Iwaszkiewicz miał 186 cm wzrostu. Jego łóżko… 180 cm. Przez ponad pięćdziesiąt lat spał w za krótkim. On, wygodny, pan na Stawisku, pan na świecie, pogodził się z tą niewygodą. Podkładał pod głowę stos poduszek tak, że głowa opierała się na wezgłowiu. Prześlizgiwała się przez sen. Pisarz spał ni to leżąc, ni to siedząc. Łóżko, jak i cały stawiski majątek, otrzymał od teścia Stanisława Wilhelma Lilpopa. Mógł je zmienić wiele razy. Choćby po samobójczej śmierci darczyńcy w 1930 roku. Mógł zmienić, lecz nie zmienił. Czemu?
Oto traktat o poniechaniu. Poniechaniu czegokolwiek. Poddaniu się życiu. Wolnemu. Cichemu. Ktoś powie, że to straszne. Ktoś, że odpychające. A jeszcze ktoś inny, myśląc o rezygnacji szerzej, obruszy się i powie, że życie powinno się poprawiać, angażować się w nie, kreować. A ktoś w zapale, nieco inaczej: że powinno się być nie dla siebie, lecz dla innych. Że egoizm jest zmorą ludzkości.
A gdyby to wszystko, przepraszam, porzucić? W tym wszelkie namiastki społecznej wspólnoty. Nazwijmy je „namiastkami polityczności”: polityczności rodziny, szkoły, boiska, polityczności gminy. Polityczności wszystko jedno czego. Czegokolwiek, co wymagałoby odpowiedzialności, może jakiejś ambicji, nawet odwagi. Gdyby przyglądać się życiu aspołecznie? Wypatrywać znaczeń „niepolitycznych”? Czy skamandryckie wołania, by „wiosną – wiosnę, nie Polskę zobaczyć”, były aberracją? Kronika dziejów notuje więcej przypadków zainteresowania wiosną niż Polską.
Skamandryci, „jak Beatlesi”, związani młodym życiem i buntem przeciw dużym sprawom, po jakimś czasie się rozeszli. Niezależni, różni. Artyści. Rozeszli się może nieco sobą znużeni. Bez gniewu. Rozeszli się… wolni. W różne strony powiodły ich m.in. zapatrywania polityczne, a więc „duże sprawy”. Przyszła wojna. Niektórych wygnała z kraju. Wspierali się. Rok 1945 kazał im zostać na obczyźnie lub wrócić. Tuwim wrócił. I wolny Tuwim oddał się ustrojowi pielęgnującemu zniewolenie.
Jest w politycznych poglądach coś, co jednych artystów umie uwieść, innych zniechęcić, a ostatnich skazać na emigrację. Iwaszkiewicz, wolny Iwaszkiewicz wybrał „drogę ziemi”. Raz już emigrował: z Ukrainy do Polski. I kolejny raz nie chciał. Wielokrotnie powtarzał, że kocha Polskę; że kocha Warszawę; że nie wyobraża sobie żyć gdzie indziej; że nie może pogodzić się z emigracją Miłosza. Ustrój polityczny kraju zdawał się Iwaszkiewiczowi drugorzędnym tłem. Także w podróży (i w listach o nich) nie skupiał uwagi na porządkach politycznych innych krajów. Ustrój nie miał szans z nastrojem. Kiedy się czyta „Dzienniki” czy korespondencję Iwaszkiewicza, dostrzega się zmysłową fascynację przyrodą, miejscem, nastrojem przez to miejsce „skonstruowanym”, szytym wątłą nicią, mgłą. Na tym tle subtelną kreską pisarz znaczył portret człowieka. To rys zasadniczy Iwaszkiewicza: wyzwalająca sztuka. Zza niej – zza niej i zza zamiłowania do czystego życia – wyłaniała się, jako jedna z kilku, „nuta polityczności”. Postrzegałbym ją u Iwaszkiewicza jako wypadkową widzenia świata jako całości. Całości nieprzebranej. Nieskończonej. Inspirującej. Pociągającej i gubiącej – ale wciąż jednej, choć często kwitowanej przez Iwaszkiewicza: „może jest tak, a może jest inaczej”.
Iwaszkiewicz lubił polityczne (bo efektowne, a nie aż tak ryzykowne) ambasadorowanie na rzecz polskiej kultury. Z przyjemnością uczestniczył w wielu międzynarodowych spotkaniach w Ameryce Południowej, w Europie Zachodniej, w Związku Radzieckim. W przemowach nie uciekał od polskości. W Związku Radzieckim, gdzie „posądzano” go o „indywidualizm i estetyzm”, milej od narodowych widziane były oczywiście akcenty słowiańskiej wspólnoty. Iwaszkiewicz jednak sugerował odrębność, oryginalność, niezależność naszej kultury. Zręcznie wykorzystywał swoją pozycję. Pół żartem, pół serio: był „przedmiotem umowy społecznej”. Udało mu się zbudować swoisty pomnik „nietykalności”. Ktoś powie, że z plasteliny. Ale ja odpowiem, że i tak pomnik.
