Zima, kiedyś tam.
Jasnowłosa dziewczynka biegnie, aby dogonić rodziców. Wcześniej zatrzymała się na chwilę, by z białoszarego ulicznego śniegu ulepić dwie kule. Dla mamy i dla taty. „Raz!” – krzyczy, rzuca w plecy mamy. „Dwa!” – i tacie również się obrywa. Przyspiesza, idą razem, śmieją się. Niedługo obiad. Warszawa czarnobiała, niebo szaroniebieskie. Julia ma 10 lat, kocha rodziców i wierzy, że wszystko będzie się układało tak dobrze, jak w tej chwili
Zima, teraz.
Próbuje wrócić do domu, ale nie jest to łatwe. Zimno niby do niej nie dociera, pod czapką włosy ma wręcz mokre, ale jednak wiatr chwilami robi swoje. Matka gadała coś o za krótkiej spódniczce, ale w lecie gadałaby tak samo. A ona wie, co robi, wie też, komu i po co. Śnieg układa się we wzory, przypominające logo firm, jednak zmieniają się one zbyt szybko, by mogła je rozpoznać. Kałuże na chodniku od czasu do czasu zmieniają się w czarne koty, które w ostatniej chwili wyskakują spod nóg. Stara się ich nie kopnąć, ale nad nogami nie panuje. Plączą się, tańczą, czasem zupełnie znikają. Cud, że idzie w ogóle. Jazda. Jutro będzie zdychać. Zaraz, kurwa, jakie jutro? Już jest jutro przecież.
Tyle że na razie noc. Mogła zostać na imprezie, ale jakoś przestało być zabawnie. Ekipa z Warszawy to jednak nie była. W pewnym momencie przestała słyszeć muzykę, za to coraz wyraźniej docierało do niej, że Adrian trochę inaczej wyobraża sobie rozliczenia za usługi wzajemne. Julia wyszła z założenia, że raz musi mu starczyć na dłużej niż jedna impreza. Gdyby wynajmowała mieszkanie od jakiegoś starego zboka, nie musiałaby mu codziennie dawać, nie? Szanuj się, dziwko. Jednak zimno, bo szczęka zębami, a na zejście przecież za wcześnie. Ciemno we wszystkich oknach, a i latarnie od kilku minut się nie palą. Akurat na tym kawałku, bo dalej widzi tańczące światełka. Tam chyba już jest dom, gdzie czeka na nią wyro, komp, ale pewnie i dawka tego smętnego pierdolenia. Kurwa, gdzie ten telefon, chyba słyszała SMS-a? Dobra, jest. „Teraz”. Co, kurwa? Nie kojarzy numeru. Cyfry i litery skaczą jak pchły, przelazły jej na rękę i zniknęły gdzieś pod kurtką. Ale przynajmniej wyjęła telefon, to sobie poświeci, ciemno tu jak… Ciemno, bardzo ciemno. Zaczynają jej latać przed oczami jakieś nowe kolory i wzory – mózg uzupełnia sobie niedobór danych. Tłumaczył jej to kiedyś przemądrzały kolega, zwany Profesorem. Potrafił każdą fazę zatruć tym swoim pieprzeniem. Zarzuciła grzyby, a zanim cokolwiek poczuła, nawijał już, dlaczego ich zjedzenie powoduje halucynacje. Zagadał cały trip.
Nie do końca zdaje sobie sprawę, że nie wszystko, co widzi, jest prawdziwe. Kotów zresztą już nie ma, a wzory zrobiły się jednokolorowe. Szkarłat na śniegu. Gotycko – myśli i chichocze. Spodobałoby się tej głupiej dziwce. Czemu właściwie o niej pomyślała? No tak, zima, śnieg. Pierwszego uderzenia właściwie nie poczuła.
Impreza dogorywa. Adrian chodzi wkurwiony, bo wyobrażał sobie to wszystko inaczej. Pieprzona Julka, wzięła, a nie dała. Co on jest opieka społeczna, do chuja ciężkiego? Ostatni raz. Ostatni.
