Rezurekcja. Gdzieś w Polsce. Kazanie będzie głosił goszczący w parafii dominikanin. Już podchodzi do ambony obok ołtarza.
– Chrystus zmartwychwstał! Alleluja! Weselmy się i radujmy! Chrystus zmartwychwstał! Głos niósł się po świątyni. Kapłan spojrzał na ściśniony tłum i spokojnie dodał: – Ale wy i tak w to nie wierzycie. Odwrócił się i usiadł na swoim miejscu. Zapadła cisza. To było trudne dziesięć minut. Nikt nie drgnął. Trudniejszej ciszy nie ma – od tej między Zmartwychwstaniem a człowiekiem.
Historię milczącego dominikanina opowiedział mi poeta Rafał Kasprzyk. Pomyślałem, że będzie znakomitym wstępem do rozważań, które powinno się odbyć; medytacji, którą powinno się odbyć, na temat dziedzictwa Jana Pawła II. Na temat wszystkiego, co nam zostawił. A lepiej by powiedzieć: na temat nie wszystkiego, co nam zostawił. Wszystkoizm bowiem, „wszystkoizm janopawłowy”, powszechnie przyjęty, przesłania sensy, które w papieskiej nauce dobywają się na światło dzienne z pewnym trudem, by nie rzec, z oporem. Oczywiście podejmiemy próbę ocalenia Jana Pawła II przed, przepraszam, „skremówkowaniem”. Będzie to próba iście diaboliczna i, ach, jak naiwna. Koniec końców… jeszcze w tym tekście kremówka będzie w raju. I na tym nie poprzestaniemy. Przyjrzymy się papieżowi również z innych perspektyw.
Pomyślałem, że „ograniczając moc Jana Pawła II”, skupić by się można na przykład na którejś pielgrzymce do Polski. Wybrałem tę z 1999 roku. Przedmilenijną. Ona przynosi kilka większych i mniejszych znaków.
Zakładając, że Jan Paweł II modli się swoim życiem, trzeba by dostrzec choćby znak człowieka, który długą pielgrzymkę rozpoczyna raczej zdrowy, a kończy chory. 15 czerwca kazanie w Krakowie i przemówienie czyta metropolita krakowski ks. kardynał Franciszek Macharski, a po południu w Gliwicach – nuncjusz apostolski arcybiskup Józef Kowalczyk. W Krakowie papież tylko się przysłuchuje swoim słowom, a w Gliwicach nie ma go wcale. Uwaga zdaje się banalna, cóż, zrozumiała przypadłość starzejącego się człowieka. Ale ja widziałbym też w tym znak. Widziałbym drogę.
Widziałbym los. Widziałbym to papieskie pochylenie się nad ziemią. Raz – „tą ziemią”, a dwa – ziemią w ogóle. Tą, która nas wydaje i która nas zabiera. Nie wiem, czy papież silny i zdrowy byłby tak skłonny do wspominek w końcu tej pielgrzymki, do wadowickich i krakowskich przypomnień i wzruszeń. Więcej: nie wiem, czy papież byłby tak skłonny mówić o sobie, a nie o rzeczach tylko wyższych. Doskwieranie losu wymyka się prawidłom roli, w jaką ten sam los, Ten Sam Los, powtórzmy wielkimi literami, wpisał Karola Wojtyłę i nazwał go Janem Pawłem Drugim. Raz po raz w trakcie tej pielgrzymki, zwłaszcza w rodzinnych stronach, papież zaciera granice między swym życiem jako takim a swym papiestwem.
Inny rys tej pielgrzymki to jej przesłanie „Bóg jest miłością”. Papież chętnie pokazuje krańcowość miłości; poświęcenie, w imię Bożej miłości, nawet własnego życia. Zauważmy: gdzie Jan Paweł II by się nie zatrzymał, przypomni świętego z tych ziem, jego oddanie, często męczeńską śmierć. My potomkowie tych świętych, dziedzice męczeńskich śmierci, ofiar ciała i krwi dzierżymy nieodgadnione światło wieczności. Świętość tamtych prosi o świętość nas. Tak pojmuje te kwestie papież. I tak, ogólnie rzecz ujmując, wyraża to w Starym Sączu z okazji ustanowienia świętą księżnej Kingi. Zanurzony w przeszłości pokazuje nas jako odłamek (może nie, może jako fragment lub jako ogniwo) daleko większej całości, nieprawdopodobnej ciągłości dziejów, uświęconej pracą i krwią.
