Katolicy, choć popkulturę wchłaniają jak wszyscy, nie mają w niej silnej reprezentacji. Gdy przedstawiciele wiary rzymskiej pojawiają się na ekranie, to z reguły w rolach jeśli nie jawnie negatywnych, to z pewnością mało atrakcyjnych.
W najlepszym wypadku są to osoby nudne i anachroniczne, w najgorszym – hipokryci z krzyżem na piersiach, a w czynach jak najdalsi od postaw ewangelicznych. Zwłaszcza w przedstawieniach historycznych współczesność używa sobie do woli, wiedząc, że żaden świadek – bo przecież nie naukowiec czy rzetelny historyk, ich głosy są bowiem w takich sytuacjach niesłyszalne – nie zaprotestuje. Jest w tym i resentyment świata anglosaskiego do wrażych papistów, bo to w Ameryce i poniekąd Wielkiej Brytanii kształtowany jest w dużej mierze kod popkulturowy, i instynktowna reakcja nowoczesności na siłę, której źródło jest nie z tego świata. Trochę w myśl słów Zbawiciela, które najprawdopodobniej do końca czasów nie stracą na aktualności: Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mojego imienia. Każde odstępstwo od tej reguły przyjmuje się więc z ulgą i pewnym rodzajem satysfakcji, ale też dużą dozą nieufności. Bo czy nie ma w tym jakiegoś podstępu? Może katolicyzm staje się w takich wypadkach zaledwie ciekawostką?
Moralność Diabła Stróża
Powstały w 2015 roku na podstawie komiksu serial Daredevil to przypadek na pozór nieszablonowy, nie tylko przez samo uczynienie głównego bohatera katolikiem, ale też z powodu wkomponowania wątku katolicyzmu w środowisko zgoła mu obce. Bo przecież jeśli już przedstawiano wierzących, to raczej w filmach zorientowanych na temat stricte religijny. Inaczej jest w serialu o tytułowym Diable Stróżu (ta, skądinąd dwuznaczna, nazwa wzięła się od charakterystycznego stroju, w którym nocami biega komiksowy bohater) – życzliwie interpretując tę produkcję, uznać można, że ambicją twórców było przedstawienie katolicyzmu przede wszystkim w żywej relacji do otaczającego świata. To pomysł bez wątpienia chlubny, bo obalający wizerunek wiary jako dziwacznej, oblężonej twierdzy, ale z tych samych powodów niebezpieczny. Istnieje wszakże ryzyko, że w wyniku tej relacji wiara zaadoptuje się do świata metodą kompromisów i ostatecznie zostanie zawłaszczona przez rzeczywistość. A przeciwnika ma Daredevil nie byle jakiego – współczesny Babilon i esencję nowoczesności, czyli Nowy Jork.
Główny bohater, Matt Murdock, jest niewidomym prawnikiem, który za dnia prowadzi kancelarię z przyjacielem, Franklinem Foggym Nelsonem, a nocami w przebraniu tytułowej postaci ratuje miasto i jego mieszkańców przed przestępcami. Umożliwiają mu to wyostrzone zmysły – dar rekompensujący Mattowi utratę wzroku w dzieciństwie. Katolicyzm Murdocka to poniekąd wyraz tradycyjnego łączenia osób irlandzkiego pochodzenia z tą religią. Na ogół jest ona zaledwie uzupełnieniem charakterystyki danej postaci (oczywiście w wydaniu spłaszczonym, folklorystycznym), jednak w Daredevilu ma kluczowe znaczenie dla motywacji niewidomego adwokata. Matt nie jest bowiem typowym superbohaterem. I rzecz nie tylko w jego uczłowieczeniu, bo bohaterowie z ludzką twarzą, to znaczy chwilami słabości i wątpliwości, pojawiają się w ostatnich latach często na ekranie, ale w dość niestandardowych metodach pracy. Otóż Matt Murdock nikogo nie zabija i wierzy, że to prawo służy neutralizowaniu przestępców, on zaś tylko mu w tym pomaga. Ponadto jest przekonany, że ten zły nie jest z gruntu zły i że może się poprawić. Można z pewną dozą złośliwości powiedzieć, że taki zestaw poglądów czyni z głównego bohatera nie tyle katolika, ile połowicznego pacyfistę, legalistę i zwolennika resocjalizacji. W istocie – wiara Matta musiała ulec swoistemu okrojeniu, wcale nierzadkiemu w świecie popkultury, aby stała się przyswajalna dla współczesnego widza, czyli przede wszystkim przeciętnego odbiorcy na Zachodzie.
