Gdy w 2013 roku przeprowadzałem dla „Nowego Obywatela” duży wywiad z dr. hab. Rafałem Chwedorukiem, nie miałem innego wyjścia jak nadać mu tytuł: „Kraj bez lewicy?”. Znak zapytania był trochę ostrzeżeniem, a trochę kurtuazyjnym gestem wobec goszystów. I trochę na osłodę, ponieważ mój rozmówca, jeden z najtrzeźwiej myślących analityków sceny politycznej, związany z lewicą, ale niezależny od jej licznych, a coraz mniej politycznie znaczących koterii, nie pozostawiał miejsca na złudzenia. Jego najczarniejsze prognozy się spełniły.
Dziś politycznie i instytucjonalnie lewica nic nie znaczy – niedawna parlamentarna porażka Sojuszu i jego satelitów to nie był zbieg nieszczęśliwych okoliczności, ale rzetelnie wypracowana klęska na własne życzenie. Owszem, Razem jest szansą, ale mamy jeszcze kilka lat, by się dowiedzieć, czy ona się spełni. Paradoksalnie, środowiskowy egoizm i zaślepienie SLD mogą mikrolewicom wyjść na dobre: jeśli naprawdę zrozumieją, że dekady symbiozy ze środowiskami liberalnymi gospodarczo i obyczajowo były drogą donikąd, że najpoważniejszym błędem lewicy, szczególnie po wejściu Polski do Unii Europejskiej, było przyjęcie nadmiernego (nieledwie historiozoficznego) optymizmu transformacyjnego. O ile jeszcze w latach 90. XX wieku, nigdy nie zapominając o pilnowaniu swoich postnomenklaturowych interesów, SLD mniej lub bardziej szczerze i udatnie był rzecznikiem tych grup społecznych, które ponosiły różnorakie koszta terapii szokowej, o tyle z czasem wytracał tę zdolność. Może to wiązać się z rzadko opisywanym zjawiskiem. Otóż SLD była również partią post-PRL-owskiej „klasy średniej”, czyli choćby lepiej zarabiających/ustawionych warstw budżetówki.
Pozwolę sobie pokrótce zrekonstruować analizy Chwedoruka sprzed kilku lat: na tak niedawnej przeszłości wyrasta również nasza teraźniejszość, stąd stanowią one wciąż dobry punkt wyjścia dla zrozumienia obecnej sytuacji lewicy i jej relacji do rządzącego obecnie ugrupowania. Zdaniem politologa wśród wyborców SLD przez dekady zwracał uwagę spory odsetek osób całkiem dobrze zarabiających, które pracują/pracowały w budżetówce: to wojskowi, nauczyciele, policjanci, urzędnicy. Może zabrzmi to dla wielu lewicowców przykro, ale jeśli przeanalizujemy dokładnie geografię wyborczą i sondaże opinii publicznej, to można wskazać, że najbardziej lewicową grupą wyborczą są byli pracownicy Ministerstwa Obrony Narodowej, w tym żołnierze zawodowi. Na drugim miejscu musielibyśmy wymienić pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W tym sensie historia wciąż dominuje nad autoidentyfikacją Polaków – twierdzi politolog. Tęsknota za bardziej etatystycznym porządkiem społeczno-gospodarczym w takim kontekście nie jest to tęsknota biednych, lecz ludzi, którzy w PRL byli klasą średnią czy nawet wyższą klasą średnią i w jakimś sensie – przynajmniej prestiżowo – zostali zdegradowani po roku 1989. Nie idzie o przeszłość polityczną, przynależność do PZPR. Jest to tęsknota – generalnie – za światem inaczej urządzonym. Ona występuje także na Zachodzie. Określenie Erica Hobsbawma o „złotym półwieczu” po II wojnie światowej jest znamienne – tam się tęskni za welfare state, które rozwijało się w okresie największej demokratyzacji w dziejach Europy.
