Krzysztof Bielecki: PO WSZE DNI POWSZEDNI?

Po wsze dni powszedni? Po wszystkie dni miałbym być tylko powszedni? Taki jak wczoraj i taki jak jutro? Nigdy świąteczny? Białe koszule umierałyby w szafie? I umierałyby inne akcesoria? Umierałaby osobliwa staranność w wyborze godziny wyjścia z domu? W wyborze pory dnia? Czy przed południem, czy po południu? Zanikałaby nadzieja na wyjątkowość nadchodzącego święta? Wyjątkowość życia? Wyjątkowość tych paruset akcentów na osi czasu? Bladłoby wyobrażenie? Niedoczekanie, niecierpliwość spierałyby się z zastanawiającym uspokajaniem się: święto wcale nie musi przychodzić szybko; może spowalniać kroki – bo w czekaniu (och, Boże, nie piszę „Adwencie”) jest ukryte piękno?

Nie byłoby rozbieganych oczu na widok kalendarza na rok następny i sprawdzania, kiedy wypada Nowy Rok, Wielkanoc, 11 listopada?

Owszem można by się pozbyć świąt, a potem niedziel, zachowując przyzwoitość w mnożeniu dni wolnych. Można by ustanowić rozumny porządek: byłyby wolne dni wiosenne, wolne dni letnie i wolne dni zimowe. Odkładając jesień na bok, uznawszy ją za tak nieatrakcyjną, że żadne wolne dni nie poradzą sobie z jej okropnościami. Ze spadającymi liśćmi, ze smutnym wyglądaniem lata. Po piątku (zdarza się już, że po czwartku, a w przyszłości po środzie) byłby weekend. Nie sobota, nie niedziela, ale weekend. Coś między dniem a nocą, rozrzedzone, rozmyte, rozpierzchłe, w czymś zatracone, dziwnie nieskoordynowane. Już coś takiego z tymi dniami (i nocami) się dzieje. Tracą rytm.

Inne teksty z miesięcznika LUX 11/12

Człowiek znalazłby się w swoistej pułapce. Dzień wolny (dawniej świąteczny) żadną miarą nie byłby, nie mógłby być, świętem. Dzień wolny nie byłby, jak święto, niczym naznaczony. Nie miałby specyfiki, nie miałby tożsamości. Do niczego by nie skłaniał prócz tego, że byłby inny od poprzedniego. W dni wolne nie robiłoby się tego, co w dni – tak je nazwijmy – zajęte. Jak w dni zajęte cokolwiek byśmy musieli, tak w dni wolne – nie.

Mogłoby się więc zdawać, że święta z wolnością nie mają wiele wspólnego, bo coś (albo Coś) każe nam robić coś (albo Coś) wspólnego z innymi. Że jest jakaś umowa na coś (albo na Coś) między ludźmi. Że święto związuje nas wspólnotowością poczynań. Że święto wiąże i ogranicza. Nawet zniewala.

Tyle tylko, że – zarzucając sprawę wolności – świętowanie coś (albo Coś) w nas wyzwala. I nie chodzi mi o blaski, świetlistości, wołania. Nie, chodzi raczej o zagadkowe poczucie wszechogarniającego dobra. Że współuczestniczenie w świętowaniu niesie pierwiastek ludzki (czyli jaki?) dalece silniejszy od powszedniego współuczestniczenia w innym, choćby najszlachetniejszym przedsięwzięciu. I choć w istocie święto jest pewną niewolą, to… niewolą miłą. Można by wręcz „posądzić święta” o pewne wyrachowanie i przyznać, że są obliczone na miłą niewolę; że są obliczone… na miłość. Na miłość do innych i… do siebie. Więcej: na wysiłek miłości. Świetnie obrazują to wszelkie biegi niepodległości. Miłość do sportu zostawiają na marginesie. Ważniejsza jest miłość do bólu nóg i zmęczenia oddanego już nawet nie ojczyźnie (daruj, Boże, te naiwności!), a oddanego innym. Ot w takiej Gombrowiczowskiej Formie zatopieni biegną ludzie po Coś. Po ideę i po siebie. Ze święta wychodzi się nie rozbitym, a zbudowanym. Szlachetniejszym i bielszym w Formie. Bo przecież święto jest świętem Formy! Jest kształtem, wyrazem, przesłaniem, słowem. Jest swoistym – by uciec do początków – Logos. To Forma ma opowiedzieć tego dnia treść człowieka. To procesja, marsz, defilada. To monstrancja wzniesiona wyżej niż w zwykłą niedzielę albo samolot F 16 z większym niż w zwykły dzień majestatem. Podnoszenie oczu, zadzieranie głów w niebo, pełne górnolotnej wspólnoty, w dzień świąteczny zbliża i ocala. Oto jesteśmy! My, ludzie. My, naród.

I przy tym wszystkim, co przecież dobre, święta zdają się powoli odchodzić. Profanum twardnieje, sacrum wiotczeje. Rośnie skała profanum, sacrum zamienia się w piasek. Dłonie nie umieją go zatrzymać. Ani rozum. Rozum wręcz podpowiada, że święta należą do historii. Są trupem. Jak sama historia jest trupem. Trup znicza i trup człowieka spleceni w życzliwym uścisku w kilka dni po Zaduszkach giną zręcznie i bezgłośnie. Mówi się, że trup znicza i trup człowieka zaśmiecają planetę. Dodałbym, że trup historii też. O człowieku i utylizacji można powiedzieć wszystko.

A więc tak skończy świat? Po Eliotowsku, nie hukiem, a skomleniem? I to ten świat świąteczny? Ten rozhukany – ale nie od wojen (bo ten tak łatwo się nie podda)? Ten rozhukany od rozbawienia, rozpasania, nawet, och, od bezmyślności? Wszelkie procesje, marsze zginęłyby wyparte przez nieobyte demonstracje? Może tak – utylizacja plebejskiego świętowania posunęłaby się tak daleko, że nawet gdyby ktokolwiek zatęsknił za czymś z głębokiej przeszłości i chciał dokądś (lecz dokąd?) pomaszerować, to nie znalazłby miejsca na Ziemi, paruset metrów kwadratowych do przejścia. Do przejścia z jednej strony na drugą. Z ciemniejszej na jaśniejszą. Światło byłoby w tym powszednim, bezświątecznym świecie równe: światłe, jasne, braterskie. Nie trzeba by więc błądzić w ciemnościach, bo ciemności, otchłani i czego jeszcze dusza zapragnie by nie było.

Dusza mogłaby być plastikową kulką, oczywiście nie taką do jedzenia jak m&m’s – z powodzeniem można by się na coś takiego umówić. Jedni by takie kulki nosili, a inni, niezainteresowani duszą, niczego by przy sobie nie mieli. Można by się nawet na te kulki zamieniać. Nie chcę mówić, że to by był pusty świat. Świat z człowiekiem nie może być pusty. On by był jedynie radykalnie inny od tego, który mamy jeszcze teraz. Oczywiście ludzie chorują na „teraz”. „Teraz” trzeba dzielnie zmieniać. Postęp musi postępować.

Jednocześnie garstka zapaleńców wolałaby, żeby świętować jak najczęściej – i to nie tylko religijnie. By świętować wszystko, co trąci jakąś refleksją; co człowieka gdziekolwiek sytuuje. Tylko że świat obecny tego właśnie chce coraz mniej: sytuować człowieka w jakimś miejscu; wskazywać jakiś dom; jakieś źródło; jakąś ciągłość. Przez świat płyną rwące strumienie informacji. Doznania szczupleją z godziny na godzinę. Świat popada w anoreksję. Zauważmy, że słowo „tradycja” jest używane coraz rzadziej. Już nie mówię o tym, że choćby ze względu na tradycję, a nie na przekonania religijne, nie ryzykuje się życzeń „Wesołych świąt Bożego Narodzenia”, tylko składa się życzenia „Wesołych Świąt!”.

