Krzysztof Bielecki: KREMÓWKA BĘDZIE W RAJU

Rezurekcja. Gdzieś w Polsce. Kazanie będzie głosił goszczący w parafii dominikanin. Już podchodzi do ambony obok ołtarza.

– Chrystus zmartwychwstał! Alleluja! Weselmy się i radujmy! Chrystus zmartwychwstał!

Głos niósł się po świątyni. Kapłan spojrzał na ściśniony tłum i spokojnie dodał:

– Ale wy i tak w to nie wierzycie.

Odwrócił się i usiadł na swoim miejscu. Zapadła cisza. To było trudne dziesięć minut. Nikt nie drgnął.

Trudniejszej ciszy nie ma – od tej między Zmartwychwstaniem a człowiekiem.

Historię milczącego dominikanina opowiedział mi poeta Rafał Kasprzyk. Pomyślałem, że będzie znakomitym wstępem do rozważań, które powinno się odbyć; medytacji, którą powinno się odbyć, na temat dziedzictwa Jana Pawła II. Na temat wszystkiego, co nam zostawił. A lepiej by powiedzieć: na temat nie wszystkiego, co nam zostawił. Wszystkoizm bowiem, „wszystkoizm janopawłowy”, powszechnie przyjęty, przesłania sensy, które w papieskiej nauce dobywają się na światło dzienne z pewnym trudem, by nie rzec, z oporem. Oczywiście podejmiemy próbę ocalenia Jana Pawła II przed, przepraszam, „skremówkowaniem”. Będzie to próba iście diaboliczna i, ach, jak naiwna. Koniec końców… jeszcze w tym tekście kremówka będzie w raju. I na tym nie poprzestaniemy. Przyjrzymy się papieżowi również z innych perspektyw.

Pomyślałem, że „ograniczając moc Jana Pawła II”, skupić by się można na przykład na którejś pielgrzymce do Polski. Wybrałem tę z 1999 roku. Przedmilenijną. Ona przynosi kilka większych i mniejszych znaków.

Zakładając, że Jan Paweł II modli się swoim życiem, trzeba by dostrzec choćby  

znak człowieka, który długą pielgrzymkę rozpoczyna raczej zdrowy, a kończy chory. 15 czerwca kazanie w Krakowie i przemówienie czyta metropolita krakowski ks. kardynał Franciszek Macharski, a po południu w Gliwicach – nuncjusz apostolski arcybiskup Józef Kowalczyk. W Krakowie papież tylko się przysłuchuje swoim słowom, a w Gliwicach nie ma go wcale.

Uwaga zdaje się banalna, cóż, zrozumiała przypadłość starzejącego się człowieka. Ale ja widziałbym też w tym znak. Widziałbym drogę.

Widziałbym los. Widziałbym to papieskie pochylenie się nad ziemią. Raz – „tą ziemią”, a dwa – ziemią w ogóle. Tą, która nas wydaje i która nas zabiera. Nie wiem, czy papież silny i zdrowy byłby tak skłonny do wspominek w końcu tej pielgrzymki, do wadowickich i krakowskich przypomnień i wzruszeń. Więcej: nie wiem, czy papież byłby tak skłonny mówić o sobie, a nie o rzeczach tylko wyższych. Doskwieranie losu wymyka się prawidłom roli, w jaką ten sam los, Ten Sam Los, powtórzmy wielkimi literami, wpisał Karola Wojtyłę i nazwał go Janem Pawłem Drugim. Raz po raz w trakcie tej pielgrzymki, zwłaszcza w rodzinnych stronach, papież zaciera granice między swym życiem jako takim a swym papiestwem.  

Inny rys tej pielgrzymki to jej przesłanie „Bóg jest miłością”. Papież chętnie pokazuje krańcowość miłości; poświęcenie, w imię Bożej miłości, nawet własnego życia. Zauważmy: gdzie Jan Paweł II by się nie zatrzymał, przypomni świętego z tych ziem, jego oddanie, często męczeńską śmierć. My potomkowie tych świętych, dziedzice męczeńskich śmierci, ofiar ciała i krwi dzierżymy nieodgadnione światło wieczności. Świętość tamtych prosi o świętość nas. Tak pojmuje te kwestie papież. I tak, ogólnie rzecz ujmując, wyraża to w Starym Sączu z okazji ustanowienia świętą księżnej Kingi. Zanurzony w przeszłości pokazuje nas jako odłamek (może nie, może jako fragment lub jako ogniwo) daleko większej całości, nieprawdopodobnej ciągłości dziejów, uświęconej pracą i krwią.

I ta świadomość – i to kolejna cecha przedmilenijnej pielgrzymki – świadomość dziejów ma wprowadzić nas w Trzecie Tysiąclecie. Patrząc w przyszłość musimy pamiętać o przeszłości, o niezwykłych postawach przodków. Jedno z ostatnich przemówień papieża, to „luźne”, z okna przy Franciszkańskiej 3 w Krakowie, przypomina postać księcia arcybiskupa Adama Sapiehy, któremu Karol Wojtyła tyle zawdzięczał. Mówi do młodych:

„Ta pielgrzymka to jest niejako powrót do początku, dlatego byłem dzisiaj w Wadowicach. Tam się urodziłem i jestem tu na Franciszkańskiej. Tu otrzymałem sakrament kapłaństwa z rąk niezapomnianego księcia kardynała Adama Stefana Sapiehy, pierwszego listopada 1946 roku. Tutaj stoi pomnik kardynała, przed franciszkanami. Książe niezłomny… A ja mam jeszcze w pamięci jego twarz, jego rysy, jego słowa, jego powiedzenia: »Nie gadaj głupstw«, »Co wy tam robicie«, »Nie róbcie jakichś głupstw« – tak mówił… I różne podobne rzeczy. Ale jest niezapomniany. Był przez to wszystko wielki, był księciem niezłomnym w czasie okupacji. Lata płyną naprzód, już wielu nie pamięta księcia kardynała Adama Stefana Sapiehy. Ci, którzy pamiętają tak jak ja, mają obowiązek przypominać, aby ta wielkość trwała i tworzyła przyszłość narodu i Kościoła na tej polskiej ziemi”.

Jest więc ta pielgrzymka powrotem. To jej kolejny znak. Powrót zawsze ma sens. Powrotność rzeczy, ludzi, zjawisk – by się odradzały. By żyły. Sięganie po coś, po cokolwiek, co rozjaśnia przyszłość. Wraca się po siłę. Wraca się po przyszłość. I w takim świetle stawiałbym początek papieskiej wizyty, początek powrotu. W Gdańsku. 5 czerwca 1999.