W pokoju ktoś próbuje tańczyć, ktoś rzyga pod ścianą. Alkohol to zło. Mieszanie nie służy. Adrian łapie gościa za fraki i wystawia na balkon. Kto to w ogóle jest, do kurwy nędzy? Zaraz sam się zrzyga. Biegnie do kibla, ale nic z tego. Ktoś tam jest, ba, dwie osoby nawet. A Patryk stoi pod drzwiami, wali w nie pięścią i krzyczy: „Łazienka jest zamknięta”. Ten to ma fazę. Z powrotem do pokoju. Chwila, skąd tu tyle tego śniegu? Ten z balkonu naniósł? Aż tyle? Adrian przeciera oczy, a śnieg znika.
Goście też pomału zaczynają znikać. Kuba z Karoliną wyszli z kibla, Karolina coś wkurwiona, ten padł pod ścianą i śpi. Patryk odczepił się wreszcie od drzwi, też zaraz zaśnie. Jeśli ktoś ma markera, zrobi się dobre foty za kilka minut. Będą na fejsie, zanim chłopaki wrócą do domu i odpalą komputery.
Trzeba sprawdzić, co z gościem na balkonie. Wreszcie zaczyna go kojarzyć. To Maciek, przyłaził tu kiedyś, potem przestał. Kręcił z Karoliną. Potem ktoś widział go z tamtą szmatą, wtedy zaczęły się zresztą te wszystkie jazdy, o których staramy się nie rozmawiać. Za to z Karoliną pogada, to chyba dobry moment. Dziewczyna kumpla rzecz święta, ale bez przesady. Weźmie ją do kina i sprawdzi prawdziwość niektórych plotek. A nawet jeśli okażą się nieprawdziwe, to przynajmniej coś się wcześniej zarzuci. Też dobrze. O, Maciek sam wraca z tego balkonu, nie trzeba po niego wychodzić. Nie tyle wraca, co spierdala wręcz. Następny ma film? Maciek wbiega do pokoju, łapie kurtkę i już jest na schodach. Co z nim nie tak? Nevermind, teraz Karolina.
Gdy rozpędzona śniegowa kula po raz drugi trafia w jej plecy, Julia rejestruje wreszcie ten fakt. Trzecie uderzenie jest mocniejsze. Dopiero wtedy się odwraca, ale w ciemnościach ulicy nie jest w stanie zobaczyć nikogo. Śnieg uderza ją w twarz. Co, do chuja? – myśli i nie wie, nie ogarnia. Zaczyna boleć, to już chyba coś gorszego. Kamyki rozcinają twarz. Przestaje się zastanawiać, zaczyna biec w stronę domu. Przed chwilą nie było tak ślisko. Chodnik pokrywa się lodem prawie na jej oczach. Jest oczywiste, że za chwilę się przewróci. Całkiem już spory kamień, ledwo tylko upudrowany śniegiem, przelatuje tuż koło jej głowy. Jeszcze dwie przecznice – myśli. Nagle prawie wytrzeźwiała, choć wciąż widzi na płytach chodnika szkarłatny deseń. To oczywiste, że za chwilę upadnie, więc upada. Leży na ziemi i znów niespecjalnie wie, co się dzieje.
– Julia… – cichy głos, prawie szept. Może tylko w jej głowie. – Julia…
W tym samym momencie od dachu odrywa się potężny sopel. Może gdyby miała grubszy szalik… W ostatniej sekundzie otwiera szeroko oczy. Widzi, że od drugiego końca ulicy zaczynają zapalać się latarnie. I widzi ją, choć to przecież niemożliwe.
Do Karoliny wiadomość o pechowej śmierci przyjaciółki dociera w poniedziałek, gdy gdzieś na tyłach szkoły kuli się z papierosem. Myśli, że trochę szkoda, ale w sumie sama była sobie winna. Życie będzie toczyło się dalej, tak jak wtedy… Pogrzeb w piątek, będzie można urwać się z lekcji i weekend zacznie się wcześniej. Ostatnia przysługa ze strony przyjaciółki. Może nawet się przejdzie. Potem pójdą się narąbać, może trochę mniej wesoło niż zwykle. „Julia na pewno by tego chciała” – mówi śmiertelnie poważnym głosem Natalia i nikt nie wie, czy robi sobie jaja. Na wszelki wypadek tylko zaciągają się mocniej. Dzwoni dzwonek.