(Nie)święci sprawiedliwi
To nie żadne novum. W 1999 roku mieliśmy już podobny przypadek – zbieżny nie tylko w kontekście środowiskowo-społecznym (irlandzkim), ale również w przekazie. Święci z Bostonu, film dla niektórych kultowy, to opowieść o dwóch braciach, którzy zajęli się zwalczaniem przestępczości – bez kurtuazji i delikatności Matta Murdocka ani tym bardziej jego wiary w prawo – niejako z pobudek religijnych. Interpretacji takiej służyły początkowa scena w kościele – z milczącym błogosławieństwem Boga dla ich krwawej misji – i kolejne modlitwy odmawiane na moment przed dokonywanymi przez nich egzekucjami. Działania braci, chociaż motywowane, jak starano się nam zasugerować, wiarą, były przede wszystkim wymuszone przez imperatyw moralny i na tej płaszczyźnie znajdowały uzasadnienie w oczach przeciętnego widza. Bracia zabijali przestępców, ponieważ uważali to za słuszne, zgodnie zresztą z ogólnoludzkim poczuciem sprawiedliwości. Nie było tam miejsca ani na eschatologię, ani tym bardziej na przypomnienie o zbawczym charakterze śmierci Jezusa Chrystusa. Właściwie dla samego Zbawiciela również niewiele było tam miejsca. I to jest symptomatyczne także dla Daredevila, który podszedł do tematu wiary wprawdzie poważniej niż Święci z Bostonu, lecz również w wymiarze czysto moralnym, pozbawionym jakiegokolwiek sacrum.
Matt Murdock zagląda do kościoła często, ale nie żeby się pomodlić czy uczestniczyć we mszy świętej – to nie zostaje choćby zasygnalizowane – lecz aby porozmawiać ze znajomym księdzem. Przedmiotem tych rozmów jest moralność, a kontekstem dla niej – działalność Murdocka w przebraniu Daredevila. Ksiądz, skądinąd niegłupi i sympatyczny, co jak na współczesne standardy zachodniego kina nie jest przecież regułą, wie, czym zajmuje się młody prawnik, dyskusje toczą się jednak bez bezpośrednich odniesień do nocnych eskapad niewidomego adwokata. Nie da się przy tym nie zauważyć nowej roli, w jakiej występuje tu kościół – przestrzeń, wydawać by się mogło, najbliższa doświadczaniu sacrum. Katolicyzmu w Daredevilu nie tłumaczy się poprzez tak fundamentalne dla wiary wydarzenia, jak mszalna ofiara i przeistoczenie, lecz przez wyjętą z kontekstu moralność i skrupuły Murdocka, którego momentami uwiera życie na granicy prawa. Matt nierzadko wspomina o swojej wierze i zawsze robi to, gdy zabrania mu ona pewnych działań, nigdy natomiast nie mówi o Bogu czy Zbawicielu – jakby wymiar sakralny w obawie przed ośmieszeniem ustępował miejsca temu czysto etycznemu. W ten sposób w serialu dochodzi do szczególnej redukcji religijności.