„Pielgrzymka do Ojczyzny, która dziś się rozpoczyna – mówi papież – stanowi jakby przedłużenie poprzedniej z roku 1997. Zaczynam ją u wybrzeży Bałtyku, w Gdańsku, gdzie dokonały się wielkie dzieła i doniosłe wydarzenia historii naszego Narodu. Tu bowiem zakończył w 997 roku swoją apostolską misję święty Wojciech. Przed dwoma laty danym mi było rozpocząć jubileuszową uroczystość jego męczeńskiej śmierci”.

A nieco później powie:
„Wyrażam radość, że obecne pielgrzymowanie po ziemi ojczystej rozpoczyna się w Gdańsku, w mieście, które weszło na stałe w dzieje Polski, Europy, a chyba i świata. Tu bowiem w sposób szczególny dał się słyszeć głos sumień wołających o poszanowanie godności człowieka, zwłaszcza człowieka pracy, głos wołający o wolność, o sprawiedliwość i o międzyludzką solidarność. To wołanie obudzonych sumień zabrzmiało tak potężnie, że otworzyło przestrzeń upragnionej wolności, która stała się i pozostaje nadal dla nas wielkim zadaniem i wyzwaniem na dzisiaj i jutro. (…) Nieustannie modlę się, aby wraz z rozwojem materialnym kraju szedł również jego rozwój duchowy”.

„Obudzone sumienia” – zatrzymajmy się przy tym. Gdańsk sam w sobie może być swoistym sumieniem. Może przynosić wymiar człowieczeństwa, powiedzmy, ponadmiejski. I takim miastem, miejscem, chciał być, jak przypuszczam, w mniemaniu choćby władz samorządowych. Gdańsk ze swym wielowątkowym dziedzictwem miał, pokonując je, być bardziej miejscem niż miastem. Miał otwierać się na przestrzeń wolności po trosze gubiąc, być może, zakorzenienie w wielości znaczeń i symboli; wielości historii czy to polskich, czy to niemieckich. Porzucając je, uchylając się od nich, miał być „miejscem ogólnodostępnym” z pewnym zapatrzeniem w otwartą przyszłość. Od lat obserwuję spory wokół miejsca Gdańska. Konflikty wokół niego, konflikty tożsamościowe, mogą się wydać intelektualnie ekscytujące. Polskie sumienia budziły się tam przecież dwukrotnie: krwawo w roku 1970 i bezkrwawo w 1980. Bezkrwawo w 1980? Bezboleśnie? Sumienia obudzone  porozumieniami sierpniowymi w 1980 musiały przecież bez litości zasnąć już w grudniu 1981 roku! I wracać do łask w 1988 roku. Z ewidentnym podziałem na sumienia uprawnione do stanowienia o sobie i na sumienia „umasowione”, bez wyrazu, żadne, poddane. Naturalnie rozumiem dziejowe konieczności, „obowiązki” dziejów, i nie wybrzydzam. Ot tak snuję nędzne supozycje.

Gdańskie obudzenie sumień było świętem, nie zaś codziennością. Nie weszło do kalendarza. Nie zmieściło się. „Świecący” 5 czerwca 1999 roku nad Gdańskiem blask Jana Pawła II daje asumpt i do takich dociekań. I na takie gdańskie rozczarowania przyzwala – kiedy spytamy się choćby o jakość „gdańskich desantów” w polityce III Rzeczpospolitej i o najnowsze dzieje Gdańska, jakże widowiskowe, jakże piękniejące z każdym rokiem, jakże gładkie i bezchmurne. 

Jeśli więc Jan Paweł II przywołuje w gdańskiej homilii słynne „nie ma wolności bez solidarności”, by zaraz dodać równie słynne „nie ma solidarności bez miłości”, to po latach można o tę miłość delikatnie spytać. Gdańsk miał być, i był, nomen omen (i fenomen) kotwicą pielgrzymki z roku 1999. Lecz czy tą kotwicą pozostał dłużej? Czy Solidarność pisana wielką literą i solidarność pisana małą literą rzeczywiście stamtąd potem promieniała i promienieje? Czy tej idei sprostaliśmy? Czy ją rozumiemy? Czy ona nie przeszkadza?

Na zakończenie mszy świętej na sopockim hipodromie papież zwróci się do młodzieży: „Moi drodzy, brońcie w sobie i wokół siebie wartości, jakie nosili w sercu ci, którzy stanęli w obronie Ojczyzny na Westerplatte sześćdziesiąt lat temu. Przypominam, co mówiłem 12 lat temu na Westerplatte: »Każdy z was młodych znajduje w życiu swoim jakieś swoje własne Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakiś porządek praw i wartości, które trzeba utrzymać i obronić. Obronić dla siebie i dla innych«. Było to 12 czerwca 1987 roku. No!”

Umówmy się po tych słowach na ciszę, na tę trudną ciszę, którą zafundował pewnym parafianom ów dominikanin, przywołany przeze mnie we wstępie. Spodziewam się, że tej ciszy nie unikniemy tu jeszcze kilkakrotnie.

W Pelplinie 6 czerwca papież mówił o Kazaniu na Górze. Zachęcał do czytania Pisma Świętego. Przypomniał słowa świętego Hieronima: „Nieznajomość Pisma Świętego jest nieznajomością Chrystusa”.

Przemówienie na nabożeństwie czerwcowym 6 czerwca w Elblągu jest, moim zdaniem, jednym z ciekawszych w całej pielgrzymce. Jan Paweł II wspomina męczeńską śmierć świętego Wojciecha i zaraz błogosławioną Dorotę z Mątowów, dalej Reginę Protmann i „syna tej ziemi, księdza Władysława Demskiego, który oddał życie w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, broniąc publicznie krzyża znieważonego świętokradzko przez oprawców”. Papież zapowiada, że Regina Protmann i Władysław Demski będą w czasie tej pielgrzymki, w Warszawie, włączeni w poczet błogosławionych. Podkreśla wagę duchowego dziedzictwa, które powinni kontynuować współcześni mieszkańcy tych ziem.

W czwartej części przemówienia Jan Paweł II cytuje słowa Psalmisty o „szczęśliwych, którzy strzegą przykazań”. A za chwilę przywoła sytuację z Ewangelii według świętego Mateusza. Papież mówi: „Na pytanie bogatego młodzieńca: »Nauczycielu, co dobrego mam czynić, aby otrzymać życie wieczne?« Jezus odpowiedział: »Jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowaj przykazania«”. To Jezusowe wezwanie jest szczególnie aktualne w dzisiejszej rzeczywistości, w której wielu ludzi żyje tak, jakby Boga nie było. Pokusa urządzenia świata i swego życia bez Boga albo wbrew Bogu, bez Jego przykazań i bez Ewangelii, istnieje i zagraża również nam. A życie ludzkie i świat zbudowany bez Boga, w końcu obróci się przeciw człowiekowi. Mieliśmy na to liczne dowody w tym kończącym się stuleciu, dwudziestym wieku. Łamanie Bożych przykazań, zejście z drogi wytyczonej przez Boga, jest niczym innym, jak popadnięciem w niewolę grzechu, a „zapłatą za grzech jest śmierć”. Papież cytując tu słowa świętego Pawła z Listu do Rzymian zajmuje się istotą grzechu, przeciwstawiając go miłości. To przeciwstawienie ma kilka zabarwień, w tym to świętego Augustyna, który w De Civitate Dei mówi o grzechu jako o „miłości siebie, posuniętej aż do pogardy Boga”. Jan Paweł II powie: „Trzeba, abyśmy sobie ciągle uświadamiali to wielkie zło, zdobywali subtelną wrażliwość i wyraźne poznanie zawartego w grzechu zarzewia śmierci”.