– Sopel? W szyję? To się nie dzieje naprawdę – mówi potem Natalia, gdy wracają razem na kwadrat. – Najgorzej, że psy zaczną pewnie ciągać wszystkich, co byli wtedy u Adriana, jeśli starzy Julki wiedzą, że tam była.
– Nie gadała z nimi, więc skąd mają wiedzieć – uspokaja bardziej siebie niż koleżankę Karolina. Przypomina sobie, jak maglowali ich wszystkich rok temu. Z kim była, dokąd poszli, kiedy ją ostatni raz widzieli? Byli razem, potem ona poszła do domu, chciała się uczyć, każdy w swoją stronę, więcej jej nie widzieli. To w sumie tak samo jak teraz. Sopel w szyję? Jak ktoś ma pecha, może być i sopel w szyję. Przecież nie wampir… OK, nara, si ja, do jutra – Karolina skręca do swojego bloku, a Natalia wpada na dziwny pomysł. Idzie do kościoła, nie było jej tam kilka lat. Jednak niecodziennie dowiaduje się o śmierci przyjaciółki. Zaraz wejdzie do środka, ale jeszcze musi zajarać. Przejęła się. Teraz. Dziwne.
Na dużym trawniku przed kościołem, teraz oczywiście zasypanym na biało, widzi odciśnięty kształt. Ktoś zrobił anioła w śniegu. Dzieci pewnie. Pali papierosa, patrzy na prawie pusty placyk, za chwilę będzie ciemno. Patrzy na anioła i widzi, że coś jest nie tak. Czemu śnieg jest czerwony w tylu miejscach? To światło tak pada, skąd? Podchodzi bliżej i widzi krew tam, gdzie postać powinna mieć głowę. Przeciera oczy, wydawało jej się. Flashback? Po czym?
Łup! Śniegowa kula uderza ją w plecy. Te bachory.
Zdjęcie ktoś zrobił rok, może półtora roku temu. Kolesie, obaj ogoleni na łyso, to Adrian i Kuba. Natalia ma ciemne włosy, Karolina normalnie też, ale wtedy była na blond. Jak Julia, ale ta stoi trochę dalej. Czwórka na kanapie, przed nimi stół z flaszkami, jakaś kreska, paczka fajek, słitfocia z imprezy. Jeszcze Maciek, za nimi, a dokładniej za Karoliną. Trzyma na niej łapę, ale patrzy gdzieś poza obiektyw. Dziewczyny zdzirowate i już lekko zrobione, kolesie z minami mało inteligentnymi, ale nie o to przecież biega w tym momencie życia. Karolina patrzy na zdjęcie i zastanawia się nad tym dziwnym cieniem za Julią, którego za nic sobie nie przypomina. A nie, zdawało jej się.
Kurwa, te gnojki mało jej nie wybiły szyby! Dobiega do okna, ale nikogo nie ma. Do wieczora siedzi w pokoju, ze starymi nie gada, do żarcia też nic nie bierze. Nie może utyć, na pogrzebie musi być zajebista. Siedzi na fejsie, przegląda jakiś lolkontent, ale nie jest w humorze. Wypala jeszcze kilka szlugów, na jaranie czegoś więcej dziś nie jest w nastroju, w końcu pada na wyro i zasypia. Sny są ciężkie, nieprzyjemne i pełne śniegu. Zgubiła się w tym pieprzonym parku, włosy spadają jej na twarz i nic nie widzi, za to czuje, że ktoś tam jeszcze jest. Ona. Chce się obudzić.
Zosia drugi tydzień chora. Nie było jej ani na imprezie u Adriana, ani w szkole. Dowiedziała się z fejsa. Z dziewczynami właściwie już się nie przyjaźni, z chłopakami co było do zrobienia, zrobione, bez konsekwencji i ciągu dalszego… Na imprezie ze zdjęcia też jej nie było, też była chora albo miała już dość. Ale wtedy wszystko było jeszcze OK. Dopóki nie wylądowali w tym cholernym parku. Dopóki nie…
Rok temu, teraz to właściwie nieważne. Moralniaki to ostatnia rzecz, na którą dzisiaj ma się czas, zresztą poza Natalią chyba nikogo wtedy akurat ten rodzaj kaca nie dopadł. Idzie spać. Chce zgasić komputer, ale jeszcze jakieś pieprzone aktualizacje. Nie czeka, kładzie się i zasypia w oświetlonym na niebiesko pokoju.