Spór między lewicą a prawicą w latach 90. XX wieku polegał na tym, że w stanie wojny były dwie silne armie, które miały własną inteligencję i własny lud. Spektakularna klęska Leszka Millera w czasach tzw. afery Rywina sprawiła, że spór o polską rzeczywistość zagospodarowały dwa ugrupowania, które w wyjściowym momencie konfliktu wciąż były zdecydowanie centroprawicowe i bardzo do siebie podobne. Kto pamięta publicystykę prawicy sprzed dekady, ten wie, że wizja IV RP i „szarpnięcia cugli demokracji” była wspólna myśleniu ludzi, których obecny manicheizm polityczny sytuuje na antypodach rzeczywistości. Ich dzisiejsza (o)pozycja budowała się na coraz silniej podkreślanym micie odmienności. Przecież w znacznej mierze Platforma i PiS to ugrupowania po-AWS-owskie, dwie wariacje na temat konserwatywnego liberalizmu, takie postaci jak premier Kazimierz Marcinkiewicz i wicepremier Zyta Gilowska są znakomitym rzeczy przykładem: w tym sensie legenda o wiecznym konflikcie zdecydowanie współtworzy realny spór.
„Krew smoleńska” to budulec kolejnego etapu historii III RP: centroprawica, czyli właśnie PiS i PO, wzięła niemal wszystko, z jednej strony wchodząc w alianse z palikotowskim „lewo-liberalizmem”, z drugiej uśmiechając się przymilnie do neoendecji. Zepchnięta na margines SLD-owska lewica uległa silnej autohipnozie, w przekonaniu, że jeszcze jest ważna dla dość dużej grupy elektoratu. Tak jakby możliwe było przywrócenie status quo z początków millenium. Ale znaki czasu nie pozostawiały złudzeń: sam fakt, że na mikrolewicy zaczęły się pojawiać i stawały się coraz popularniejsze przeróżne „lewice smoleńskie” i „kaszankowe lewice”, pokazywał, jak trwała właśnie zachodzi zmiana.
W tym opisie jesteśmy u progu chwili obecnej. Pozwolę sobie na jeszcze jeden dłuższy cytat z Chwedoruka – umożliwi to jasne nakreślenie obecnej relacji mikrolewic do Prawa i Sprawiedliwości: Sojusz, zawsze gdy rządził, dokonywał wolt między uległością wobec neoliberalizmu a próbą ratowania tego, co się da. Sądzę, że politycznie płaci dziś cenę nie tyle za afery, ale za próbę przeistoczenia się w Unię Wolności-bis. SLD w myśl tej koncepcji miał wyzbyć się resztek deklaratywnej lewicowości i oprzeć swoją tożsamość na wizji modernizacyjno-europejskiej. (…) W efekcie ukształtował się w Polsce w systemie partyjnym model irlandzki lub serbski: dynamikę życia społecznego narzucają dwie partie prawicowe. Jedną można określić jako bardziej liberalną, wielkomiejską, drugą jako konserwatywną, odwołującą się do interesów prowincji. A jeśli jest miejsce na partię lewicową, to jako stały numer trzy. I to jest realny horyzont możliwości SLD. Otwarte jest pytanie, na ile to wszystko się zmieni, gdy młode pokolenie, wychowane na neoliberalnej narracji, spostrzeże, że niższe podatki (nie dla nich, lecz dla bogatszych) oznaczają choćby brak przedszkola w okolicy lub niesprawną komunikację publiczną. A rodzinne miasto tych młodych, oddalone choćby kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, umiera na ich oczach. Czy wtedy znów znajdzie się miejsce na klasyczną lewicowość w polityce? Ale minie kilkanaście lat, zanim do głosu faktycznie dojdzie pokolenie socjalizowane w czasach permanentnego kryzysu, które na własnej skórze doświadczy „dobrodziejstw” neoliberalizmu. Pytanie jednak, czy SLD będzie miał szansę przetrwać te lata i odważyć się na konsekwentną postawę w sferze lewicowości społeczno-gospodarczej.