Elbląskie przemówienie ma w sobie zaskakującą surowość. Gdyby miał być jeszcze wyrazistszy, powiedziałby, że głoszenie śmierci Boga prowadzi do śmierci człowieka. On, doświadczony wojnami, ideologiami totalitarnymi, wyrzucającymi Boga z domów, świetnie to wie.

Przemówienie jest powrotem do źródeł wiary. Jan Paweł II nie stroni przy tym od swoistej pierwotności pewnych form. Jak choćby tej, że w części trzeciej postanawia przypomnieć dziesięć przykazań tak, jak są zapisane w Księdze Wyjścia, po czym podkreśla wagę porządku, dobra i w rezultacie godności człowieczeństwa. „Sam porządek materialny – mówi papież – nie wystarczy. Musi być uzupełniony i ubogacony przez nadprzyrodzony”.

Ład z jednej strony, a grzech sytuowany obok śmierci z drugiej – stają się w Elblągu lekcją, przyznajmy, nieoczekiwanie twardą. Dekalog w istocie sięga przecież po mroczne inklinacje człowieka. Tymczasem Jan Paweł II będzie w kolejnych dniach i miastach niósł przesłanie jasnej Bożej miłości. Z nią będziemy mieli wchodzić w Trzecie Tysiąclecie. Tego światła będziemy mieli szukać na przełomie potężnych, przerastających nas epok.

Znaczenie przechodzenia jednego czasu w drugi podkreśli papież w Bydgoszczy 7 czerwca 1999 roku. Rozpatrzy tu kwestię męczeństwa za wiarę, dotykając przy tym sprawy męczeństwa nie tylko zewnętrznego, lecz i wewnętrznego, kiedy doświadcza się upokorzeń, obelg, pogardy czy choćby niezrozumienia, a w konsekwencji często sprzeciwu. Nazywa to „męczeństwem walki ze sobą i przezwyciężania samego siebie”. Nazywa to „próbą”. A dalej przypomni dwudziestowieczne totalitaryzmy i martyrologię. „Nasze stulecie – powie – ma swe szczególne martyrologium jeszcze nie w pełni spisane. Trzeba je zbadać, trzeba je stwierdzić, trzeba je spisać. Tak jak spisały martyrologia pierwsze wieki Kościoła, i to jest do dzisiaj naszą siłą, tamto świadectwo męczenników pierwszych stuleci. Proszę wszystkie episkopaty, ażeby do tej sprawy przywiązały należytą uwagę. Nasz wiek, wiek dwudziesty, ma swoją wielką martyrologię w wielu krajach, w wielu rejonach ziemi. Trzeba ażebyśmy przechodząc do trzeciego tysiąclecia spełnili obowiązek, powinność wobec tych, którzy dali wielkie świadectwo Chrystusowi w naszym stuleciu”.

Sprawa męczeństwa, świętego męczeństwa stanie w tej pielgrzymce wielokrotnie. Czy po latach jest jasna i żywa? Chyba nie. Akurat od tych kwestii, może wystraszeni ich radykalizmem, jesteśmy teraz daleko. Akurat rozchwianie idei, i to wielu idei, nie namawia nas do żadnych męczeństw. Jeśli jesteśmy skłonni do jakichkolwiek poświęceń, to do poświęceń niewielkich, symbolicznych i akcyjnych. A męczeństwa akcyjne, wspólnotowe, ogólnospołeczne trudniej sobie wyobrazić. Można wysłać esemesa „pomocowego” za dwa złote + VAT, ale męczeńskich esemesów jeszcze nie wymyślono. Pewne nauki papieża straciły niejako grunt pod nogami ze względu, przyjmijmy, na postęp techniczny – by nie mówić okropnie – postęp cywilizacyjny. Myślę tu oczywiście o kręgu europejskim, bo na świecie śmierć za wiarę bywa chlebem powszednim. Ale czy liczby mordowanych za wiarę chrześcijan, sprzymierzone z liczbami ofiar wypadków samochodowych, przerażają? No nie, liczby są obce.

Do historii, ale już nieco innej, wrócił Jan Paweł II 11 czerwca w spektakularnym wystąpieniu w parlamencie. „Składam dzięki Panu historii za obecny kształt polskich przemian, za świadectwo godności i duchowej niezłomności tych wszystkich, których w tamtych trudnych dniach jednoczyła ta sama troska o prawa człowieka, ta sama świadomość, iż można życie w naszej Ojczyźnie uczynić lepszym, bardziej ludzkim”. Mówił to człowiek gorzko doświadczony w dzieciństwie i młodości, także doświadczony wojną, potem przez długie, ponure lata nie wyobrażający sobie czasów wolności i – jak było w latach 90. – czasów przychylności Kościołowi w Polsce. Karol Wojtyła mógł mieć powody do radości. W przemówieniu zwraca uwagę na rolę Kościoła w budowaniu życia społecznego. Mówi o odpowiedzialności. Akcentuje wartość odzyskanej swobody, przywołując „pamięć jakże licznych w ciągu ostatnich dwu stuleci heroicznych świadectw polskiego dążenia ku własnemu suwerennemu państwu, które dla wielu pokoleń naszych Rodaków istniało jedynie w marzeniach, w przekazach rodzinnych, w modlitwie”. Papież przypomina czasy rozbiorów, potem powstanie Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej, wreszcie Sierpień ’80. Z uznaniem wyraża się o pokojowych metodach walki o społeczeństwo wolnych obywateli.

Mniej więcej w środku przemówienia padają słowa szczególnie ważne. Szczególnie ważne dla papieża, dla słuchających pewnie mniej. Ojciec Święty dostrzega usychanie Solidarności, podczas gdy słuchający politycy, z tymże usychaniem pogodzeni, powiedziałbym nawet: chętnie zbratani, zastanawiają się raczej, co po Solidarności; co dalej; co za grobem Solidarności. Papież przestrzega:

„Pamięć o moralnych przesłaniach Solidarności, a także o naszych, jakże często tragicznych doświadczeniach historycznych, winna dziś oddziaływać w większym stopniu na jakość polskiego życia zbiorowego, na styl uprawiania polityki czy jakiejkolwiek działalności publicznej, zwłaszcza takiej, która jest sprawowana na mocy społecznego wyboru i zaufania”.