– Zosia…
Ktoś wyszeptał jej imię czy jej się przyśniło? Dalej niebiesko, ile to będzie trwało? Wstanie, zresetuje. Nie, nie chce jej się, spojrzy tylko. Co jest? Wirus, wygaszacz? Czarne tło, zarys jakiejś twarzy. Znajomej. Blada dziewczyna z długimi, ciemnymi włosami. Chyba jednak to wszystko jej się dalej śni.
– Zosia… – wydaje jej się, że szept dobiega z głośników, chociaż gasiła je przed spaniem. Jeszcze raz usłyszy swoje imię i zacznie wrzeszczeć. Zgasić ten cholerny monitor, pewnie ktoś wysłał jej wirusa. Coś nie chce się wyłączyć.
Oczywiście słyszy swoje imię po raz trzeci, więc zaczyna krzyczeć. Nie obudziła się, nie spała. Wyłącza całą listwę i zaczyna się uspokajać. Jeszcze zanim zobaczy swoje imię starannie wyrysowane w leciutkiej warstwie lodu za oknem, będzie wiedziała, że tej nocy ani nie zaśnie, ani nie wyjdzie już spod kołdry. Już nigdy nie wychodzić, myśli. I tylko nie wie, bo dotąd nie miała okazji się dowiedzieć, że niektóre marzenia naprawdę potrafią się spełnić.
Wtorku mogłoby nie być. Zmarnowani, niewyspani, mało rozmowni, jarają za szkołą, potem każdy idzie do siebie. Jeszcze nikt nie powie, że męczą go koszmary. O tym, że zrobiło się jakoś dziwnie, też nikt nie będzie na razie gadał.
Mama Zosi też wolałaby, aby wtorek nigdy się nie wydarzył. Gdy rano jej córka nie przychodzi nic zjeść, nie zwraca na to jeszcze uwagi, chora, chce pospać. Jednak po południu postanawia do niej zajrzeć. Zimno, otwarte okno, nic dziwnego, że przeziębiona. Ale gdzie ona właściwie jest? Leży. Ma szeroko otwarte oczy, ale niczego już nie widzi. Boże, Boże – krzyczy matka, gdy dociera do niej, że jest jedyną żywą osobą w tym pokoju. Minie kilkanaście minut, zanim zadzwoni po pogotowie i do męża. Zawał w wieku 17 lat? Zosia widziała to kiedyś, na kompie, z dziewczynami zresztą, ale jej mama nie widziała tego filmu. Zresztą, co by to wytłumaczyło…?
W środę bilety do kina są tańsze, dlatego właśnie tego dnia Adrian wyciąga Karolinę na późne popołudnie. Enduro Boyz 2 – więc do kompletu tylko dwójka widzów na sali, o to zresztą chodziło. Musiał jej tylko wcisnąć kit, że to na pewno całkiem fajny film. W kinie ciemno, ciemno, ciemno, śpiewa sobie w duchu. Częstuje ją sympatyczną pigułą, nie za mocną, taką akurat dla dziewczynki, która ma jeszcze coś do zrobienia. Sam też zarzuca, powinno być fajnie. Da radę. Całość, razem z biletami, niebezpiecznie zbliża się do komercyjnej stawki za usługę, na której realizację liczył, ale Karolina to naprawdę fajna dupa, a drugiej okazji pewnie nie będzie. Pewnie w weekend pogodzi się z Kubą i trzeba by znowu czekać.
Reklamy, kurwa, ile można, a ta coś nie kwapi się do roboty. Chyba ją zmuliło. Dobra, jest film. Zimowe ujęcia, dużo śniegu, chłopcy na motorach. Dialogi debilne jak gadki Karoliny, Natalii i Zosi.
– O czym to jest? – pyta Karolina mądrze.
– Na Filmwebie sobie przeczytasz – odpowiada jej już mocno zniecierpliwiony.