I ta świadomość – i to kolejna cecha przedmilenijnej pielgrzymki – świadomość dziejów ma wprowadzić nas w Trzecie Tysiąclecie. Patrząc w przyszłość musimy pamiętać o przeszłości, o niezwykłych postawach przodków. Jedno z ostatnich przemówień papieża, to „luźne”, z okna przy Franciszkańskiej 3 w Krakowie, przypomina postać księcia arcybiskupa Adama Sapiehy, któremu Karol Wojtyła tyle zawdzięczał. Mówi do młodych:
„Ta pielgrzymka to jest niejako powrót do początku, dlatego byłem dzisiaj w Wadowicach. Tam się urodziłem i jestem tu na Franciszkańskiej. Tu otrzymałem sakrament kapłaństwa z rąk niezapomnianego księcia kardynała Adama Stefana Sapiehy, pierwszego listopada 1946 roku. Tutaj stoi pomnik kardynała, przed franciszkanami. Książe niezłomny… A ja mam jeszcze w pamięci jego twarz, jego rysy, jego słowa, jego powiedzenia: »Nie gadaj głupstw«, »Co wy tam robicie«, »Nie róbcie jakichś głupstw« – tak mówił… I różne podobne rzeczy. Ale jest niezapomniany. Był przez to wszystko wielki, był księciem niezłomnym w czasie okupacji. Lata płyną naprzód, już wielu nie pamięta księcia kardynała Adama Stefana Sapiehy. Ci, którzy pamiętają tak jak ja, mają obowiązek przypominać, aby ta wielkość trwała i tworzyła przyszłość narodu i Kościoła na tej polskiej ziemi”.
Jest więc ta pielgrzymka powrotem. To jej kolejny znak. Powrót zawsze ma sens. Powrotność rzeczy, ludzi, zjawisk – by się odradzały. By żyły. Sięganie po coś, po cokolwiek, co rozjaśnia przyszłość. Wraca się po siłę. Wraca się po przyszłość. I w takim świetle stawiałbym początek papieskiej wizyty, początek powrotu. W Gdańsku. 5 czerwca 1999.
„Pielgrzymka do Ojczyzny, która dziś się rozpoczyna – mówi papież – stanowi jakby przedłużenie poprzedniej z roku 1997. Zaczynam ją u wybrzeży Bałtyku, w Gdańsku, gdzie dokonały się wielkie dzieła i doniosłe wydarzenia historii naszego Narodu. Tu bowiem zakończył w 997 roku swoją apostolską misję święty Wojciech. Przed dwoma laty danym mi było rozpocząć jubileuszową uroczystość jego męczeńskiej śmierci”.
A nieco później powie: „Wyrażam radość, że obecne pielgrzymowanie po ziemi ojczystej rozpoczyna się w Gdańsku, w mieście, które weszło na stałe w dzieje Polski, Europy, a chyba i świata. Tu bowiem w sposób szczególny dał się słyszeć głos sumień wołających o poszanowanie godności człowieka, zwłaszcza człowieka pracy, głos wołający o wolność, o sprawiedliwość i o międzyludzką solidarność. To wołanie obudzonych sumień zabrzmiało tak potężnie, że otworzyło przestrzeń upragnionej wolności, która stała się i pozostaje nadal dla nas wielkim zadaniem i wyzwaniem na dzisiaj i jutro. (…) Nieustannie modlę się, aby wraz z rozwojem materialnym kraju szedł również jego rozwój duchowy”.
„Obudzone sumienia” – zatrzymajmy się przy tym. Gdańsk sam w sobie może być swoistym sumieniem. Może przynosić wymiar człowieczeństwa, powiedzmy, ponadmiejski. I takim miastem, miejscem, chciał być, jak przypuszczam, w mniemaniu choćby władz samorządowych. Gdańsk ze swym wielowątkowym dziedzictwem miał, pokonując je, być bardziej miejscem niż miastem. Miał otwierać się na przestrzeń wolności po trosze gubiąc, być może, zakorzenienie w wielości znaczeń i symboli; wielości historii czy to polskich, czy to niemieckich. Porzucając je, uchylając się od nich, miał być „miejscem ogólnodostępnym” z pewnym zapatrzeniem w otwartą przyszłość. Od lat obserwuję spory wokół miejsca Gdańska. Konflikty wokół niego, konflikty tożsamościowe, mogą się wydać intelektualnie ekscytujące. Polskie sumienia budziły się tam przecież dwukrotnie: krwawo w roku 1970 i bezkrwawo w 1980. Bezkrwawo w 1980? Bezboleśnie? Sumienia obudzone porozumieniami sierpniowymi w 1980 musiały przecież bez litości zasnąć już w grudniu 1981 roku! I wracać do łask w 1988 roku. Z ewidentnym podziałem na sumienia uprawnione do stanowienia o sobie i na sumienia „umasowione”, bez wyrazu, żadne, poddane. Naturalnie rozumiem dziejowe konieczności, „obowiązki” dziejów, i nie wybrzydzam. Ot tak snuję nędzne supozycje.
Gdańskie obudzenie sumień było świętem, nie zaś codziennością. Nie weszło do kalendarza. Nie zmieściło się. „Świecący” 5 czerwca 1999 roku nad Gdańskiem blask Jana Pawła II daje asumpt i do takich dociekań. I na takie gdańskie rozczarowania przyzwala – kiedy spytamy się choćby o jakość „gdańskich desantów” w polityce III Rzeczpospolitej i o najnowsze dzieje Gdańska, jakże widowiskowe, jakże piękniejące z każdym rokiem, jakże gładkie i bezchmurne.