Nie miejsce tu na ocenę polityczną ruchu solidarnościowego, bardziej, powiedzmy, na solidarnościową, tak ją nazwijmy, wrażliwość społeczną polityków, do czego taką wagę przykłada Jan Paweł II. Na tym tle sygnalizuje niebezpieczeństwo sprzymierzenia się demokracji z relatywizmem etycznym. Ostrzega przed nowym totalitaryzmem, skutkiem demokracji bez wartości. Bez rodziny, bez wychowania młodego pokolenia, bez prawa do pracy, bez troski o człowieka ubogiego i słabego. Ma świadomość bezwiednego w Polsce zachłyśnięcia się nowymi czasami.

Nie szczędzi krytycznych uwag pod adresem jednoczącej się po 1989 roku Europy. Miała w imię wspólnoty ducha oddychać „dwoma płucami”, czerpiąc z tradycji Wschodu i Zachodu, tymczasem rodzą się nowe podziały i konflikty. „Jakże uboga pozostałaby kultura europejska, gdyby zabrakło w niej chrześcijańskiej inspiracji” – mówi. Przestrzega przed konsumpcyjnym modelem życia. Ponawia apel: „Europo, otwórz drzwi Chrystusowi!” Wyraża pragnienie, by Rodacy „próg trzeciego tysiąclecia przekroczyli z nadzieją i ufnością, z wolą wspólnego budowania cywilizacji miłości, która opiera się na uniwersalnych wartościach pokoju, solidarności, sprawiedliwości i wolności”.

Trudno, bym nie przypomniał tutaj też słynnych ostatnich słów papieża, po owacji i odśpiewaniu przez parlamentarzystów hymnu: „Ale nam się wydarzyło. (…) Wiwat król, wiwat naród, wiwat wszystkie stany!”.

Może w polskim parlamencie było zbyt „fajnie”, by wyłuskać od razu to, co w papieskim przemówieniu najważniejsze. A przecież chodziło o odpowiedzialne kształtowanie przyszłości i głębszy nad nią namysł. O, już zauważalne, zagrożenia kryzysu wartości i postępującą materializację życia. Ta refleksja, że religii wiedzie się lepiej, gdy jest gorzej, jest w swej błahości wręcz okrutna. Papież jednak, przypuszczam, musiał mieć świadomość ryzyka. Głodu rzeczy ponad głód słowa. Naród przecież był karmiony słowami przez lata. Uległ rzeczom, bo te rzeczy mu się należały. Papież by chciał powiedzieć, że Polsce należały się rzeczy, lecz nie uległość wobec nich – ale nie wyraził tego dość stanowczo. Zastanawianie się nad duchową słabością Polaków nie jest miłe. Jednak chybotliwość chwil wzniosłych obok niskich jest w Polsce nadto dostrzegalna. Jan Paweł II, Jan Paweł Skała mógł z tą chybotliwością mieć kłopot, bo elastyczność, mobilność, powiedzmy, nie jest domeną Kościoła. Jego cnotą jest nienaruszalność cnót. I historia ani wielka, ani mała nie powinna być w stanie jej ukruszyć. Tymczasem tę cnotę kruszyła. I najznamienitsze słowa nie mogły jej powstrzymać.

Może ludzie nie dorastają do Zmartwychwstania. Jak ci z kościółka, gdzie „milczące kazanie” wygłosił pewien dominikanin. Może nie dorastają do Jana Pawła II. Może pozostają skulonymi w ławkach kibicami Cracovii lub Wisły i nikim więcej. Cracovii przeciw Wiśle. Jednymi przeciw drugim – bo „przeciw” jest najważniejsze. Choć akurat opowiadanie się przeciw rzeczom było w latach 90. i jest po dziś dzień niemodne. Jest potwornie trudne. Coraz trudniejsze. I nie chodzi o żadne Fides et ratio. Chodzi o res et res, a później o nijaką śmierć. To może (musi?) wystarczać. Świat banalnieje z dnia na dzień i papieżom jest coraz ciaśniej. Aksjologiom jest coraz ciaśniej. Miejscom jest coraz ciaśniej. Więc?

Tego samego dnia 11 czerwca 1999 roku Jan Paweł II wygłosi znamienne orędzie do Konferencji Episkopatu Polski: „Obecna, najdłuższa z dotychczasowych pielgrzymek, ma miejsce w wigilię Wielkiego Jubileuszu Roku 2000, w roku poświęconym Bogu Ojcu. Łaska wiary i światło Ducha Świętego żyjącego w Kościele, pozwalają nam dostrzec pełny, zbawczy wymiar wydarzeń i wielkich rocznic, z którymi wiąże się ta pielgrzymka”. Dalej: „Przełomowy moment dziejów zaprasza także do spojrzenia z chrześcijańską nadzieją ku przyszłości, ku bliskiemu już trzeciemu tysiącleciu”. Tę nadzieję chce budować Jan Paweł II w oparciu o Kazanie na Górze, ideę szerzenia prawdy o miłości Boga. W perspektywie zjednoczenia naszego kraju z Unią Europejską powtórzy słowa skierowane do biskupów polskich w 1998 roku: „Europa potrzebuje Polski głęboko wierzącej i po chrześcijańsku kulturowo twórczej, świadomej swojej roli wyznaczonej przez Opatrzność”. Podkreślił znaczenie rodziny i przestrzegł: „Bez zdrowych i silnych rodzin społeczeństwo i naród upada. Tymczasem trwałość i jedność rodziny są dziś poważnie zagrożone. (…) Niech rodzina czuje bliskość i szacunek Kościoła, i jego poparcie w wysiłkach o zachowanie swojej tożsamości, stabilności i sakralności. O to was w szczególny sposób proszę jako Pasterzy”.

Warszawski dzień 11 czerwca był dla Jana Pawła II niezwykle pracowity. Po spotkaniu z episkopatem papież modlił się w intencji narodu żydowskiego na Umschlagplatz. Potem w katedrze zamykał II Synod Plenarny. Na koniec dnia poświęcił nową bibliotekę Uniwersytetu Warszawskiego. We wszystkich tych trzech wystąpieniach Ojciec Święty szukał pewnego uniwersum, początku, celu i kresu człowieka, przywiązując jednocześnie wagę do zasadniczej myśli całej pielgrzymki, że „Kościół głosi miłość”. I że świat potrzebuje nowej ewangelizacji. „Tylko ludzie – mówi – w miłości wkorzenieni i ugruntowani potrafią się przeciwstawić cywilizacji śmierci i tworzyć na gruzach nienawiści, pogardy i przemocy cywilizację, która ma swoje źródło w Sercu Zbawiciela”.