– O, to jest 3D – mówi Karolina nagle, choć przecież nikt nie rozdał im żadnych okularów. „W 3D to się naprułaś” – myśli już tylko Adrian, zaczyna mieć dość. Ten film jest gówniany, a z laski już nic nie będzie. W każdym znaczeniu. W świecie Karoliny film jest już nawet 4D, czuje, że spadają na nią płatki śniegu, odgania się od nich, zasłania twarz, a wszystko razem jest coraz mniej zabawne. Trzęsie się z zimna, więc można by ją przytulić, ale się cała spociła od tripa, więc jakieś to mało przyjemne. Yyyy, ona już szczęka zębami. Jego za to nic nie wzięło. Gdy prosto z ekranu leci w jej stronę śniegowa kula, dziewczyna zsuwa wreszcie głowę na dół. Co z tego, skoro w chwilę potem traci przytomność, zostawiając kolegę w dość niezręcznej sytuacji? Jest wściekły, podnosi ją na fotel i wychodzi z kina. Plotki chyba były na wyrost, niech Kuba się z nią użera. Filmu nie szkoda, na Filmwebie sobie przeczyta. Ale tu śniegu nawiało…
Dużo, za dużo, ciężko się idzie. Na szczęście kilka kroków dalej chodnik jest już praktycznie sprzątnięty, zostały tylko pojedyncze grudy śniegu. Dziwne takie, układają się w strzałki. Zaintrygowany zaczyna za nimi iść. Minie trochę czasu, zanim zorientuje się, że zna tę drogę bardzo dobrze, choć nie szedł nią od dawna. Nie szedł nią od mniej więcej roku.
Gośka przyjechała tu niedawno i coraz częściej ma poczucie, że nie ogarnia. Mieszka z koleżanką, niedawno poznała faceta i stopniowo daje mu się przekonać, że wcale nie trzeba czekać do ślubu. Do kościoła też już rzadziej chodzi, ale jednak imprezy z towarzystwem z pracy czasem ją męczą, samo towarzystwo też. Jak się odkuje, to może wróci do siebie. Przynajmniej nikt nie będzie jej wypominał, że ma żarcie z domu. Potem i tak znika z lodówki, zanim sama zdąży coś zjeść, zwłaszcza jeśli któraś z dziewczyn zrobi imprezę. Nie ogarnia dużego miasta, nie ogarnia sporej części swoich rówieśników, cieszyła się tylko, że ma robotę w miarę w porządku. Jak kogoś trzeba zastąpić, sprzedaje albo sprawdza bilety, a tak, cóż, zamiata śmieci i popcorn po seansach. Mało ambitnie, ale przynajmniej czasami obejrzy jakiś film. Dobre i to. Tyle tej popołudniowej refleksji, seans się skończył, trzeba iść spojrzeć, co na sali. Sprzątania raczej za wiele nie będzie, tam, zdaje się, weszły tylko dwie osoby, chłopak zresztą szybko się zawinął. A ta dziewczyna wychodziła już? Nie zauważyła, ale w środku pusto. Aż tak nabłocone? Trzeba będzie szmatą przejechać, ale dziwne, skąd tego tyle, z dwóch par butów? Bez sensu. Chwila, tam coś leży. Ktoś. Po chwili, przywołana histerycznym wrzaskiem, zbiega się reszta obsługi.
Zagwozdkę mają wszyscy, ale największą będzie miał lekarz, któremu przyjdzie stwierdzić śmierć dziewczyny z powodu wychłodzenia organizmu. W ogrzewanym pomieszczeniu! Co oni teraz biorą, do ciężkiej cholery, że takie rzeczy się z nimi dzieją…
Adrian nie ma ochoty na dalszy spacer. Kłopot w tym, że gdy próbuje zawrócić, okazuje się, że ulica zniknęła. Jakaś biała pustka, poprzetykana czerwonymi zakłóceniami, której broni kilka poskręcanych gałęzi. Nie przypomina sobie aż takiej jazdy, więc to chyba nie jest żadna jazda. Zresztą wszystko po chwili wraca do normy, zostają tylko drobne, jakby telewizyjne przebitki. Zastanawia się, jak to jest, że właściwie jest tu zupełnie sam. Normalnie, o tej porze, nawet w taką pogodę, jacyś ludzie tu łazili. Zawsze łażą, kiedy nie są potrzebni. Teraz nikogo, samochodów też nie ma. To akurat dobrze, bo znikąd na środku ulicy pojawia się czarnowłosa dziewczyna. Jeśli ktoś teraz wyjedzie z zakrętu, może w nią walnąć. A ona zrobiona chyba nie mniej od niego, jakoś tak mechanicznie idzie. Chyba ładna, ale nie bawią go takie laski. Jakaś długa, czarna spódnica, glany, zielona kurtka. I blada strasznie. Cholernie podobna do… Zaraz… Niemożliwe. Odwraca się i zaczyna biec.