Wspominam o tym, bo od początku lat dziewięćdziesiątych bywam w Stawisku, prowadzę tam od czasu do czasu jakieś spotkania literackie lub ich słucham i zdarza mi się rozmawiać z ludźmi, którzy znali Iwaszkiewicza osobiście albo poznali przebogate stawiskie archiwa. Dość powiedzieć, że twórca „Brzeziny” korespondował z 3500 osobami w siedmiu językach! Stawisko pozostaje zagadką. Kontrowersją. Nieskończoną historią. Jakże różnie odczytywaną! Pośród odkrywanych słabości Iwaszkiewicz rośnie w siłę. A ta bierze się m.in. z miejsca. „Z ziemi”. Z drzew, ogrodu, ścieżek.
Stawisko mówi. Mówi na przykład to, że polityka – dla mnie przecież piękna, złożona, z galerią starożytnych czy niemieckich myślicieli, teoretyków porządku świata – ta polityka, powtórzę, może być obok. Jakbym odchylił zasłonę w oknie stawiskiego (lub swojego) domu i spojrzał, musiał spojrzeć, na ogród. Jakby ogród, a przez to umiar, a przez to harmonia, a przez to cisza były od polityki ważniejsze. Pryncypialnie. Czemu tak się dzieje ze mną? Czemu spoglądając przez okno, zapominam o Konfucjuszu, Platonie, Arystotelesie, Kancie? Czemu inny, niejako pozapolityczny, a może ponadpolityczny porządek przemawia do mnie mocniej? Czemu w politycznym ładzie (czy bezładzie) nie dostrzegam tyle życia, co inni?
A wtedy, ni z tego, ni z owego, czemu oburzam się na wspaniałych artystów, którzy – bywa – porzucają swą wysoką sztukę, swój dom i na tematy okołopolityczne – pewnie powodowani troską o Polskę – wypowiadają się niestosownie, bo wulgarnie? To z pozoru błaha sprawa. A jednak ja, „dziecko” Kabaretu Starszych Panów, muszę spytać o język. O estetykę. O granicę. Czemu ich gniew tak ochoczo i tak łatwo wyrasta ponad ich sztukę? I czemu obraz sztuki, który wyrażają na scenie, nie potrafi ich poskromić? Przecież ich teatr nie kończy się na scenie. Teatr jest miarą, trenem, cieniem, powołaniem. Nie budynkiem. Niepodobna z niego wyjść. Czemu pospolitość politycznych sporów bierze górę nad niepospolitością aktorskiego kunsztu? Pewnie, że mógłbym nędznie dowcipkować i mówić, że Kant miał nad sobą gwiaździste niebo, a Janda budziła się i czuła, jakby ktoś wyczyniał nad jej głową przedziwne harce – by nie cytować, a użyć innych słów. Bo o użycie innych słów tu chodzi. O nic więcej. Odczucia są wolne.
A język? No właśnie – moim skandalicznie anachronicznym, niech będzie, że głupim zdaniem – język nie jest wolny. Przecież w latach dziewięćdziesiątych, które nie zapowiadały aż takich „wyładowań atmosferycznych”, często rozmawiałem z Krystyną Jandą, i byłem, i jestem pełen podziwu dla Jej sztuki aktorskiej. Dla Jej pasji. Dla Jej natchnienia. Jednak gdybym teraz Panią Krystynę Jandę spotkał, powiedziałbym o pewnym dysonansie i krzywdzie, jaką wyrządza się samemu sobie. Sobie, artyście z misją, wyrażającemu poglądy na rzeczywistość zbyt obcesowo. Pani Krystyna Janda by odpowiedziała, że słowa, o których myślę, zostały wycięte z kontekstu. A ja wtedy, że cała Pani Krystyna Janda została wycięta z kontekstu. I na tym polega moja pretensja. Współczesny świat radośnie wycina nas z kontekstu. Niezasłużenie ubożejemy. Chroni nas sztuka – wielki kontekst. Och, ktoś powie, że język jest wszystkim i – do wszystkiego zdolny – powinien obrazować wszystkie emocje. Niby tak, tylko że ten wszystkoizm jednak gubi. I nie wszystkim przystoi. Zaciera granice między rzeczywistością a jej opisem. Wulgarność opisu szkodzi rzeczywistości. Nie wspiera jej, lecz ją pogrąża. Przestajemy widzieć rzeczy wprost. Aprioryczny staje się opis. Rzecz pojawia się a posteriori. Teatr jest nadzwyczajną sztuką. Jak w kinie ordynarność języka można wybaczyć, tak na scenie wolałbym nie. Oto żywy człowiek, aktor, artysta mówi. Mówi bohater naszego życia. Jego język nie jest zwykły. Najtrudniejsze sytuacje, same w sobie wulgarne, nie muszą być opisane na scenie, w dialogu czy monologu, wulgarnym językiem. Wyniesienie języka w teatrze jest wyniesieniem estetycznym i etycznym. I jako takie zawsze będzie „pocieszeniem strapionych”. Z premedytacją sakralizuję teatr. Chcę w nim znajdować jasne opisy mroku. Chodziłoby więc o to, by aktor – przenośnie rzecz ujmując – „otwierał na scenie okno i mówił, co za nim”. Jakby był… w Stawisku i słuchał Iwaszkiewicza.
Wierzę w tę tajemnicę. Byłoby donioślej, gdyby w zamiłowaniu do mowy tak zasłużeni i wpływowi artyści jak Janda, jak Seweryn nie tworzyli „świata innej mowy”. Nie ich mowy. Z natury i z definicji – nie im przynależnej.
Zaglądajmy do mistycznego Stawiska. Tam wciąż pisze się traktat o poniechaniu złości.