12 czerwca Jan Paweł II jest w Sandomierzu, gdzie – jak już w tej pielgrzymce bywało – wraca do ewangelii ośmiu błogosławieństw wypowiedzianych przez Chrystusa w Kazaniu na Górze. Tym razem kładzie nacisk na sens poszukiwania Boga, cytując świętego Augustyna („Niespokojne jest serce ludzkie, dopóki nie spocznie w Bogu”) oraz Blaise’a Pascala („Nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie już wcześniej nie znalazł”).

Życie jest drogą. Wiara, nadzieja i miłość są drogą. A to by znaczyło, że i zmiana jest drogą; że błąd jest drogą; że zwątpienie; że odwrócenie; że ból; że pustka; że powrót. A gdybym miał prowokować dłużej, to może na koniec musiałbym przyznać, że brak drogi jest drogą; że… nie ma żadnej drogi. Że możemy tylko ją widzieć, jak fatamorganę, ale naprawdę jej nie ma. I dalej: owszem możemy widzieć harmonię świata; i piękno, i dobro – ale czy one są? Czy wreszcie jest dopuszczalny (jest mądry?) obiektywizm ich istnienia? Czy raczej tylko my, żałośnie śmieszni, w usilnym pragnieniu ładu tak próbujemy ułożyć świat i takim ułożonym go widzieć? Ech, znamy to droczenie się filozofów od wieków.

Tego samego dnia w Zamościu papież powie: „Piękno tej ziemi skłania mnie do wołania o jej zachowanie dla przyszłych pokoleń. Jeśli kochacie tę ojczystą ziemię, niech to wołanie nie pozostanie bez odpowiedzi! Zwracam się w szczególny sposób do tych, którym powierzona została odpowiedzialność za ten kraj i za jego rozwój, aby nie zapominali o obowiązku chronienia go przed ekologicznym zniszczeniem. (…) W rodzinie i w szkole nie może zabraknąć wychowania do szacunku dla życia, dla dobra i piękna”.

13 czerwca Jan Paweł II jest z powrotem w Warszawie. Na mszy na placu Piłsudskiego ogłosi beatyfikację Reginy Protmann, Edmunda Bojanowskiego i stu ośmiu męczenników. Pochodząca z Braniewa Regina Protmann żyła na przełomie XVI i XVII wieku. Założyła zgromadzenie łączące kontemplację z opieką nad chorymi w ich domach i z nauczaniem dziewcząt. Edmund Bojanowski był wielkopolskim ziemianinem. Żył w XIX wieku. Podjął szeroką działalność wychowawczą, charytatywną, kulturalną i religijną na rzecz ludu wiejskiego. Założył Zgromadzenie Sióstr Służebniczek Bogarodzicy Dziewicy Niepokalanie Poczętej. Obok tych postaw oddanych organicznej pracy papież wymieni spośród stu ośmiu męczenników kilka postaw zupełnie innego rodzaju: „Pośród nich jest arcybiskup Antoni Julian Nowowiejski, pasterz diecezji płockiej, zamęczony w Działdowie; jest biskup Władysław Goral z Lublina torturowany ze szczególną nienawiścią tylko dlatego, że był biskupem katolickim. Są kapłani diecezjalni i zakonni, którzy ginęli, gdyż nie chcieli odstąpić od swojej posługi i ci, którzy umierali, posługując współwięźniom chorym na tyfus; są umęczeni za obronę Żydów. (…) Ci błogosławieni męczennicy i męczennice wpisują się w dzieje świętości Ludu Bożego pielgrzymującego od ponad tysiąca lat po polskiej ziemi”.

Po południu Jan Paweł II uda się do Radzymina, a potem odprawi mszę świętą na Pradze. Nawiąże w swoich przemówieniach do symbolicznego 1920 roku (kiedy to się urodził). I ma olbrzymi dług wdzięczności wobec tych, którzy wtedy walczyli z bolszewicką Rosją i oddawali życie za wolną Polskę.

A 14 czerwca w Łowiczu papież wróci do zadań Kościoła wobec rodziny i powie: „Rodzina nie może pozostać sama w tym odpowiedzialnym obowiązku wychowania. Potrzebuje pomocy i oczekuje jej ze strony Kościoła i państwa. Chodzi tu nie o wyręczanie rodziny w jej obowiązkach, ale o harmonijne zjednoczenie wszystkich w tym wielkim zadaniu”. Przypomni całkiem niedawne, jakże trudne czasy. Zacznie od słów: „Kościół dzisiaj w naszym kraju może bez przeszkód prowadzić nauczanie religii w szkołach. Minęły czasy zmagań o swobodę katechizacji. Wielu z was wie, ile to kosztowało ofiar i odwagi społeczeństwo katolickie w Polsce. Została naprawiona jedna z krzywd, która spotkała ludzi wierzących w czasach systemu totalitarnego. To wielkie dobro, jakim jest nauczanie religii w szkole, domaga się szczerego i odpowiedzialnego zaangażowania. Winniśmy z tego dobra jak najlepiej skorzystać. Dzięki katechezie Kościół może prowadzić swoją działalność ewangelizacyjną z jeszcze większą skutecznością i w ten sposób poszerzać zasięg swojej misji”.

Wiele uwagi poświęci Jan Paweł II w Łowiczu wychowaniu szkolnemu. Zwróci się do nauczycieli: „Potrzeba szczególnej wrażliwości ze strony wszystkich, którzy pracują w szkole, aby stworzyć w niej klimat przyjaznego i otwartego dialogu. We wszystkich szkołach niech panuje duch koleżeństwa i wzajemnego szacunku, co było i jest charakterystyczne dla szkoły polskiej. Szkoła winna stać się kuźnią cnót społecznych tak bardzo potrzebnych naszemu narodowi. Trzeba, aby ten klimat przyczynił się do tego, by dzieci i młodzież mogły otwarcie przyznawać się do swoich przekonań religijnych i zgodnie z nimi postępować. Starajmy się rozwijać i pogłębiać w sercach dzieci i młodzieży uczucia patriotyczne i więź z Ojczyzną. Wyczulać na dobro wspólne narodu i uczyć ich odpowiedzialności za przyszłość. Wychowanie młodego pokolenia w duchu miłości Ojczyzny ma wielkie znaczenie dla przyszłości narodu. Nie można bowiem służyć dobrze narodowi, nie znając jego dziejów, bogatej tradycji i kultury. Polska potrzebuje ludzi otwartych na świat, ale kochających swój rodzinny kraj”.