Jednak święta Bożego Narodzenia broni wciąż atrakcyjny PR. Pomijając komercyjne szaleństwo, dzieje się mnóstwo dobra. Ono jest ogólne, zbożne i nośne. Pomaga się słabym, chorym, ubogim i… przemarzniętym. Przemarznięty jest świątkiem. Obrazki częstowania przemarzniętych gorącą zupą wielce nas radują: o, człowiek człowiekowi nie wilkiem. Wzdychamy nad niesprawiedliwością. Zapomnimy o niej dopiero po Nowym Roku. Tymczasem Wielkanoc, by poprzestać na świętach religijnych, z wolna staje się przelotna, dynamiczna, zmienna; umyka nam jak rakieta. Zamiast siedzieć w domu można już przebiec po parku, bo robi się ciepło i zmartwychwstaje trawa. Może pomocną dłoń wyciągnęłaby do Wielkanocy galeria handlowa „Arkadia” (co za genialnie przekorna nazwa!)? Na kilka dni przed Zmartwychwstaniem „zatowarowałaby” wszystkie półki we wszystkich sklepach klepsydrami. Z klepsydr sączyłby się pokorny piasek, a z głośników chorał Bacha „Nun komm, der Heiden Heiland”, najpiękniejszy w świecie. W oknach wystawowych zamiast SALE -70% świeciłoby „Memento mori”. I żadnych hostess sypiących głowy klientów popiołem! Zrób to, „Arkadio”! Odważ się na przesadnie infantylny, pozornie bluźnierczy event!

Człowiek współczesny nie tyle odchodzi od świętowania, co odchodzi od zwyczaju świętowania. A to różnica. W swej autonomii, w swej władzy nad sobą, w swym przekonaniu, że wszystko, co czyni, czyni dobrze, niechętnie podgląda innych. A ci podobnie są nieskorzy do ulegania zwyczajowi świętowania. Świat nie jest wioską (choć miał być). W centrum zieje pustką. Nic nie wskazuje niczego. Nikt niczego nie może nikomu w święto kazać. Hierarchie tracą równowagę i się wywracają. Autorytety są pokątne, do jednorazowego użytku. Żywe, ale martwe. Dostrzegam zastanawiającą zażyłość człowieka z samym sobą, jakiś rodzaj intelektualnego onanizmu, czegoś między narcyzmem a racją. Racją jego bytu jako takiego – bytu słusznego, zmierzającego w jasną stronę i nieoglądającego się na innych, na tradycję, na zwyczaj, na wszystko, co mniej namacalne. Zwyczaj przestaje mieć cenę. Świat za bardzo się spieszy, by oglądać się za siebie. Człowiek nie nadąża. Więc upada. I upadają święta. I upada świat.

Święta pierwsze idą na rzeź. Stają się pokraczne w handlowym rozpędzie; we władzy rzeczy. Bogini materii z wdziękiem ogarnia i poniża świat. Deprecjonuje jego rolę. Świat jest rynkiem, a człowiek przedmiotem rynkowych zapędów. Jest zbyt ważny, póki czegoś nie kupi, i nic nie wart chwilę po zakupie – majtek, samochodu, choinki, różańca. Rzeczy są potworami, przeganiającymi z pola walki inne twory: refleksję, chwilę, obawę, radość. Zamęt jest cudowny. Tu rzeczy rozpychają się i rzucają ludzi z kąta w kąt. Jeśli kiedyś człowiek miał święto, dzień niezależny od rzeczy, dzień od rzeczy, odpoczynek od rzeczy, to teraz wydaje się on niedorzeczny. Materia wdziera się we wszystkie pory skóry świata. Ekologia skóry świata, choć głośna, jest tragikomiczna. Nie sięga serca. Plastik coraz szczelniej pokrywa powierzchnię Ziemi. I powierzchnię człowieka. Staje się żywiołem równym wiatrowi, ogniowi, wodzie. Gdyby człowiek był świąteczny; gdyby umiał przystanąć – może by się otrząsnął. Ale doskonały człowiek idzie naprzód.

Świat i człowiek straszą się nawzajem pytaniem o nieprzydatność. Raz świat zdaje się nieprzydatny człowiekowi, a raz człowiek światu. Pewnie w początkach XXI wieku przeżywamy czas dezorientacji, kto ważniejszy; co ważniejsze. Święta, jeszcze uparte, stojące między człowiekiem a światem, naturalnie mogłyby na tym zyskać, ale… wydatnie tracą. Dlaczego?

Dlaczego ta „odświąteczność” tak postępuje? Na pewno odczłowiecza? Czemu do opery już nie trzeba odświętnie się ubierać? Skąd ten pomysł człowieka na człowieka? Którego dnia, w którym roku i gdzie po raz pierwszy wszedł do opery człowiek w jeansach? Nie w USA? Co z tym chuliganem teraz się dzieje? Czy ten easy rider jeszcze żyje na jakiejś zapadłej amerykańskiej prowincji? Choruje na coś? A niech choruje, skoro od niego rozchorował się świat!