Jest między drzewami, ale te wyjątkowo mu nie sprzyjają. Co chwila dostaje po mordzie jakąś gałęzią a jeśli którąś zdąży zauważyć i się uchyli, okazuje się, że akurat ta była wyłącznie dzieckiem chemii i wyobraźni. Dociera wreszcie do miejsca, w którym w miarę równy teren zmienia się w stromą skarpę. Odwraca się i widzi, że dziewczyna jest raptem kilkanaście kroków za nim. Kilka. Musi dostać się na dół. Biegnie więc, próbując łapać się gałęzi, by nie polecieć za szybko. Tym razem jednak, jak na złość, żadna nie może się przed nim zatrzymać. Ma zresztą wrażenie, że to nie gałęzie, tylko włosy, które wiatr odsuwa od niego w chwili, gdy chciałby ich dotknąć. A wszystko tak cholernie niewyraźne. Od kiedy tam na dole są te betonowe płyty? Budują tam coś? Rozbierają? Nie pamięta tych cholernych prętów, będzie trzeba je wyminąć, byle nie upaść po drodze. Ślisko. Nie da rady. Leci na dół, prosto w zastawioną jakby specjalnie na siebie pułapkę. Zanim uderzy o beton, jeszcze zdąży nadziać się na jeden z prętów. Ostatnie, co widzi, to jej twarz. Chciałby, żeby to był to już koniec, ponieważ właśnie przestał rozumieć świat. I to marzenie się spełnia. Jeszcze tylko słyszy swoje imię, powiedziane cicho, wręcz uwodzicielsko. Czarne włosy klejące się do białej twarzy, po której spływa czerwona krew. Wszystko się miesza, ostatecznie jednak czerń wygrywa ten pojedynek kolorów.
Kuba o niczym nie wie. To znaczy wie, że jego, no dobra, chyba jeszcze jego, laska poszła do kina z jego kumplem. Wiadomo, po jaki chuj – w przenośni i dosłownie. Wiedział, z kim się zadał, ale zawsze to jednak wkurwiający szczegół. Do budy mu się nie chce, gadać z nikim też niespecjalnie. Powiedzmy, że jest chory. W piątek pójdzie na pogrzeb Julii, wtedy będzie musiał wszystkich spotkać. Na razie chce mieć spokój. W czwartek kilka razy zobaczy na wyświetlaczu numer matki Karoliny, kiedyś wpisał, dzwoniła z niego, jak nie miała kasy na koncie. Może zapomniała, puściła się z Adrianem, myśli, że jak zadzwoni ze swojego, to nie odbierze. I tak nie odbierze. Jeden dzień w wyrze i na kompie. Dwa dni. Jakoś poznikali z fejsa.
I pogrzeb. Ludzi mało, nie pcha się naprzód, nie ma ochoty spotykać ani tym bardziej pocieszać jej starych. Jacyś nauczyciele, jacyś obcy ludzie i trochę towarzystwa ze szkoły. Dziwnie trochę, mignęła mu Natalia, ale poza tym właściwie tej ekipy nie zna, z widzenia tylko. Nie ma Adriana ani Karoliny, boją się go? Nie no, kurwa, na pogrzeb by chyba przyszli. Zośki nie ma. Dziwne. Dobra, siedzi gdzieś z tyłu, trochę słucha księdza, ale gdy słyszy o tym jeszcze dziecku, to mu się rzygać chce. O, Natalia do komunii idzie, tak to prawie nikt, on wiadomo, na bierzmowaniu ostatni raz. Długo jeszcze? Chyba kończą zaraz. Śpiewają. Źle się czuje, musi wyjść, teraz.