To jeden z wątków papieskich wystąpień w czasie tej pielgrzymki: wrażliwość społeczna, poczucie wspólnoty, jasno budowane na poszanowaniu tradycji i kultury. Ta bezproblemowość lekcji religii w szkole lat 90. teraz okazuje się problematyczna. Podobnie dyskusyjne stają się tradycja i kultura. Widać zamykanie się poszczególnych tradycji i poszczególnych kultur w twierdzach, a co najmniej enklawach – jakby jednej tradycji i jednej kultury być nie mogło. Charakterystyczne rozproszenie nie musi być od razu złem, ale w imię wojny kulturowej „wylewanie gorącej smoły” jednych na drugich cieszyć nie może.

Tego samego dnia w Sosnowcu – co zdarzało się także w wielu wcześniejszych miejscach – Jan Paweł II zaznaczy przełomowość czasu i rolę przeszłości: „Kiedy zbliżamy się do roku dwutysięcznego, pragniemy spojrzeć wstecz na wszystkie szlaki tej wędrówki, którymi szli przez wieki nasi przodkowie. Pozostawili oni po sobie wielkie dziedzictwo twórczej pracy, które dzisiaj budzi w nas podziw i wdzięczność. Trud pracy i dzieła przeszłych pokoleń stanowią dla nas wyzwanie, aby w dalszym ciągu czynić sobie ziemię poddaną, tę ziemię, którą Stwórca nam dał w posiadanie, dał i zadał równocześnie”.

Zatrzymajmy się przy tym: „Wszystkie szlaki wędrówki, którymi szli przez wieki nasi przodkowie” – w trakcie pielgrzymki ’99 tego rodzaju słowa padają wielokrotnie. Życie człowieka owszem jest indywidualne, ale na tyle zarazem wspólne z innymi, że współtworzy znacznie większą i głębszą całość. Przez to zdaje się wypełniać na osi czasu ukryty Boży Plan. Człowiek jest co prawda Jego bezcennym ogniwem, lecz byłby zawieszony w próżni, gdyby zechciał czynić cokolwiek jednoznacznie obok. Jednoznacznie poza. Jednoznacznie gdzieś indziej. Wszelka wątpliwość, nawet wątpliwość bezgraniczna jest uznawana, ale nie powinna ona tkwić przeciw Stworzeniu. Przeciw Bożym Planom. Przeciw… sobie. To „przeciw” zdaje się być nieszczęściem wieszczącym katastrofę. Zapewne papież, tak mocno akcentując potrzebę wspólnoty, potrzebę jednej drogi Kościoła, spodziewał się kulturowych potyczek, bitew i wojen. Ale czy wyobrażał sobie ich rozmiary? Zawsze się lubię zastanawiać, czego Jan Paweł II nie powiedział. Przeczuwał, a nie powiedział. Wiedział, a nie powiedział. Wierzył, a nie powiedział. Jak to jest – mówić wszystko i czekać na ciszę, jak ów dominikanin w kościółku w czasie rezurekcji? Czy budować siłę wspólnoty, pomijając wątki sporne? Pominięcie – jaką ma wagę? Co znaczy to niewypowiedziane? Co znaczy cisza? Powszechne uwielbienie dla papieża w Polsce brało się m. in. z tych pominięć. Przecież na istotę człowieczeństwa składa się prócz wszelkich miłości, dobra, prawdy, piękna, także konflikt. Niejasny, tak, często niejasny spór. Światopoglądy ścierają się ze sobą, tworzą zręby nowego; tworzą zręby… niechcianego. Na świecie jest „tak” i „nie” – i ciekawi mnie papieskie „nie”. Pozytywne spojrzenie w przyszłość, naznaczone męczeństwem i krwią przeszłości, miało przynosić światło. Miało przynosić jasną, spolegliwą dal trzeciego tysiąclecia – gdzie będzie lepiej. Gdzie, nauczeni przez poprzednie wieki, ich klęski i pożogi, wreszcie będziemy tworzyć świat nam przychylny. Nie chcę tu szukać nadzwyczajnych słów, chcę tu prostoty. Chcę tu… zwykłości.

Na krakowskich Błoniach 15 czerwca homilię Jana Pawła II odczytał kardynał Franciszek Macharski. Papież był tego dnia chory. Homilia skupia się m. in. na sławnej historii krakowskiego Kościoła. W jej końcu padają następujące słowa: „W tym samym duchu teraz, gdy dziękujemy za minioną świetność tego Kościoła, winniśmy jednocześnie patrzeć na dziś i na jutro. Trzeba, abyśmy postawili sobie pytanie: Co nasze pokolenie zrobiło z tym wielkim dziedzictwem? Czy Lud Boży tego Kościoła nadal żyje tradycją apostołów, misją proroków i krwią męczenników? Trzeba, abyśmy na te pytania dali odpowiedź. Trzeba według niej układać przyszłość, aby się nie okazało, że skarb wiary, nadziei, miłości, który nasi ojcowie ustrzegli w zmaganiach i nam przekazali, to pokolenie zatraci uśpione, już nie jak w Weselu Wyspiańskiego, snem wolności, ale wolnością samą. Spoczywa na nas wielka odpowiedzialność – za rozwój wiary, za zbawienie współczesnego człowieka i za losy Kościoła w nowym tysiącleciu”.

Zatem odpowiedzialność – słowo klucz. Jan Paweł II wyraża obawę utraty tego, czego tyle wieków się strzegło. Co zostało ocalone. I co samo przez wieki przeszło. „Tradycja apostołów, misja proroków, krew męczenników” – oto dobro tamtych wieków. I to dobro musimy nieść w przyszłość. Tu nie ma miejsca na wątpliwość, na zawahanie się. Nie, tu jest moc postanowienia, słowa i czynu. Słowa i czynu nie przeciwko czemukolwiek, ale słowa, któremu nie wolno, i czynu, któremu nie wolno… rozpłynąć się w wolności. Oto czysta wolność jest zagrożeniem! Oto wolne uśpienie jest zagrożeniem! Wybór wolnego człowieka wiary, człowieka czuwającego ma być oczywisty. I ten wybór jest określony. Nieokreśloność wyborów, relatywizm, brak definicji, wolna beztroska – to może budzić obawy. To musi budzić obawy. Karol Wojtyła nie ma wyboru: musi o tym mówić, choć by chciał mówić tylko przyjemne rzeczy. Tymczasem tu w Krakowie, tak zasłużonym dla Kościoła w Polsce musi mówić o nieprzyjemnej odpowiedzialności, o nieprzyjemnym obowiązku, o nieprzyjemnych granicach postępowania.

Z tej „nieprzyjemności” może wyzwolić nas miłość. Boża miłość, która uczy miłości ludzi. Otoczeni Bożą miłością uczymy się wzajemności także międzyludzkiej. Jana Pawła II interesują obie te sfery. Ich harmonijne współistnienie może nadać naszemu życiu sens.

