Krzysztof Bielecki: Berlin Zachodni

Pisać o Berlinie Zachodnim 1988–1990 to jak pisać pracę Życie codzienne Rzymian w 2-1 r. przed narodzeniem Chrystusa. Dwa lata przed przełomem zawadzają. Koniec epoki bywa głuchy. Nie słyszy wielkiego BUM, które otwiera nowy czas. To PRZED staje się nieważne. Gorzej: staje się niepoważne.

W tamtych latach w Berlinie Zachodnim wszędzie słyszało się dwa słowa: quatsch i genau, „bzdura” i „dokładnie”. To ostatnie trzęsie od lat i Polską, a pierwsze? Znakomicie oddawało klimat zachodnioberlińskiego istnienia. Zachodnioberlińskiego statusu i zachodnioberlińskiego stosunku berlińczyków do życia w ogóle. Ratunkiem była niepoważność. Mój tekst jest więc niepoważny. Bo jak można czule wspominać enklawę, która jak żadna inna tyle mówi o absurdalnym okrucieństwie komunizmu? Czy gdyby widzieć Warszawę wyciętą z Warszawy, z murem w okolicach Zamku Królewskiego, Dworca Zachodniego, Powązek, w połowie Ząbkowskiej i Francuskiej – byłoby komuś do śmiechu?

12 listopada 1989 roku jechałem w nocy metrem. Siedziałem sam w wagonie. Metro pustoszało w tej okolicy. Charlottenburg była droższą dzielnicą Berlina Zachodniego. Ludzie chętniej jeździli tu samochodami, korzystali z taxi. Na stacji Sophie-Charlotte-Platz wsiadła matka z kilkuletnim chłopcem. W jego ręku lśniła puszka coca-coli. Chciał ją otworzyć, ale nie umiał. Matka też nie. Siedziałem naprzeciwko.
– Mógłby pan pomóc?
– Jasne – uśmiechnąłem się, wziąłem puszkę i otworzyłem.
– Dziękuję – kobieta się zmieszała.

Ja, Polak, od ponad roku w Berlinie Zachodnim, otwieram puszkę coca-coli Niemcom. Tym, których zobaczyłem pierwszy raz dwie noce wcześniej, kiedy zezwolono w NRD na przechodzenie na drugą stronę świata. I to zezwolono najpiękniej – bo przez mur. Nagle tamtej nocy zaświeciło inne światło; nie sina lampa strażnicy, ale białe oświetlenie telewizyjne. A w dzień zaświeciło inne słońce. Mur był sednem sprawy. Doskonalszego nie wymyślono. Komunizm? Ludzie miewają dziwne pomysły. Można żałować, że nikt nie wpadł w latach 60. na pomysł, by mur wyłożyć boazerią. I szkoda, że enerdowskie gazety nie napisały: W niedzielę 13 sierpnia 1961 roku oddano do użytku ogrodzenie stałe o długości 156,4 km. Inwestycja zapobiega bezmyślnemu przechodzeniu z jednej strony na drugą. Tymczasem z gazetami w Berlinie Zachodnim był w tamtych dniach kłopot. „Berliner Morgenpost” i „Tagesspiegel” nie ukazywały się w poniedziałki. Wydawcy nie chcieli płacić dodatków za pracę w niedzielę. Dlatego, choć świat trąbił o tym, co wymyśliła NRD, od niedzieli rano, zachodni berlińczycy przeczytali o swym losie dopiero we wtorek 15 sierpnia 1961 roku.

Nie od razu to był mur. Najpierw rozciągnięto drut kolczasty i wykopano rowy. Pod Bramą Brandenburską młoty pneumatyczne pracowały pełną parą. Oczywiście było w tym coś z nierzeczywistości. Jakby ktoś w NRD postanowił wybudować wokół części Berlina pas ciszy. Autobusy, metro i tramwaje nie mogły się nadziwić swoim nowym stacjom końcowym – w połowie trasy. Berlińczycy przecierali oczy ze zdumienia. Komunizm to dyskretna przewaga nierzeczywistości nad rzeczywistością. Mur był fantastycznym bożkiem. Obnoszono się z nim z dumą po biurach politycznych krajów demokracji ludowej i po świetlanych salach ONZ. Z pełnym respektem dla potęgi muru jeszcze pół roku przed zburzeniem pewien Niemiec „spróbował nie zginąć”, uciekając z Berlina Wschodniego do Zachodniego balonem. 8 marca rano resztki balonu wylądowały na drzewach Zehlendorfu, lepszej dzielnicy Berlina Zachodniego. Koło Reichstagu nad Szprewą stały białe krzyże z nazwiskami uciekinierów. Z drugiej strony Reichstagu rozciągał się szeroki trawnik. W niedzielę grillowali tu Niemcy i Turcy.

