Nieprawda, że wszystkie McDonaldy są takie same. Z McDonaldami jest jak z kościołami. Każdy jest inny. Do niektórych przychodzą ci, których sam Pan Bóg nie rozumie, a do innych przychodzą ludzie szczęśliwi.
Polubiłem Maka koło Starego Marycha. Codziennie po piętnastej, o piętnastej dziesięć, przychodzi tu Fryderyk Chopin i muska ósemkami dziewczynę. Całują się unisono. Sprawdźcie sami, codziennie po piętnastej na pięterku, w rogu od strony Krysiewicza, jest blondyn z nosem i uczesaniem Chopina z obrazu Eugène’a Delacroix i dziewczyna nieużywająca prostownicy do włosów. Tulą się do siebie jak mazowieckie wierzby do krajobrazu. Dobrze zbalansowani, nie za dużo dźwięków. Dziewczyna nie truchło, przebiera piersiami.
Nie wyobrażam sobie, abym mógł cokolwiek w Maku zamówić, zanim nie odczytam imienia osoby obsługującej. Imiona są wyryte w blaszce lub plastiku. Blaszkę lub plastik pracownicy mają nad lewą piersią. Czy obsługuje mnie Patrycja czy Natalia, ważniejsze jest dla mnie niż kawa, jaką mi naleją. W Maku w Starym Browarze obsługuje pracownik, który ma blaszkę z napisem Nelson. Zapytałem, czy to ksywa? Nie, tak mama mówi do mnie od urodzenia, powiedział chłopak. Znacie jakiegoś Nelsona? Widocznie nie chodzicie do McDonaldów. Obcy ludzie ciekawią mnie bardziej niż obce kraje. Nie chcę, żeby byli obcy. Też chcę mieć swojego Nelsona.
Czasem można przysiąść w Maku koło Okrąglaka. Mam w kieszeni dobrą książkę, co mi plastikowa bieda zrobi? Siąpi i jest zimno. Jest Wielki Piątek. Godzina piętnasta czterdzieści. Drogę Krzyżową przed liturgią wielkopiątkową mam dopiero o siedemnastej piętnaście u franciszkanów na Wzgórzu Przemysła. Wejdę do Maka przy Okrąglaku. Przeczekam i poczytam. Bez kawy się wywrócę w kościele. Kawę nalała Ada.
Zająłem miejsce przy nośnej ścianie. Szeroka perspektywa. Wyjmuję książki z wszystkich kieszeni. W plecaku mam opakowaną książkę Asa, tej nie wyjmuję na razie. To piękna Bibelen wydana w Stockholm 1877. Skóra ślicznie suchym tłokiem ornamentowana. Kupiłem przed chwilą na Paderewskiego. Odsprzedam Zosi. Zosia ucieszy się. Księga jest śliczna. Bibelen Zosia sprezentuje z wdzięczności kolekcjonerowi, a jeśli nie ma już z nim kontaktu lub wdzięczności nadszedł kres, to jej sprawa, co z cackiem zrobi. Można nazwać Biblię „cackiem”. Mnie wolno tak powiedzieć, wszyscy wiedzą, że Biblię i książki z wzajemnością szanuję.
W Maku jest osób niewiele, w końcu to Wielki Piątek. W loży najbliżej mnie dwóch rówieśników rozmawia po angielsku. Może obaj są zagraniczni albo zagraniczny przyjaciel odwiedził poznańczyka? Obaj noszą flanelowe koszule w kraty i rozmawiają jak przyjaciele. Przy oknie jest jeden okularnik w bomberce, z gołymi kostkami. Ma przed sobą kartonik po sałacie i ekranik smartfona. Obok mnie, przy ścianie prowadzącej do toalety, siedzi kobieta samotna. Sukienka zwisa jej z ust. Z przodu, bliżej kas, porusza się stary dziwak z tobołami, właśnie zmierza do toalety. Oko ma podbite. Ubrany jest w biały, gruby golf, jaki mógłby założyć kartuz z Grande Chartreuse, gdyby kartuzi nosili golfy. Spodnie po macdonaldowej podłodze ciągną się za dziwakiem.
Zaglądam do książek, które wyjąłem z kieszeni. Są to: Marian Pilot Zakaz zwałki, Ratko Adamović Sznur i mój ulubiony modlitewnik. Marian Pilot jest ciekawy, jak cała generacja pisarzy dzikich publikujących w latach siedemdziesiątych; jak Ryszard Milczewski-Bruno i inni nie świętej pamięci. Dam wam próbkę Adamovicia, zdążę przepisać przed Drogą Krzyżową u franciszkanów. Adamović na przykład na stronie czterdziestej dziewiątej pisze tak: O słodkodupi, mdłotłuści, wypierdzeni i przepici chrzciciele, ileż wam uciechy i rozkoszy sprawiły krwawa grabież i handel. Masochistyczna zgoda na ukrzyżowanie nie była czymś innym jak rojeniem amatora, sprzedawcy cebuli i papryki, by grać Hamleta. Boże, przecież tyś Szekspira w ogóle nie rozumiał!
Cytat ubogi jest w zbawienną poradę. Naturalizm niefartowny jak mimika grubasa. Pieprznych słów nagromadzenie dla rozweselania kołtunów jest efekciarskie. Durny humanizm krok fantomowy w próżni czasu ludzkiego. Daremno u Szekspira pragnąć rezurekcyjnego odkrycia. Trzeba ruszyć na Wzgórze Przemysła bez maski i pseudonimu. Zwycięzca nie zakłada maski, on ją zdejmuje ze mnie i wzywa po imieniu. Za chwilę w kościele poleje się krew Zwycięzcy. Nie będzie pieśni kubryku ani psychologii królów teatralnej trutki.
Właśnie wszedł energicznym krokiem do McDonalda młodzieniec okołodwudziestoletni w czarny płaszcz ubrany i zamiast do kas, skierował się prosto do „Anglików” i do mnie. Bez wstępu, zupełnie od czapy, z marszu wygłosił do nas apodyktyczną mowę: DZIŚ JEST WIELKI PIĄTEK POST ŚCISŁY SMACZNEGO DZIĘKUJĘ. Wygłosił, obrócił się na pięcie i się oddalił. „Anglicy” w śmiech. Okularnik z gołymi kostkami siedzący przy oknie podniósł głowę znad smartfona. Samotnej kobiecie siedzącej koło mnie wypadła sukienka z ust. A ja? Ucieszyłem się: Witaj, Afirmacjo! Gdzie byłaś tak długo! Błogo mi się zrobiło.
U franciszkanów jak zwykle odprawiali stąd do wieczności. Żaden język nie zdoła wyrazić mąk Jezusa. Duchowej walki i krwawego potu. Cierpienia i zadośćuczynienia. Grzeszna zaciekłość świata i miłość składająca samą siebie w ofierze. Okularnik w bomberce, który siedział w Maku przy oknie z gołymi kostkami, też był u komunii. Tym właśnie słowem chciałbym zakończyć kazanie.
Jerzy Kędzierski
Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 79.