Wreszcie poruszenie, zbierają się, wynoszą trumnę. Patrzy, przeciera oczy, patrzy jeszcze raz. Spod zatrzaśniętego wieka wystają długie, ciemne włosy. Na pewno nie Julki. Dlaczego nikt nic z tym nie robi? Tylko on to widzi? Odwraca głowę, stara się nie patrzeć w kierunku czoła konduktu. Śnieg, a w nim tyle śladów. Odciski butów, to takie ciekawe. W miejscu, gdzie w listopadzie ludzie wyrzucają stare kwiaty i znicze, dzieciaki ulepiły bałwana. Nie pasuje do tego miejsca. Niepokoi. Z patyczków ktoś nieumiejętnie próbował dodać mało bałwanowy szczegół – długie włosy. Znowu? Odwraca głowę. Dopiero na miejscu, po wszystkich modlitwach, gdy już zasypują Julię w grobie, zbiera się, by ostatni raz spojrzeć na trumnę. Czemu grabarze na łopaty nabierają tylko zakrwawiony śnieg? „Kuba” – słyszy swoje imię. Kto to powiedział? Potrąca najbliżej stojące osoby i ucieka, nie żegnając się z nikim. Raz tylko się odwraca, czując na sobie czyjś wzrok. Widzi dziewczynę, której wcześniej nie zauważył. Czarna spódnica, brudna, zielona kurtka, ciemne włosy – już je dziś widział. To wszystko wydaje mu się niemożliwe. Zaraz obudzi się we własnym łóżku, zje śniadanie i pójdzie na ten cholerny pogrzeb. Opowie wszystkim, co mu się śniło, to rozładuje atmosferę. Tyle że się nie budzi. Biegnie ulicą, która jak na złość prowadzi pod górę. Tididididim – słyszy nagle sygnał ciężarówki z mrożonkami. Zatrzymuje się i zaczyna się śmiać, cała sytuacja jest absurdalna, a jego przecież nikt nie goni. Samochód tymczasem szybko zjeżdża na dół, a na oblodzonej drodze kierowca traci panowanie nad kierownicą. Kuba próbuje odskoczyć, lecz nagle znów pojawia się ta, której tu za cholerę nie powinno być. Wyciąga rękę, chce ją złapać, ale w palcach czuje tylko mokry, zimny śnieg. Już leży na jezdni. Jej głośny śmiech zagłuszy nawet huk uderzenia. Tididididim…
Trzynaście miesięcy wcześniej
Po co zapraszali tę całą Ewelinę na imprezę, gdzie nie pasuje za chuj? – zastanawia się Karolina, ale Julia nie jest w stanie jej odpowiedzieć. Już się zdążyła napierdolić, kretynka, a przyjaciółka jej potrzebuje. Sytuacja zaczyna być nieciekawa, Maciek zniknął już chyba z godzinę temu, co gorsza szybko skojarzyła, że nie ma też Eweliny. Pomyślałaby, że zrobiła jedyną mądrą rzecz i zmyła się na chatę, ale wisi ta jej koszmarna kurtka. Jak laska może się w ogóle tak ubierać. Zresztą, niech się ubiera, w co chce, na mieście by się z nią nie pokazała, ale teraz poważniejsza sprawa. Jeśli już w ogóle o niej gadali, lali się, że czeka na księcia z bajki albo przynajmniej na ślub, a tu wyszło, że tylko ją wpuścić między ludzi, a się bierze do cudzych facetów. A ten cały Maciek, z nim sobie potem pogada. Zanim się tu pojawił, bujał się w podobnym towarzystwie, widać ciągnie go do takich. To niech się buja z brudaskami, każe mu spierdalać, jak już się z tą czarną małpą skończy. Poszłaby ich szukać, ale już za bardzo nie może wstać. Za chwilę. Posiedzi jeszcze trochę. Czemu wszystko tak zwolniło? Jakaś dziwna muza. Niby hip-hop, ale jakoś tak… Gość nawija, jakby miał anemię. Tańczą też jak na zwolnionym filmie. Wstałaby, ale jakoś tak nie za bardzo może. Zresztą po podłodze między towarzystwem śmigają jakieś dziwne stworzenia, włażą na ścianę, gdzie zamieniają się w plamy kolorowej farby. Popatrzy jeszcze, ponapawa się tym swoim wkurwieniem. Potem się policzy z tą dziwką i z nim też. Oni 10 lat tam siedzą. Żeby tylko siedzieli…