Udatność tamtego Berlina Zachodniego kłóciła się z częstą i przemyślną nieudatnością ludzi. Berlin pokochałem właśnie za ten rozdźwięk. Oto sprawnie odbudowany po wojnie i piękniejący z każdym dniem, świdrujący ziemię od rana do wieczora, stękający dźwigami, pomrukujący betoniarkami, wciąż w budowie – jaśniał i oszałamiał. Ale ludzie zamieszkujący tę wyspę, tubylcy, kręcili na to głowami. Jakby nie wierzyli, że to ich. Że to oni budują. A w ogóle po co to wszystko? Nie oczekiwali sukcesu. Nie chcieli dumy. Ten sukces i ta duma miały przechodzić gdzieś obok. I nie przeszkadzać. Nie oczekiwali od siebie szczególnej zapobiegliwości. Kariera? Po co? Zdawali się w swych zawodach nawet nie tyle niespełnieni, co nieprzystępujący do wyścigów. W Berlinie Zachodnim było każdemu tak dobrze, że nikt nie chciał być kimś więcej. Być kimś więcej to można było być w Hamburgu, Monachium, we Frankfurcie. W Berlinie było to passé. Tu ludzie pozwalali biec czasowi. Zadziwiały mnie o dziewiątej rano te byle jak stawiane stoliki i rozkładane krzesełka na co drugim rogu ulicy. Siadali przy nich młodzi ludzie, zamawiali kawę za dwie marki i rozwijali „Berliner Morgenpost”, „Tagesspiegel” lub „Berliner Zeitung”. Inne tytuły się nie liczyły. Berlin był berliński, nie niemiecki. Zatem tubylcy, ludzie, których poznałem – począwszy od Goltzstrasse 34 na Schoenebergu: Czesi, uchodźcy z Pragi 1968 roku. Dalej Włosi, Turcy, Polacy, Jugosłowianie (tak się wtedy mówiło o Serbach, Chorwatach, Słoweńcach). I Niemcy, sami Niemcy, bez tego kolorowego otoczenia, ci skrupulatni, mieszkający w wysokich mieszkaniach moich ulubionych dzielnic: Charlottenburg, Zehlendorf, Steglitz. I Niemcy z kolorowym otoczeniem z Moabitu, Weddingu, z Wittenau. Dalej ci z dalekich, tonących w zieleni osiedli Frohnau, Konradshoehe, Gruenewald. I ci z najdalszych: Wannsee czy Kladow.

Lubiłem Kladow. Jeśli Berlin Zachodni nazywać wyspą, to miał on kilka przylądków, cyplów. Jak Spandau, Rudow. Kladow był przylądkiem. Dojeżdżało się do niego jak do jakiejś wsi; wsi w mieście. Najpierw lasem, który przecinała asfaltowa szosa; potem piaszczystą drogą, gdzie kurz wzbijał się wyżej niż w Polsce; wśród chwastów przydrożnych; wśród jakichś resztek bruku. Tu tak było i tak miało być. Ktoś wymyślił: ludzie, starajmy się zmieniać nasz Kladow jak najwolniej! Ci więc ludzie, tacy w swym ociąganiu wymyślni, przesiadywali w tutejszych knajpkach lub przydomowych restauracjach. Jedli obiady po 10–15 marek i popijali piwem. Każdej niedzieli docierali tutaj kolarze w swych obcisłych, cyrkowych strojach na Bierfruehstueck, piwne śniadanie. Potem jechali dalej. Wyobrażałem sobie, że ci najwytrwalsi objeżdżają Berlin Zachodni pod murem parokrotnie. Wieczorem zmęczeni obejrzą wyniki ostatniej kolejki Bundesligi i pójdą spać ze swoimi żonami, które przestały walczyć z otyłością. Kladow zaśnie, a ożyją inne miejsca: Ku’damm, Savignyplatz, Wilmersdorfer Strasse, Wittenbergplatz, okolice Schloss Charlottenburg. W niepełnym oświetleniu, w łagodnej tonacji, bez krzyku będą przesuwały się na ścianach kamienic cienie berlińczyków zapatrzonych w życie nocne. Któremu co prawda daleko było do życia południowców, ale liczne restauracyjki, zwłaszcza włoskie, nie świeciły pustkami. Ludzie krążyli z miejsca na miejsce w poszukiwaniu live music.