Bóg, byt, popkultura
Niejedna osoba, zapewne również wierząca, mogłaby niechętnie westchnąć w tym momencie: Przecież to tylko naiwny serial!. Tekst ten nie służy jednak krytyce takich czy innych wyborów twórców Daredevila, tylko ich opisowi i umieszczeniu w szerszym kontekście. Sposób ukazania wiary i religii w serialu jest bowiem odbiciem szerszego zjawiska – dostępnego codziennej obserwacji, a odnoszącego się do relacji łączących ludzi z katolicyzmem czy, szerzej, z chrześcijaństwem. W tym ujęciu polegają one nie tyle na wierze w Boga, ile na byciu dobrym człowiekiem. Racja, Polska z całą swoją religijną specyfiką nadal wyłamuje się z tego obrazu, ale zsekularyzowany Zachód jest na tej drodze nie od wczoraj. I raczej nie za sprawą spisku czy z powodu perwersyjnej złośliwości, tylko w następstwie pewnych procesów trwających dziesiątki, a może nawet setki lat. Gdybyśmy mieli szukać źródeł tej desakralizacji, należałoby wskazać na schizmę bytu – z właściwą jej absolutyzacją ludzkiego intelektu i odejściem od praw Bożych – dopełnioną później przez pozytywizm i scjentyzm, które wyrugowały metafizykę tak z ludzkiego doświadczenia, jak i nauki, w zamian nie dając jednak odpowiedzi na wiele pytań. Za sprawą tych wolt Bóg został umieszczony poza nawiasem ludzkich działań, stał się zaledwie ideą, a nie właściwym punktem odniesienia w życiu codziennym.
Msza święta w Polsce nie zatraciła jeszcze zupełnie sakralnego wymiaru, chociaż gdyby zapytać niektórych zdeklarowanych katolików o wiarę w przeistoczenie, odpowiedzi mogłyby być różne. Wiele rytuałów uległo już erozji – w jej wyniku zachowały przede wszystkim wartość kulturową, podyktowaną tradycją, ale zatraciły autentyczne doświadczenie przenikania się dwóch różnych porządków. Znacznie powszechniejsza jest duchowa dezercja i wiara zredukowana do może coś tam jest albo, w radykalniejszej odmianie, coś tam musi być. To maksimum. Oczywiście, że kiedyś niewykształceni ludzie również nie orientowali się w teologicznych subtelnościach, niemniej nie było im z reguły obce przekonanie o obecności Boga czy też Opatrzności w codziennym życiu oraz zależności doczesnego porządku od wiecznego. Tej wierze podporządkowany był również moralny wymiar ich życia, nawet jeśli błądzili, jak to ludzie, nierzadko. Dzisiaj jest inaczej. Z tego, co dociera do nas z Zachodu, można wnosić, że w wyniku procesu desakralizacji chrześcijaństwo wyewoluowało tam w kierunku moralistyczno-terapeutycznego deizmu. W tej odmianie wiara jest znośna, przynajmniej fragmentarycznie, również dla popkultury, która skłonna jest jej nawet – jak w dwóch pierwszych seriach Daredevila – przypisać pozytywne konotacje.
Można więc rzeczywiście uśmiechnąć się czy odetchnąć z ulgą: oto nowoczesność w jarmarcznym wydaniu pochyliła się litościwie nad naszą wiarą i wierzącego uczyniła superbohaterem. Nie jest to jednak wiara w Zbawiciela, tylko w wiara w bycie dobrym. Nie jest to historia zbawienia, tylko właściwych wyborów moralnych. Nie jest to chrześcijaństwo, w którym centralne miejsce zajmowałby Bóg, lecz chrześcijaństwo, w którym pierwszeństwo mają człowiek i porządek doczesny. Wiele wskazuje na to, że to nie problem serialu, ale znak czasów, w których redukcji ulega wymiar sakralny i metafizyczny, nieadekwatny w powszechnym odczuciu do otaczającej rzeczywistości. Popkultura w postaci Daredevila tylko odpowiedziała na ten puls współczesności.
Adam Namięta
Tekst pochodzi z 81 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.
Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ.