Krzysztof Bielecki: Jarosław Marek Rymkiewicz w trybie przypuszczającym

Z tej ulicy wychodzi się na szerszą i ruchliwszą. Skręca się w lewo. Do stacji PKP idzie się około ośmiu minut. Idzie się i mija.

Załóżmy, że Jarosław Marek Rymkiewicz do roku 2015 niczego by nie napisał. Owszem, artykuły i recenzje kluczące IBL-owskimi korytarzami. Lecz nic więcej.

Zatem wszystkie stworzenia ogrodowe i uliczne nie byłyby naznaczone. Jeżowe i krecie istnienia, owoce i liście, trawy i krzaki, wszelkie pajączki, muszki, ptaszki i wiewiórki nie zapisałyby się w czworonogich dziejach świata żadnym rymem. Literackie świadectwo istnienia pozbawione życia tliłoby się w głowie. Ta jechałaby do Warszawy pełna pomysłów. W Śródmieściu wysiadałaby, a pomysły zostawałyby w pociągu. I jechały nie wiadomo dokąd.

Jarosław Marek Rymkiewicz ginąłby w tumulcie, szumie, w końcu w drzwiach Pałacu Staszica. Za którymi nic by się nie działo. Żadna literatura czy historia od początku. Tylko rozprawa o czymś lub o kimś.

Gdy po kilku godzinach wracałby do Milanówka, również nie unosiłby się w powietrzu.

Ta sama żona, ten sam syn, ten sam wnuk – wszystko byłoby inne.

Jeśli więc ktokolwiek dziękuje Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi za literaturę, za zmyślenie, za paradoks i „powieczną” włóczęgę, to zwłaszcza najbliżsi, dom i cała reszta. Zawłaszczona i nieśmiertelna. Już.

Potraktowana zmyślnie. Na opak. Przekornie.

Dystans i przymrużenie oka są równie oczywiste co niebieska koszula w kratkę. Jarosław Marek Rymkiewicz „nie składa się” z demonicznej duszy. A z całkiem innych „półożywień”. Miałem szczęście je widzieć, gdy w latach 90. pracowałem w liceum społecznym w Milanówku i do Pana Jarosława były dwie minuty drogi.

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 76.