Najbardziej wyspiarski był Kreuzberg. Przepyszna dzielnica. Liczba tatuaży i kolczyków na metr kwadratowy mogła imponować. Kapitalny kolaż ludzi, artystów, dziwadeł, postaw i bezsensu. Lubiłem te ulice upstrzone krótkotrwałymi knajpkami, sennymi halami targowymi, fabrykami i pofabrycznymi loftami, tureckimi sklepikami, norami ze starociami, salonami masaży, tatuaży, fryzur rokoko i połyskliwych łysin. Kreuzberg miał wszystko. Włącznie ze śpiewem muezina. Jego śpiew kołysał światem, gdy szedłem rano z Pfuelstrasse 5 na stację metra Schlesisches Tor. Niedaleko płynęła Szprewa; obraz komponował się i zamykał. Szedłem szczęśliwy. To nie był chód wielkomiejski; w wielkomiejskość wchodziło się powoli. Jadąc metrem i mijając kolejne stacje. Początek linii nr 1 ciągnął się nad ulicą, nie pod ziemią. Fala ludzi wzbierała niemal niewidocznie. Wylewała się w centrum już nieznajoma. Bo duża. Ginąca pod katedrą z urwaną iglicą lub w Europa Center, pewnie pierwszej w Europie galerii handlowej ze sztucznymi strumyczkami i mostkiem. Tym mostkiem obowiązkowo przechadzali się w dni wolne od pracy Polacy.

Od pracy Polacy – do pracy Polacy. Tak do rymu mi się powiedziało, żeby podkreślić tę niebywałą zgodność Polaków w zachodnioberlińskim bytowaniu. W tej jeździe metrem, w tych zakupach w Aldi lub Penny, w tej pracy na rusztowaniach, w tym opalaniu drewnem zapyziałych mieszkań w hinterhausach, w tym przeglądaniu „Zweite Hand”, w tym kultowym ogłoszeniu Studentin aus Polen sucht Arbeit als Putzfrau. Keine Sex!, w tym skąpieniu (też skąpiłem). Na życiu, na zdrowiu, na sobie. W tym zaciskaniu zębów i mówieniu sobie, że jeszcze sześć miesięcy i się wraca do Poznania. Golfem. Ma się rozumieć, że golfem. Przede mną roztaczały się nieco inne widoki, mniej polskie. Ale to nie były jakieś romantyczne uniesienia. Moja nieskomplikowana gra na fortepianie mogła cieszyć niewprawne ucho gościa restauracji i okazała się jak na dwa lata życia wystarczająca. Taka w stylu zachodnioberlińskim: nieskoczna, niegłupawa, stonowana. Taka przylegająca do człowieka jak przecena w sklepach co pół roku: na koniec zimy i na koniec lata. Na którą się czekało, by się ulokować we wczesnych godzinach rannych pod KaDeWe. Pod najpiękniejszym domem towarowym, jaki widziałem. Pod tym teatrem – z jego ściszonym szumem, dyskrecją, z jego szerokimi schodami, 6. piętrem, zdobieniami; z jego początkiem dwudziestego wieku. Z tym 1907 rokiem, który otwierał Kaufhaus des Westens. I otwierał drzwi nowej epoki. Epoki wygody. Gdzie nagle w jednym miejscu można było zrobić wszystkie zakupy. Nikt wtedy nie myślał, że przyjdą dwie wojny, gdzie nagle w jednym miejscu można było zabić wszystkich ludzi.

Berlin Zachodni niechętnie przypominał złe czasy. W roku 1988, kiedy do niego wjeżdżałem głupim, pomarańczowym fiatem 126p, nie spodziewałem się zastać w nim tyle sierpniowego światła. Wydawało mi się, że ten Berlin nie ma prawa do słonecznego sierpnia. Że tu musi być więcej wilgoci, mgły, deszczu. Że Berlinowi należy się szaruga. Podział miasta na trzy sektory: amerykański, angielski, francuski, czasem z charakterystycznymi dla swoich krajów budynkami, dziećmi, szkołami, zachowaniami, w tym z barwnymi cmentarzami z przepięknym cmentarzem francuskim w Tegel na czele – to mogło karcić berlińczyków. Ale też pokazywało wagę tego miasta w środku politycznego świata. Miasta, które – jak teatr – się wtrącało. Było w grze. Że jeżeli coś miałoby się zacząć, to w Berlinie Zachodnim. Jeśli miałyby dwa światy zetrzeć się ze sobą, to aż się prosiło, żeby to było w Berlinie Zachodnim. Na Ku’dammie. Pośród okien wystawowych, między ciężkimi drzwiami z mosiężnym guzikiem domofonu, w podwórkach lśniących nowymi posadzkami, pośród szczepionych drzewek i szczepionych fontann. Spektakularnie wyglądałyby walki na stacji Zoologischer Garten, gdzie bezdomni musieliby podnieść głowy i zobaczyć, jak pędzi nawałnica; narkomani mogliby mieć wreszcie nowe przywidzenia, a prostytutki wreszcie nowe marzenia – nie o grubaśnych piwoszach, przyjeżdżających z Hamburga w delegację, ale o dziarskich żołnierzach z Armii Czerwonej i z krajów zaprzyjaźnionych. Ten Związek Radziecki byłby teraz zapewne milszy, skoro na każdym autobusie piętrowym jest reklama wódki Gorbatschow. Spod ZOO już wyciszone boje przeniosłyby się do Tiergarten z pomnikami Fryderyków Wielkich i mniejszych i w okolice sąsiadującej z Tiergarten nowej, złotej w słońcu Filharmonii Berlińskiej, gdzie koncertował jesienią 1998 roku Krzysztof Jabłoński. A potem żeby kawalkada żołnierzy, muzyków i aniołów przeniosła się do Viktoriapark. Do parku, który został rozbudowany po 1945 roku dzięki zwiezionej tu górze gruzów. A z którego szczytu spływał szeroki strumień, po drodze było kilka kaskad, a ich szum niewiele się różnił od tego z KaDeWe. I żeby po tej wojnie dwóch światów za karę opadły w Berlinie Zachodnim wszystkie liście. Bo lasów, parków, drzew była masa. I żeby opadaniem liści dyrygował berlińczyk nad berlińczykami Herbert von Karajan.

Berlin Zachodni w 1988 roku był jak Unfallwagen, samochód powypadkowy. Marzenie Polaków. Taki najlepiej z rysą, a jeśli się nie uda, to ze stukniętym bagażnikiem; żeby niczego nie ruszać z przodu, przy chłodnicy, przy silniku, przy skrzyni biegów, bo można wejść w koszty, w zagadki nie do rozwiązania – i szlus z interesem. Tych samochodów szukało się po rozproszonych po mieście tureckich lub jugosłowiańskich warsztatach. One zbierały je po ulicach, tuż po stłuczce, kiedy jeszcze dobrze nie zdążył podjechać Notruf. Takie warsztaty kryły się po starych bramach, po walących się podwórkach. Czasem po większych placach, gdzie Berlin Zachodni zapominał być; gdzie było mu wszystko jedno; porzucał blichtr albo tęsknotę za wolnością i moczył się z całym brudem w jakichś kałużach. To były takie miejsca, które zaskakiwały w Berlinie – jak lasy w Berlinie czy inne oazy, inne wyspy na wyspie. Stały te warsztaty na jakichś odludziach, na pustyniach, obok zapadających się magazynów, zasnutych dymem, kurzem, mgłą. Polacy szukali golfów, passatów, audi 100. To były marki. Wracali do Polski, siedząc w szoferce, i zerkali do tyłu przez niewielką szybkę, czy uszkodzony samochód nie spadł z przyczepy lub z lawety.
– Trzyma się – mówili do siebie z nieskrywaną dumą.

A potem przypominali sobie, jak to się jeździ po Berlinie Zachodnim; jak to się dobrze jeździ po Berlinie Zachodnim młodemu Niemcowi. Takiemu w modnym, czarnym jeepie wranglerze z odkrytym dachem z plandeki. I z dziewczyną, która długie nogi kładzie na masce i się śmieje. Z radia nastawionego na Rias 2 leci nie najciszej, ale i nie najgłośniej, zachodnia muzyka. I podjeżdżają zachodnim wieczorem w okolice Ku’dammu. Rias 2 królowało w Berlinie. W sklepach, biurach, knajpach. Było radiem młodych. Szybkie wiadomości, przeboje, informacje o korkach; było berlińskie. Zasłynęło tym, że w lipcu 1987 roku puściło w jednej liście przebojów 750 utworów. I to była najdłuższa lista świata.