W powyższym cytacie ważne są trzy kwestie. Po pierwsze: SLD jednak wypadło z parlamentarnej gry – nie jest dziś ugrupowaniem numer trzy, jest partią upadku, mnóstwa złudzeń i pomieszania z poplątaniem. Wiele szczurów, które uciekały z eseldowskiego tonącego okrętu, znajdowało zatrudnienie w biznesie. To zabawny i wymowny, choć właściwie oczywisty epilog transformacji post-PRL-owskiej lewicy. Znajdziecie tam dziś nawet antyuchodźczych korwinowskich przeciwników obyczajowego liberalizmu. I nie mówię jedynie o ostentacyjnym „pisofaszyzmie” Leszka Millera, którego bardzo mocno starają się nie dostrzec np. eseldowskie feministki, tak pryncypialne na ogół w swoich licznych bojach z prawicą. Rafał Bakalarczyk, jeden z najważniejszych młodych analityków rodzimej polityki społecznej, ekspert Ośrodka Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle’a, z wyraźnym niesmakiem analizował wiosną 2016 roku duży stołeczny kongres animowany przez SLD, w którym brał udział Aleksander Kwaśniewski. Bakalarczyk ze smutkiem wskazywał, że był to festiwal samozadowolenia, braku wizji i intelektualnej/mentalnej niemożności zrozumienia, iż protekcjonalne traktowanie PiS i nazywanie programu Rodzina 500 Plus w absolutnie niczym już okołoeseldowskiej lewicy nie pomoże.
Po drugie – szybciej, niż myślał Rafał Chwedoruk – na scenę polityczną weszli młodzi zbuntowani na realny liberalizm, ludzie dojrzewający pośród kolejnych faz globalnego kryzysu zachodniego kapitalizmu, ze wszystkimi jego lokalno-neokolonialnymi specyfikacjami. Zwyczajowo określa się ich mianem prekariatu, choć w polskich warunkach trafniej będzie mówić o młodej pracującej (wielko)miejskiej inteligencji. To młode kobiety i młodzi mężczyźni, którzy często już od maleńkości na własnej skórze przekonują się, co znaczą rozwarstwienie, zwijanie państwa, skromna polska pensja, życie w zbiorczym mieszkaniu długo po studiach, brak zdolności kredytowej, obawy przed macierzyństwem w świecie, w którym niechętnie przestrzega się interesów pracownic i pracowników, ekonomiczna niepewność jako stała codziennego stresu, emigracja zarobkowa jako jedyna szansa na rzeczywiste poprawienie własnego bytu, słabość i obojętność prawa i instytucji – jeżeli chodzi o gorzej sytuowanych obywateli. Byt określa świadomość: a świadomość społeczna, klasowa i ekonomiczna młodych pomogła stworzyć partię Razem. To jest fakt głęboko socjologiczny, ekonomiczny, kulturowy który znaczy wszystko – w odróżnieniu od oklepanej paplaniny prawicowców, że przecież Zandberg jest „bogaty z domu”, a „lewaki mają iPhone’y”.
Po trzecie wreszcie: nie wiem, czy SLD przetrwa nadchodzące lata i czy ta forma byłaby w ogóle zdolna odrodzić się jako „lewica konsekwentna społecznie-gospodarczo”. To Razem przyciąga dziś młodych zarazem ideowych, jak aktywnych społecznie. O wiele ciekawsze jest natomiast pytanie, jak z obecną sytuacją poradzi sobie środowisko „Krytyki Politycznej”. Szef tego środowiska, czyli Sławomir Sierakowski, coraz częściej brzmi jak rzecznik Komitetu Obrony Demokracji, zwolennik transformacyjnego status quo, który twierdzi, że PO należałoby wybaczyć właściwie wszystko, łącznie z liberalizmem gospodarczym i jednak mocno prokościelnym jak na standardy lewicy nastawieniem do kwestii obyczajowych. Z drugiej strony wielu felietonistek i felietonistów „Krytyki Politycznej”, czy ściślej: Dziennika Opinii, który jest bodaj najbardziej opiniotwórczym lewicowym publikatorem, mocno podkreśla wątki rozczarowania realnym liberalizmem III RP. Jest w tym sprzeczność, na ogół dość mocno tonowana w samoświadomości młodej lewicy. U niektórych nieświadomość tej sprzeczności wynika z nieledwie panicznego strachu przed Prawem i Sprawiedliwością. Inna rzecz, że wzrost nastrojów szowinistycznych w polskim społeczeństwie, które dla swoich celów potrafi wykorzystywać także obecna władza, jest i dla mnie realnym problemem. I tym bardziej rozumiem nieufność goszystów wobec coraz bardziej na prawo przesuwającej się debaty publicznej i nastrojów oraz wyobrażeń społecznych.
