakim komunikowano się na plenach PZPR. Skończmy jednak z tym żartobliwym tonem. Sprawa jest śmiertelnie poważna.
Twierdzę, że uniwersytet w znanym nam obecnie kształcie jest instytucją niesłychanie szkodliwą społecznie. Dzieje się tak co najmniej z kilku powodów. Przede wszystkim stał się on kompletnym zaprzeczeniem tego, co stanowiło o jego istocie. Zamiast tworzyć wspólnotę uczonych i nauczanych, przybrał postać przedsiębiorstwa, urzędu w którym wszystkie procesy zachodzą w myśl schematu urzędnik – petent. Układ ten owocuje szeregiem patologicznych następstw, z których największym, a zarazem najbardziej kuriozalnym, jest fakt, że instytucja ta niemal cały swój potencjał marnuje na rozwiązywanie problemów, które sama stwarza. W efekcie okazuje się, że uniwersytet, którego powołaniem miało być poszerzanie wiedzy oraz uporczywe, bezkompromisowe i niezmącone powabami świata doczesnego docieranie do prawdy, stał się skupionym głównie na sobie molochem, przypominającym olbrzymie perpetuum mobile, napędzane energią proceduralnego absurdu.
Postawiona powyżej diagnoza ma jeszcze jedno szkaradne oblicze. Od samego początku swej akademickiej drogi student skazany jest siłą rzeczy na uczestnictwo w towarzyszącej mu na co dzień rzeczywistości wszechobecnego imposybilizmu i „załatwiactwa”. Staje się on przedmiotem procesu (anty)wychowawczego, który wbija mu do głowy odruchy bezrefleksyjnego poddaństwa wobec panujących w tym świecie i pozbawionych sensu zasad. Rzadko kiedy budzą one w nim realny sprzeciw. Paląc papierosa w przerwie między zajęciami, być może utyskuje na uciążliwą głupotę obowiązujących na uniwersytecie reguł gry, ale sporadycznie zdarza się, aby podejmował jakieś kroki w celu zmiany zastanego status quo. Zwykle przyświeca mu tylko jedna myśl – mieć ten koszmar za sobą. W tym celu kombinuje jak może, zaczyna grać. Z semestru na semestr staje się trybikiem uwikłanym w system obowiązujących tu zależności. Często takiej postawie towarzyszy również chęć uporania się ze swymi problemami kosztem kolegów i koleżanek. Jednak najgorszym przejawem takiego stanu rzeczy jest to, że wielu studentów szybko staje się integralną częścią urzędniczego świata, czerpiąc z tego profity, przywileje a nawet dumę. Typ sprytnego „ogarniacza” to stosunkowo częsty efekt lokalnej odmiany procesu, określanego przez nauki społeczne mianem socjalizacji antycypującej. Nie twierdzę, że wszyscy studenci ulegają temu dictum. Oczywiście istnieje rzesza osób, które wybrały uniwersytet po to aby – na tyle, na ile to możliwe – realizować pierwotne założenia tej wspólnoty. Mam jednak wrażenie, że stanowią oni odosobnioną i raczej niewielką grupę. Dodatkowo opisany wyżej zatęchły klimat uczelnianych realiów nie sprzyja naukowej kontemplacji.
Instytucja, którą dziś przyzwyczailiśmy się nazywać uniwersytetem, jest intelektualnym oszustwem. Okłamuje wszystkich. Również samą siebie. Jednak najbardziej szkodliwa jest manipulacja, której ofiarą padają młodzi ludzie. Podpierając się wiekowymi tradycjami, używając średniowiecznej tytulatury i strojąc się w gronostaje, współczesny uniwersytet roztacza przed nimi fałszywą wizję wspólnoty elitarnej, miejsca wyjątkowego, do którego przynależność jest zaszczytem i powodem do dumy. Podobna otoczka towarzyszy również tak zwanemu „uniwersyteckiemu programowi kształcenia”. Kary za spóźnienia, restrykcyjne zasady dotyczące obecności na zajęciach, rozgardiasz organizacyjny oraz zawiłe i bezmyślnie trudne narzędzia weryfikowania zdobywanej wiedzy, budują w studentach złudne poczucie intelektualnego wysiłku. Wszystko to powoduje, że absolwent takiej uczelni postrzega siebie jako kogoś lepszego, komu powierzono mandat do nadawania tonu pozostałym. Nierzadko cechuje go próżność i nieuzasadnione roszczenie sobie prawa do stawania się ponad innymi, zwłaszcza ludźmi pochodzącymi z mniej oświeconych warstw społecznych. Człowiek który pół dekady poddawany był procesom opisanym w poprzednim akapicie, zaczyna teraz uzurpować sobie miano intelektualisty i eksperta. W szerszej perspektywie wpływa to destrukcyjnie na kondycję społeczeństwa wprowadzając chaos pojęciowy i ogólną jego dezorganizację. W ten sposób zacierają się granice między mądrością a głupim mędrkowaniem, degradacji ulega pojęcie autorytetu a prawda poddawana jest ciągłej relatywizacji. Uniwersytet się skończył. Umarła wspólnota. Ich miejsce zajęło przedsiębiorstwo, zakochana w sobie i pogodzona ze światem instytucja, specjalizująca się w produkcji człowieka na miarę naszych czasów. Nasze czasy są parszywe, przyziemne i wyjątkowo nudne. Ilekroć w dziejach Europy zmieniał się klimat epoki, zawsze impulsem tej zmiany był uniwersytet. Dziś nie warto się tego po nim spodziewać. Iskra prometejskiego buntu nie tli się już w jego murach.
Autor studiował archeologię, filozofię i prawo na Uniwersytecie Warszawskim.
§