Osobliwie łatwo zapominało się w Berlinie o Berlinie. Może to przez tę zmienność i zarazem płynność; to wieczne przechodzenie jednego świata w drugi; jednego fragmentu miasta w drugi; z tymi przeszyciami grubą, jaskrawą nicią. Jakby wyspa nie stała w miejscu, ale płynęła. Dryfowała nie wiadomo dokąd. Jego zamknięcie zdawało się nierzeczywiste. Mur gdzieś się snuł – jak wstęga rzeki. W wielu miejscach można było podchodzić do niego na wyciągnięcie ręki. W tych miejscach na krańcach Berlina Zachodniego, za którymi nie było Berlina Wschodniego, tylko pozostałe NRD. Można było sobie wyobrazić niedaleki Poczdam albo rosnące tuż za murem jabłonki. Pola cebuli, niskie sady. Osiedla z krańców Berlina Zachodniego przytulone do NRD czegoś wyczekiwały. Miały małe domki lub długie szeregi mieszkań z trzema schodkami i ogródeczkami obok, w których pięły się malwy. Miały długą ciszę. Miały cierpliwość. Chyba były z tego wszystkiego najmądrzejsze. Zajmowały się pomidorami i nie oglądały się na żaden koniec świata. Było w tym coś nierealnego, coś zawieszonego.

Jak obrazy w muzeum w Dahlem. Dokąd chodziło się w czwartki, bo było bezpłatnie. Lubiłem przystawać przy niewielkim obrazie El Greca, wciśniętym w kąt większej sali. To był albo portret matki malarza, albo autoportret, nie pamiętam. Czemu ten? Było w nim coś bezgłośnego, zielono-czarnego, oswajającego z ciemnością. Berlin Wschodni pilnował Berlina Zachodniego najczęściej niewidocznie. Pilnowanie jest prostą czynnością. Należy być na miejscu. Niemcy nie pilnowali ludzi, Niemcy pilnowali porządku. Mur rozcinający Berlin na pół, ten z Weddingu, Kreuzberga i Neukoelln, pilnował bezosobowo. Tylko był. Oczywiście majaczyły gdzieś strażnice, świeciły lampy, ale nie było w tym zwierzęcej czujności. Mur nie prześladował. Graffiti było idiotycznym pocieszeniem. Pewnie, że można mówić o jakimś śnie wariata, o jakimś obłędzie. Lecz tyle się działo pod tym murem; parkowały samochody, zostawiało się rowery; biegły wzdłuż i w poprzek ulice; rosły drzewa – że w końcu trzeba by powiedzieć o jakimś życiu po życiu. O życiu wzdłuż muru.

Wtedy, w latach 1988–1990, wzdłuż, bo prawie 30 lat wcześniej na pewno w poprzek. Mur w środku miasta był raną – ale oswojoną. To już surowiej było, gdy przejeżdżało się metrem pod Berlinem Wschodnim – ze stacji Kottbusser Tor w dół do Neukoelln. Po drodze mijało się kilka nieczynnych enerdowskich stacji. Do Berlina Zachodniego wracało się jak przez niespokojny sen. Zdawało się, że metro jest wtedy głośniejsze; że kół nagle jest więcej; że wszystkie dudnią głośniej. Tego nikt nie lubił. Pasażerowie odrywali wzrok od czytanych gazet, poruszali się na siedzeniach. Ze smutkiem patrzyli w okna. Widzieli betonowe filary, betonowe ściany, widzieli wschód. W Berlinie Zachodnim było dużo nocy. I dużo kobiet. Wiele z nich Niemcy odwiedzali tylko w nocy. Nakładali świeże koszule w pomarańczowe i granatowe prążki. Mieli szerokie paski nabijane ćwiekami. Jeansy lub skórzane spodnie. Wciskane mokasyny. Jechali na Neukoelln. Tam można było się zagubić. Wchodzili do lokalu drzwiami z podwórka. Pokój przecinała na pół ściana z dykty – jak parodia berlińskiego muru. Tylko z dziurą. Podchodzili do niej, rozpinali spodnie. Po drugiej stronie czekała kobieta. Wygląd nie miał znaczenia. Oddychała wolno. Langsam. Po niemiecku. Z podwieszonego pod sufitem głośnika sączyła się muzyka. Mężczyźni wychodzili po jakimś czasie.