I który z bileterów go wpuścił? Kto się uchylił przed odpowiedzialnością za świat i wpuścił do opery drania w jeansach? Kto nie pomyślał o przyszłości?

Świat w jeansach świętuje codzienność, pracę, zabieganie i pot z czoła. Tak, rozumiem, to wszystko jest szlachetne. Codzienność też potrafi być święta. Jednak ku innej świętości, ku innemu sacrum warto chyba podążać. Ku blaskowi? Ku wyspie? Jak to nazwać?

Bo chce się powiedzieć, że święto jest trudniej osiągalne. Że do święta wiedzie jakaś droga. Droga przez ileś powszednich dni. Że w kościele – jeśli mówić o świętach religijnych – trzeba się do Świąt przygotować, poklęczeć, wypościć. By dostąpić „łaski Świąt”, należy od czegoś – mimo pokus – się odwieść, doznać odrobiny cierpienia. Podać sobie zbawienny tlen. Poczuć się człowiekiem na wysokościach. I poczuć się niewinnym.

Poczuć się kimś więcej niż zwykle. Bo zwykle czuje się kimś mniej. Żyje się w poczuciu krzywdy wyrządzanej przez powszedniość. Święto jest nagrodą za dzień powszedni. W święto człowiek może być nagle „jednym z trzech króli” lub kimś „uświątecznionym” przez bożonarodzeniową muzykę barokową. 6. stycznia 2020 roku pójdzie więc w Orszaku Trzech Króli, a wcześniej, bo w dniach 7-13 grudnia 2019 roku, był wytrawnym słuchaczem festiwalu „Actus Humanus” w Gdańsku. Festiwal był transmitowany do wielu krajów i ściśle korespondował swą tematyką z Bożym Narodzeniem. Tak, tak, z Bożym Narodzeniem, nie ze Świętami!

Za świętami zaczyna się inaczej tęsknić. Mniej w tym rozrzewnienia, więcej szelmowskiego uśmieszku. Choćby na myśl o anty-święcie, o Halloween. Jakby człowiek porzucał istotę na rzecz kostiumu. Jakby wzdragał się przed surowością. No bo gdyby porzucić całą rozkoszną, bożonarodzeniową otoczkę, której nie odbieram sensu, to banalne, przecież wdzięczne, ciasteczkowanie, opłatkowanie, zdrobnienie, pachnienie, strojenie i nastrajanie, cóż by zostało? Gdyby porzucić „christmasy”, bogactwo prezentów, uśmiechów, przytuleń? Ile jest tego dobra, którego oczywiście się pragnie, ile tej nieskończoności? I cóż to zresztą za nieskończoność, skoro coraz częściej się na niej poprzestaje – i nie brnie dalej? Dalej, szerzej, głębiej – by po raz nie wiadomo który zastanowić się nad tym, co dłuższe od świąt; wieczne i przedwieczne; co istnieje lub nie. I co nie musi być przyjemne.

Po co jest życie? Po co jest święto? Po co tych kilka momentów w roku, kiedy możesz zmierzyć się ze światem podanym nie wprost? I będzie to choćby kwestia religii albo kwestia narodu – gdy pomyśleć o Konstytucji 3 Maja czy Święcie Niepodległości? I będzie to kwestia symbolu, dumy i ludzkich wypełnień odmiennych od codziennych.

Ludzkie wypełnienia zostawiają ślady. To są pomniki, to są świadectwa, to jest pamięć – to jest coś, co wywraca się trudniej. I nie jest domeną codzienności. To święta wspierają pomniki i pamięć. O zmarłych, na przykład o zmarłych, nie pamiętamy wciąż. Dzień śmierci umyka i wraca. Tęsknota umyka i wraca. Żal umyka i wraca. Człowiek umyka i wraca. Świat umyka i wraca.

Niezmiennie wierzę w siłę powrotu, a nie wierzę w wieczne kwestionowanie symboli.

Człowiek jest kwestią. Świat jest kwestią. Bez czułych pytań o siebie zginą. Pytania zadaje się w święta.

Inne teksty z miesięcznika LUX 11/12