Ostatecznie jestem przekonany, że nastawienie młodej lewicy różnych opcji wobec obecnie rządzącego ugrupowania jest zdecydowanie nie zero-jedynkowe. Nazwałbym to niechętnym respektem, który przebija nawet z szyderstw. Dobrym przykładem zdystansowanej, ale niehisterycznej postawy młodej lewicy wobec PiS jest wywiad, jakiego udzielił dziennikowi „Polska. The Times” Mateusz Trzeciak z krakowskich struktur Razem. Z jednej strony zwracał uwagę na niejasne relacje PiS z wielkim biznesem, z drugiej zdecydowanie pozytywnie odnosił się do programu Rodzina 500 Plus. Trzeciak zwracał uwagę na niejasną strategię społeczno-gospodarczą pisowskiego Ministerstwa Finansów: Niektóre działania rządu są dla mnie niezrozumiałe. Chociaż PiS zarzuca PO kolesiostwo powiązania z finansjerą, to robi dokładnie to samo co opozycja. Ma swoich banksterów, takich jak Morawiecki, czy transferujący pieniądze SKOK-ów do Luksemburga Bierecki, których traktuje ulgowo. Minister Morawiecki zamiast obiecywanego „zrównoważonego rozwoju” zapowiada rozwój oparty na rynkach i kapitale finansowym, który służy przede wszystkim elitom. Najbogatsi dostaną dodatkowy prezent – podatek od długoterminowych zysków kapitałowych zostanie obniżony niemal o połowę. Podczas gdy pracownicy płacą od swoich dochodów 18 proc. podatku, właściciele kapitału będą odprowadzać tylko 10 proc.
Ale działacz Razem stwierdzał w tej samej rozmowie: 500 Plus to najbardziej ambitny program socjalny w III RP. Nikt przed PiS-em nie miał odwagi zrealizować tak dużego działania w zakresie polityki rodzinnej. Oczywiście można było je zrealizować lepiej, ale z raportów Banku Światowego i informacji przedstawionych przez Ryszarda Szarfenberga, specjalisty od polityki społecznej, wynika, że program wpływa na poprawę jakości życia. Zmniejsza się odsetek Polek i Polaków żyjących w ubóstwie, szczególnie dzieci. W niektórych miejscowościach zanotowano znaczący spadek zgłoszeń dotyczących przemocy w rodzinach. Kobiety, otrzymując wsparcie finansowe, decydują się odejść od uzależnionych od alkoholu partnerów. Polacy rezygnują z miejsc pracy, w których proponuje się im upokarzające warunki, czyli pracę na czarno czy na śmieciówce za 5 zł na godzinę. Wolą poświęcić się pracy domowej, opiekować się dziećmi niż harować za pół darmo.
Tytuł tego tekstu to oczywiście prowokacyjny skrót myślowy. Polska jest krajem bez parlamentarnej lewicy, czy szerzej: krajem, w którym lewica (definiowana ściśle, a nie wedle prawicowych bajań) nie ma niemal żadnego wpływu na rzeczywistości administracyjną/instytucjonalną. Jak dotąd rządząca partia nieźle zabezpiecza dla siebie socjal-etatystyczny elektorat. Niewykluczone, że lewicę polityczną, nawet jeżeli dostanie się w następnych wyborach do parlamentu, czekają długie lata, a może nawet dekady czyśćca, czyli dekady bez władzy i realnych znaczących wpływów w państwie. Już dziś nazwijmy to roboczo długą czkawką po postkomunie.
Krzysztof Wołodźko
Tekst pochodzi z 80 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.
Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