Z lokalami, kobietami, mężczyznami był porządek. Także porządek doznań. Były przecież i inne lokale, i inne dziury w murze. Przez nie się patrzyło. Tam wygląd miał znaczenie. Za jakąś dopłatą można było dotknąć. Za 15 marek dziewczyny wychodziły na ulice. Stały w rogach Potsdamer Platz, wtedy zupełnie bez życia, zanurzonego nie wiadomo w czym, nieśniącego o świetności. Dziewczyny odsłaniały małe piersi. Nie były ładne. To też była sprawa porządku. Burzenie muru po 9 listopada 1989 roku, samym sobą zadziwione, zmieniało nieodwracalnie porządek rzeczy. Prostytutki zeszły na dalszy plan. Do głosu doszły hostessy, które w okolicach Bramy Brandenburskiej stawały na platformach ciężarówek i rozrzucały czekolady i nieświeże „Sterny” i „Spiegle”. Wschodni zabierali wszystko. Czytali, co się działo tydzień, dwa tygodnie temu i jakie są najnowsze prognozy na temat przyszłego zburzenia muru. Czas wariował. Z pewną perwersją brali do ręki pisma z 2, 3 listopada, gdy naprawdę był 10, 11 listopada. I czytali, że być może za pół roku runie mur. Z niedowierzaniem przyjmowali to, co się działo w zwycięskiej rzeczywistości. Jakby woleli nierzeczywistość nieaktualnych gazet, które tak się pomyliły.

Legendarnego 9 listopada 1989 roku nie było legendy. Poszedłem spać jak dziecko około 22. Sandra wróciła około północy. Wkrótce położyła się obok. Wiesz, powiedziała, tak późno, a był wielki ścisk w metrze. Śpijmy, mruknąłem. Zapewniam, wielu rodowitych berlińczyków zachodnich przespało 9 listopada. Świadomość łatwo ustępuje miejsca głupocie. Najpoważniejszą książką jest, skracając tytuł, Dobry wojak Szwejk. Nikt nie zdawał sobie sprawy z doniosłości chwili. Historia, jak spóźnialska, weszła do klasy po dzwonku i udała, że go nie słyszała. A przecież zaczęła się 9 listopada wczesnym wieczorem od niezdarnej wypowiedzi urzędnika NRD, Schabowskiego, który na konferencji prasowej ogłosił wolność podróżowania obywateli NRD: każdy może wystąpić o wyjazd. Ktoś spyta: kiedy? Schabowski odpowie: nawet teraz. Te słowa jakby nie dotarły do berlińczyków. Zaczęli się gromadzić pod murem dwie, trzy godziny później. Wszystkie przejścia były otwarte. Ale wschodni berlińczycy przechodzili na drugą stronę, jakby stawali na Księżycu. Którędy na Ku’damm? Cicho pytali. Dopiero w następnych dniach historia eksplodowała i wyrosła. Paradowały dziewczyny z flagami, z okrzykami – że wolność; że równość; że braterstwo. Chociaż nie było barykad. Polały się łzy. Rodziny stawały gdzieś pod murem i rozpoznawały się po latach. Jakby znaleźli się na wielkim lotnisku. I wracali z dalekiej podróży. Lotniskiem był Berlin Zachodni, a z podróży wracali ci wschodni. Wracali ze świata trabanta i wartburga. Z uśmiechem i zawstydzeniem wjeżdżali ze Wschodniego w szerokie aleje Zachodniego. Lekkie zażenowanie pokrywali ciężkim pędzlem z farbą. Szybko pojawiły się trabanty w paski i kropki; podobnie wartburgi. Patrzcie, zachodni, jaki my, wschodni, umiemy zrobić szpas! Jakiś czas świat stał paradnie, a to na nogach, a to na głowie. Ten świat był jak trabant, do którego wkładano silnik vw polo, i jak wartburg, do którego montowano silnik vw golf. Był to więc świat niefrasobliwy i z lekka zakłamany. Jak w teatrze – świat, na który na chwilę się umówiono. Zamienianie 100 marek wschodnich na 100 marek zachodnich w Sparkasse; rozdawanie nieaktualnych „Sternów” i „Spiegli”; obdarowywanie wszystkich gości (jakich gości? Przecież to Niemcy) czekoladą z krótkim terminem ważności. Radość powoli gasła. Świat złudzeń nieporadnie próbował wypełnić napierającą rzeczywistość i ewidentny głód wszystkiego, co chciało mieć NRD, a przez 40 lat nie miało. Nie było jednych Niemców. Ci ze Wschodu przynosili swoje choroby, a ci z Zachodu coraz częściej podkreślali, że są zdrowi i nie chcą chorować. Miłość jednak trwała: trudna, cierpliwa, biblijna. Różnice, zadry, niedomówienia zostały bohatersko przemilczane. Okres burzy i naporu, nowy romantyzm nowych Niemiec posuwał się nie najszybciej, ale trwale łatał napotkane dziury. Zostawiał za sobą gładki asfalt. Może to i dobrze, że akurat był listopad. Ludzie popadali w zamyślenie, przechodząc przez pierwsze wyrwy w murze; oglądając pasy ziemi niczyjej między Berlinem Zachodnim a Berlinem Wschodnim w okolicach Potsdamer Platz. Płaskie ziemie, z pagórkami od czasu do czasu, tonęły w jesiennej mgle. Niemandsland zamieszkiwały króliki. Nie przypuszczały, że kraj ich wiecznej szczęśliwości, rezerwat ciszy wkrótce zginie. Że ich wolność nie będzie miała nic do powiedzenia. Że wielka polityka robi im taki szpas.