Słuchamy o tym w Gliwicach. Na popołudniowym spotkaniu z wiernymi przemówienie papieża odczyta nuncjusz apostolski arcybiskup Józef Kowalczyk. Jan Paweł II napisał o roli dominującego w całej pielgrzymce wątku: „Bóg jest miłością”. Te słowa świętego Jana Ewangelisty stanowią temat przewodni papieskiej pielgrzymki do Polski. W przeddzień Wielkiego Jubileuszu Roku 2000 trzeba, aby ta radosna i przejmująca zarazem nowina o miłującym Bogu została światu ponownie ukazana. Bóg jest rzeczywistością, która wymyka się naszej zdolności wyczerpującego zrozumienia”. W innym miejscu nuncjusz apostolski odczyta papieskie słowa: „Niech miłość i sprawiedliwość obfitują w naszym kraju, przynosząc każdego dnia owoce w życiu społeczeństwa. Tylko dzięki niej ta ziemia może stać się szczęśliwym domem. Bez wielkiej i prawdziwej Miłości nie ma domu dla człowieka. Choćby osiągnął wielkie sukcesy w dziedzinie rozwoju materialnego, bez niej byłby skazany na życie pozbawione prawdziwego sensu”.

Świadomość Boga jako rzeczywistości wykraczającej poza ludzkie pojmowanie świata wydaje się człowiekowi niezbędna. Ale nie niezbędna, by człowiek żył li tylko w pokorze. Niezbędna, by człowiek na tę Boską (a nie ludzką) rzeczywistość się zdał; by Boskiemu porządkowi zaufał; by Boski porządek rzeczywistości umiał w sobie i wokół siebie zachować.

W Starym Sączu 16 czerwca homilię odczytał, co prawda, kardynał Franciszek Macharski, ale już w obecności papieża. To była msza kanonizacyjna błogosławionej Kingi. Jan Paweł II skupił się w swych rozważaniach na swoistej ciągłości świętości: że święci czynią świętymi innych; że święci nie przemijają; że następstwo pokoleń wymaga od nas czegoś więcej. Pyta: „Co zrobić, aby dom rodzinny, szkoła, zakład pracy, biuro, wioski i miasta, w końcu cały kraj stawały się mieszkaniem ludzi świętych?” Poszukiwanie świętej codzienności jest zresztą charakterystyczne dla całego życia Jana Pawła II. Nie unika w swoich przemówieniach tematu powszedniości. Zachowanie harmonii pomiędzy wyznawaną wiarą a własnym życiem jest nieustannym zadaniem codziennego dnia. I ta nieustanność nie jest wcale łatwa. Na zakończenie mszy świętej w Starym Sączu papież, już osobiście, pozdrowi wszystkich uczestników i wróci do jednego z zasadniczych przesłań pielgrzymki z 1999 roku: „Tu w Starym Sączu pragnę powtórzyć to, co powiedziałem młodzieży na Filipinach: pójdźcie za mną w Trzecie Tysiąclecie, aby zbawiać świat”.

Ze Starego Sącza Jan Paweł II udał się jeszcze 16 czerwca do Wadowic, gdzie późnym popołudniem spotkał się z wiernymi. Tam padły słynne słowa o kremówkach i tam wspomniał swą wczesną młodość i dojrzewanie do kluczowych decyzji w życiu. Przypomina ludzi i miejsca. I uświadamia zebranym, jak ludzie są ważni i jak miejsca są ważne; jaką przynoszą barwę i jak pewne szczegóły nabierają z biegiem lat znaczenia; jak dorastają do czegoś więcej niż zdawało się na początku. Nie wiem, czy wspomnieniowy opis tamtych ludzi i miejsc nie pokazuje czasem osobliwej siły Karola Wojtyły, człowieka i papieża. I czy to nie głębsza niż się zdaje rozmowa z wiernymi. Porzucająca teologiczny kanon na rzecz znikomej teologii miejsc: ludzi, uliczek, domów – świętych miejsc. Oto nagle jego, człowieka i papieża, nowe szaty – a przecież wcale nie nowe! Absolutnie nie nowe, a jak świat stare, niejako archetypiczne czy mityczne (czy jak ich jeszcze nie nazwać, by je wynieść na ołtarze). Oto człowiek doskonały, bliski doskonałej zwyczajności. A doskonała zwyczajność niczego w młodości nie podpowiada. Doskonała zwyczajność wysyła obojętne znaki. Kościoły, księża, gimnazjum, teatr amatorski, Sofokles, uliczki, koledzy – tu może nie być nadzwyczajności za grosz; teoretycznie tu może być jedynie pospolitość. A jednak dobywanie się z niej, „podglądanie” blasku powszedniości, ot zwykłego biegu rzeczy (biegu rzeki) jest, przypuszczam, w przypadku późniejszego Jana Pawła II naturalnym talentem. Naturalną wyższością nad innymi – i to wyższością kapitalnie ukrytą. Będzie coś w Karolu Wojtyle nieozłoconą tajemnicą, co, spodziewam się, będzie ludzi w przyszłości pociągać. I jak teraz owe kremówkowe opowieści będą się zdawać nazbyt lukrowane, tak z biegiem lat kremówka zdejmie z siebie tani kostium i okaże się… święta. Tak, wierzę w kremówkę. Skrywana osobliwość tamtego popołudnia i wczesnego wieczoru zacznie wyłaniać się z nową, zastanawiającą siłą i zostawiwszy wszelki koloryt, będzie na wskroś jedna. Może więc darujmy sobie pobłażliwe uśmieszki i grzeszne myśli o „cepelii”. Może w cenie – niech żyje moja nieposkromiona naiwność – będzie kiedyś coś małego. Jak w cenie jest proza Hrabala i filmy Menzla. I świętość ich słów, fraz, obrazów. Zostawmy to lepszym czasom do namysłu.

17 czerwca 1999 roku Jan Paweł II głosi homilię na Wawelu. Symbolikę grobów świętych, władców, bohaterów narodowych łączy z dziejami Chrystusowej miłości. Podkreśla znaczenie kościelnej wspólnoty i zasługi świętego Stanisława, biskupa ze Szczepanowa, dla jej umocnienia. „On niejako dał początek tej historii miłości do człowieka i do Chrystusa, która nieustannie dokonuje się pośród tego ludu. Z niej wyrasta również kalendarium naszego życia, naszych poszukiwań, naszej wędrówki.”

Tego dnia papież udał się też na Jasną Górę. Tu znów zaznacza potęgę dziedzictwa: „Przyzwyczaiłem się jak wy wszyscy przychodzić tutaj i przynosić Matce Syna Bożego i naszej Matce sprawy osobiste i rodzinne, jak również wielkie sprawy narodowe, tak jak to czynili nasi przodkowie przez całe stulecia”.

