Stała rzeka. Płynęło zło. Mróz. Początek osiemdziesiątego drugiego. Lód wyrósł na Wiśle. Los mostu w Płocku był niepewny. Los ludzi też. Zamknięto most w Płocku. Zamknięto ludzi. Stan wojenny. Z Kutna do Płocka jechało się przez Włocławek. Jechało się „za przepustką”. Można było taką dostać w urzędzie miasta. Jeśli powód wyjazdu, powód życia, był uzasadniony. Na przykład pracą lub rodziną. Trochę ludzi z Kutna pracowało w Płocku. Jechałem autobusem. Z Kutna do Płocka przez Włocławek. Naokoło. Trwały młodzieńcze miłości, przyjaźnie, zachwyty. Jechałem do Anny. Autobus był brudny. Wyruszało się po piątej. Noc. Nie znałem takiej. Ludzie nie gapili się. Ani na siebie, ani na nic. Autobus mruczał. Przez most we Włocławku jechał powoli. Stojąca pod nim Wisła stękała od lodu. Za oknem siwiały obrazy. Dzień nie chciał wstawać.
Szczeniackie myśli wracały do 16 grudnia i karnawału, jaki urządzono górnikom. Przygoda skończyła się przed 13 grudnia. Studentom kazano rozjechać się do domu. Paskudny był tamten grudzień z tym opuszczaniem akademików. Gasł dzień. Szło się w grupkach do przystanku tramwajowego. Stamtąd na Łódź Fabryczną lub Kaliską. Przytłaczała nas wielka niewiadoma. Ta kula wisząca nad nami i to myślenie, dokąd ta kula nas popchnie. Czar studiowania legł w gruzach. Był jakąś rozpadliną. Godzinami gadało się o tym, czy będzie wojna domowa; czy Ruscy wejdą; czy zginiemy. Anna się nie zlękła. Pojechała na strajk na wydziale prawa i z 13 na 14 grudnia wyskakiwała przed zomowcami z okna w śnieg. Nie myślałem. Patrzyłem na strach. Na tę atmosferę, która „chwyta ludzi za kołnierz” i rzuca nimi, jak chce. Mnóstwo było bezwolności, głupich kroków, kruchych działań, bierności, ważkich i żałosnych wyborów. Jakby… dorastało się do stanu wojennego. Jakby stan wojenny miał udowodnić, że na Solidarność się nie zasługuje; na wolność – nie; na pozaustrojowe próby myślenia – nie. Że Solidarność jest wybrykiem. I żeby naród nie wypadł za burtę, należało go skarcić i postawić na baczność. Niech stawia się do apelu; niech strzeże masztu.
Autobus, potem ulica w Płocku, Anna, jej mieszkanie, siostry, rodzice, babcia – wszystko miało być polem jakiejś tajemnej bitwy, gry czy niedomówienia: na ile mogę mieć swoje życie, a na ile mam dzielić życie narodu – jego rozbicie i jego krew. Na ile moja krew ma być też krwią narodu, a na ile moja krew może być tylko moja. „Ja owszem nie muszę przy swojej krwi się upierać, proszę bardzo, ale gdybym mógł jej troszkę mieć, to bym poprosił”. Chodziłem więc z tą krwią, nie wiadomo czyją, do Anny i tam przesiadywałem do późna. Wracałem ostatnim autobusem. Z tymi zmęczonymi ludźmi. Z tą zmęczoną Polską.
Polska była zrezygnowana. Niczego dobrego nie wróżyła. Była przeszłością. Znaczoną bohaterstwem. Najpierw piłkarzy z 1974 roku. Potem papieża. Kula świata się odwróciła. Powiało czymś innym. Nikt nie umiał tego nazwać. Polska zaczęła się obracać wokół znanej sobie od wieków, chrześcijańskiej osi, która okazała się nagle zaskakująco uprawniona: uprawniona cywilizacyjnie, śródziemnomorsko, lekko strawnie. W październiku 1978 roku oparłszy się o Rzym, ciut odsunęliśmy się od Moskwy. Lato 1980 roku zaczęło się 31 sierpnia. Bo te miesiące lipiec i sierpień – choć ja na przykład byłem sobie bezmyślnie w Czechosłowacji – jakby się nie liczyły. Szaleństwo lata zaczęło się dopiero po podpisaniu porozumień w Gdańsku. Tym wielkim długopisem. Zawadiackim. Rubasznym? Można tak powiedzieć? Chciałbym, żeby było można. Bo najważniejsze było to nieopanowanie chwili. Chwili dzikiej. Rozkochanej w Polsce. Wybranej. Dobrej.
Wydobrzeli ludzie. Wydobrzała Polska. 29 stycznia 1981 roku wybuchł na Uniwersytecie Łódzkim duży strajk studencki. Zapowiadały go wcześniejsze, małe. Ten jednak był okazały. Flagowy! Bardziej z ciekawości niż z odwagi sunęły z akademików i domów zaciągi studentów. I rozbijały swe obozy w budynku przy ul. Kościuszki 65. Tu, gdzie była filologia polska i angielska. Piękne dwadzieścia dni. Negocjacje współprowadził jakiś walczak nazwiskiem Walczak. Chyba studiował prawo. Na koniec hymn „Jeszcze Polska nie zginęła”. Przyjeżdżali studenci z innych uczelni. Ci z filmówki z filmami, Bergmanem, Formanem, Menzlem, a ci z akademii muzycznej z Chopinem. Najważniejsze: język rosyjski nie będzie obowiązkowy! I będzie NZS.
W końcu maja 1981 roku chodziłem z Anną opustoszałymi ulicami Łodzi. Zmarł prymas Stefan Wyszyński. Jego pogrzeb był manifestacją wiary w Polskę. Zapomnieliśmy o istnieniu innych ludzi. Tych, którzy duchowej, tak, zwłaszcza duchowej władzy nad narodem nie zamierzali oddać. Byli. Czekali. Pilnowali się. Pilnowali telewizji. Jesienią słyszało się o niesnaskach w kręgach solidarnościowych i za długich przestojach fabryk. Ale to nie wywoływało szczególnych obaw. Wiara w przyszłość przenosiła góry. Chyba dopiero listopad zaczął trącać inne struny. Wcześnie zapadający mrok. Deszcze, mgły. Zapowiadały się kolejne strajki studenckie.
Polska miała stanąć.
A stanęła rzeka. Unaoczniła złudną materię świata. Polskiego świata, tkanego wzniośle i naiwnie. Bohatersko, a tak łatwo poniżonego przez Jaruzelskiego. Ta łatwość upokorzenia przetrącała, i przetrąciła kręgosłup społecznej solidarności. Małą literą pisanej. Powszedniej. O taką nagle zaczęło chodzić. O sprawiedliwość nieposiadania niczego. O umiar w cierpieniu. O pobłażliwość dla braku. Nie o dramat, nie o sztandar tym razem chodziło. Nie o żadne „wydarzenia na Wybrzeżu”. I to upadło nawet nie trzynastego, lecz szesnastego grudnia. W kopalni „Wujek”. A tamten 16-miesięczny polski świat nie istniał naprawdę. Sen padł.
Dlatego stanęła rzeka. Dlatego przyszedł mróz. Ściął ziemię i ludzi. Za karę. Dlatego do Płocka, do Anny, do trzech sióstr, jak sióstr od Czechowa, z umarłą nadzieją, jeździłem dwie godziny dłużej. I to przez swój Włocławek, gdzie spędziłem wczesne dzieciństwo. I dlatego rzeka zła, płynąca przez Polskę lat osiemdziesiątych, zatopiła Popiełuszkę. Ponurą jesienią 1984 roku. Koło mostu i zapory we Włocławku. To tu dopływałem w dzieciństwie z rodzicami statkiem wycieczkowym.
To była moja rzeka. Na inną nie miałem szans.