22 grudnia 1989 roku padał deszcz. Było brzydko. Wieczorem uroczyście otworzono najważniejsze przejście w Berlinie. Najważniejsze przejście w Niemczech. Najważniejsze przejście w świecie. Przejście przez Bramę Brandenburską. A latem 1990 roku zakasano rękawy i rozpoczęła się zorganizowana rozbiórka muru. Składał się z 45 tysięcy segmentów. Żarty się skończyły. W rolach głównych występowały ogromne buldożery; takie od niszczenia wszystkiego. Spychały Berlin Zachodni w przeszłość.

W lipcu 1990 roku nie miałem już co robić. To nie był mój świat. Nie lubię zjednoczonych światów. Ci Niemcy, ci Polacy, za dużo obcych, za dużo naszych. Berlin Zachodni tracił równowagę i znikał. Upadał. Wyszedłem z mieszkania przyjaciela w Zehlendorf. Parę metrów do stacji S-Bahn Sundgauer Strasse i już siedziałem w nie najnowszym wagonie. Wysiadłem w Wannsee. Wszedłem do pustego pociągu, który będzie jechał do Polski. Żeby nie tłoczyć się z rodakami na dworcu ZOO. Nie wykłócać się z nimi o miejsce i nie wykłócać się o miejsce z ich torbami, z ich walkmanami Sanyo i odtwarzaczami VHS Goldstar. Usiadłem przy oknie. W Wannsee byłem wiele razy. Przyjeżdżałem tu z Frankiem Ristowem. Kąpaliśmy się w rozlewisku Haweli jak dzieci. Wylegiwaliśmy się na pustej plaży. W dni powszednie. Bo w niedzielę zjeżdżało tu pół Berlina Zachodniego. Ogródki piwne tylko na to czekały. Między długimi ławkami uwijali się Niemcy, Polacy, Jugosłowianie, Turcy. Donosili z baru kufle piwa. Można było zarobić za dzień nawet 150 marek. Teraz wyjeżdżałem z Wannsee, jakbym wyjeżdżał z miejsca, o którym nikt nie wie. Na dworcu ZOO zobaczyłem mnóstwo Polaków i dwa razy więcej wypchanych szczęściem toreb. Jechałem z nimi do Polski. One wrócą do Berlina Zachodniego za dzień, dwa – żeby obrócić przed niedzielą trzy razy. A ja nie wrócę już nigdy.

Tak, byłem potem wszędzie, ale do Berlina do tej pory nie zajrzałem. Berlin to nie Berlin Zachodni. Stały ląd to nie wyspa. Tuż przed metą peleton połknął grupkę uciekinierów. Którzy uciekali tyle lat. Nie chciałem naruszyć kruchej legendy tamtych dni, beztroskich czasów Berlina Zachodniego. Wyspy, która często przybija do brzegu mojego życia. Którą oglądam we śnie. O której słucham nowych opowieści i powtarzam zdumiony: Tak? Tego też nie ma? Dziwne.

Krzysztof Bielecki