A wieczorem już jest na lotnisku i żegna się m. in. takimi słowami: „Ilekroć nawiedzam Polskę, utwierdzam się w przekonaniu, że nie brak tu ludzi czystego serca”. W innym miejscu usłyszymy: „Podczas tej pielgrzymki, w przededniu Wielkiego Jubileuszu Roku Dwutysięcznego, dane nam było powrócić do miejsc, wydarzeń i osób, które w wymowny sposób świadczą o tym, że w ciągu tysiąca lat istnienia w Polsce Kościoła, tajemnica wcielenia Bożego Syna oraz Jego dzieło odkupienia głęboko wrosły w jej dzieje, przez wieki kształtowały jej duchowe oblicze i stanowią mocny fundament dla budowania jej szczęśliwej przyszłości”. Jan Paweł II podsumowując wszelkie przesłania obecnej podróży apostolskiej przypomniał, że była ona znaczona postaciami, które papież uczynił błogosławionymi lub świętymi: Reginy Protmann, Edmunda Bojanowskiego, Wincentego Frelichowskiego, stu ośmiu Męczenników i księżnej Kingi.

Wyraża nadzieję na stabilny rozwój państwa w nadchodzącym tysiącleciu. W końcowych słowach powie: „Wracając do Watykanu nie opuszczam mego rodzinnego kraju. Zabieram w pamięci widok ojczystej ziemi, od Bałtyku do gór, a w sercu zachowuję to wszystko, czego dane było mi doświadczyć pośród moich Rodaków”.

Przytaczam akurat te słowa, bo one wpisują się w jeszcze jeden sens tamtej pielgrzymki papieża. Chodzi o sens prawdziwie emocjonalny i zwyczajnie ludzki. Była to wędrówka człowieka powoli odchodzącego; człowieka dzielącego się ze słuchającymi świadomością owego odchodzenia, owego mijania, owego odsuwania się mniejszych spraw życia, wcale urokliwych, na rzecz wiecznych. Na rzecz przyszłych, tych z trzeciego już tysiąclecia, znaków, które ludzie winni nieść przez pokolenia z nową mocą. Pielgrzymka papieska w przeszłości szukała siły na przyszłość. W zakorzenieniu wyglądała ożywczych perspektyw.

Uparcie zatrzymuję w myśli (w myśli, nie w pamięci – pamięć to za mało, wiecie, o co mi chodzi) obraz przesuwającego się papieża. Tak, tak, już nawet nie idącego, a przesuwającego się, jak przesuwa się zapewne w tysiącach ruchomych szopek na Boże Narodzenie. Starzejącego się, schorowanego człowieka, który był papieżem. Myśl o nim, myśl obrazowa i prosta, miałaby przekonać nieprzekonanych do pewnej opowieści. Wolno snującej się opowieści o przekraczaniu granic bytu. Tego nieszczęsnego „tu i teraz” i sięgania po „wszędzie i zawsze”. Chciałoby się naiwnie zawołać „Jan Paweł II – zawsze i wszędzie!”, ale nie o takie wołanie tu chodzi. Nie o żaden głos, nie o serce. Raczej będzie mi chodziło o wołanie skądsiś dalej. O wołanie o, pisaną życiem, opowieść o Karolu Wojtyle, o zamachu na jego życie i ocaleniu. O przemierzonych pielgrzymkowych szlakach i rzeszach łatwiejszych i trudniejszych słuchaczy. O tym, co starał się przekroczyć i co przekraczał, oraz o tym, co starał się przekraczać, a czego nie przekraczał. Bo należał tak do wierzących, jak i do niewierzących. A ci niewierzący po wysłuchaniu słów Jana Pawła II wiernie wracali do swych ateizmów, powątpiewań i niewiar. To „należenie” do wszystkich wcale papieża nie gubiło. Mogło mu się nawet podobać. Można by nie do końca poważnie, choć nie tak tanio, nie tak obrazoburczo, powiedzieć, że wierzyło się w Jana Pawła II, nie w Boga. I ten rozdźwięk miewał swoiste ostentacje. Mógłbym, ja, nieskończenie Polak mały, rzec też i to, że Jan Paweł II do Polski należy i nie oddamy go nikomu. Że Duch zstąpił i odnowił oblicze tej ziemi, a resztę ziemi przy okazji. Że, zarzucając na moment stylistyczny umiar, mógłbym dodać zaczepnie: bujajcie się Meksykanie czy Wenezuelczycy, a zwłaszcza Kubańczycy! Do nas Duch zstąpił, nam przyniósł dobro i wolność! Was, Kubańczyków, to nie obleciało!

Szlak jego życia, z obrazem w myśli (nie w pamięci) człowieka pokonującego śmierć, 2 kwietnia 2005 roku wcale nie umierającego, zachowującego istnienie w kolejnych dniach, potem tygodniach i miesiącach aż po świętość, jest szlakiem nie do rozpoznania w całości. Jest życiem i mitem. Jest historią na długie lata dla jednych porywającą, a dla drugich zgasłą. Na ileś sposobów budującą, na ileś sposobów też gorzką. I w tej goryczy nieprzeniknioną. Pośród milionów słów, które papież oddał ziemi, historią nieprzeniknioną. Historią – nie snem.

I taką bym tę historię teraz zostawił, nie porzucił, a zostawił: z przesuwającym się obrazem pochylonego człowieka i mnóstwem słów do zapamiętania, których zapamiętać się nie chce lub się nie da. Choć powinno się chcieć i powinno się dać.

To przecież takie arcypolskie, głęboko polifoniczne, „arcyweselno-wyspiańskie”. Pielgrzymka ’99, o której grzech nie pamiętać, była w tym najdoskonalsza. Symboliczne przechodzenie XX wieku w wiek XXI i niezmierzona miłość do polskiego papieża. Od drugiego tysiąclecia do trzeciego – i niezmierzona miłość do polskiego papieża. Od św. Wojciecha do stu ośmiu Męczenników – i niezmierzona miłość do polskiego papieża. Od Gdańska po Kraków – i niezmierzona miłość do polskiego papieża. Przez Pelplin, Licheń, Jasną Górę – i niezmierzona miłość do polskiego papieża. I rozchodzenie się do domów – i niezmierzona miłość do polskiego papieża. I wracanie do zaniechań – i niezmierzona miłość do polskiego papieża. Podtrzymuję litanijny ton ostatnich zdań i doceniam tamto widoczne oddanie ludzi, by tym bardziej nie zapominać o wszelkich rozdźwiękach (dajmy pokój rozdarciom). Zasłuchaniu w słowa i zasłuchaniu w ciszę. By tym bardziej nie zapominać o tym, czego się nie chce, a co się powinno. O tym kościółku z dominikaninem, który poruszył ciszą. I o tej ciszy, która mówiła o Zmartwychwstaniu. I o tym Kościele, Kościele Jana Pawła II, który jest zawieszony między głosem a ciszą. Między zrozumieniem a głuchotą. I który chce trwać.

Jak? Na skale ciszy?