Maciek poderwał sobie laskę na czacie. I to, zdaje się, nawet nie jakąś dresiarę, ale pewności nie ma, bo jej jeszcze nie widział. A zaczęło się od tego, że po tamtej feralnej imprezie u Adriana nie za bardzo mógł dojść do siebie, alko i jaranie nie dawały specjalnie ukojenia, więc postanowił znaleźć sobie nową koleżankę w celach wyłącznie rozrywkowych. A że niespecjalnie miał ochotę na żadne imprezy, postanowił poderwać coś na czacie. Kiedyś próbował, bez skutku, ale wtedy jeszcze szukał jakiejś metalówy, czy coś. A te się, owszem, puszczały, ale zawsze tylko z jego kolegami. Teraz mu wszystko jedno, dawno wypadł z jakichkolwiek klimatów subkulturowych, a z Karoliną bawił się całkiem nieźle. Do czasu, gdy sobie na chwilę przypomniał, jak to było ze dwa lata wcześniej. Na własną zgubę. Zresztą, nie tylko własną. I właśnie – cały czas o tym myśli, nie chce o tym myśleć. Głupia łatwa dresiara czy coś w tym stylu, tego mu trzeba. Kumple opowiadali, że gdy pracowali na ochronie, to potrafili ze trzy, cztery na tydzień sobie ściągnąć i to nie z żadnej agencji, ale z czata właśnie. I nawet wiarygodnie to brzmiało. A to kilka lat temu było, więc teraz nawet będzie łatwiej pewnie, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Teraz wiedział.
O dziwo, panna, z którą zaczął gadać, akurat nie wyglądała na dresiarę ani nawet na łatwą, ale gadali. Jakoś od razu go znalazła i w sumie to chciała się umówić, ale nie mogła od razu, bo coś tam, ale możemy pogadać, to pogadamy. ~Bałwan (ona), głupi nick, ale widział głupsze. Kiedyś słuchała, uwaga, gotyku, ale od jakiegoś roku w ogóle nie słucha muzyki. Jakoś tak wyszło. I tak sobie gadali od tej imprezy, namawiał ją, ona się niby dawała namówić, ale spotkać się mają dzisiaj. Wpadnie do niego, nawet kojarzy, gdzie to jest. Nie boi się, bo się zgadali, że nawet mają jakichś wspólnych znajomych, chociaż ich dawno nie widziała. Od roku jakoś. Zaraz ma być. Napisała, że nie chce jarać. Wina się napije. OK, może być wino. Domofon. Jest. Winda. Dzwonek do drzwi. O kurwa!
…nagle to ona (ona?) stoi w drzwiach, a on leci ze schodów, chce się zatrzymać, ale tylko ślizga się w śniegu (skąd śnieg?) i już ląduje na dole. Myśli, że gdy uderzy twarzą o kamienną posadzkę parteru, obudzi się, bo przecież musi się obudzić, bo to wszystko nie może dziać się naprawdę, bo Ewelina przecież…
…jest tuż przy nim i ciągnie go za ubranie na dwór, podwórko jest zupełnie puste i znowu pada ten pieprzony śnieg. Ledwo ogarnia, co się dzieje, choć to złe słowo, bo nie ogarnia niczego, raczej już tylko rejestruje, na pewno krwawi, na pewno jest mu zimno. Ona przeciąga go na plac zabaw, podnosi i rzuca na huśtawkę. Bierze do ręki śniegową kulę, uderzy go zaraz, może go to otrzeźwi, nie uderza, wpycha mu ten śnieg w pysk. Świat kręci się dookoła, a może tylko ona buja jego huśtawką, chyba tak, coraz szybciej, góra, dół, góra, dół, góradółgóradółgóradółgóradół. Prask. Nie ma już tego gościa, który kiedyś na chwilę zaprzyjaźnił się z tamtą panną, która potem zniknęła. Znaczy jest, rano cieć znajdzie go pod huśtawką, z rozbitym łbem, pewnie się naćpał, wyszedł z domu bez kurtki, huśtał się, spał i po nim. To nara.
Rok wcześniej
Miał być konkret. Pić, palić, zarzucić, olać zimę i śnieg, skoczyć do parku – przynajmniej dzieciaki nie będą biegać i drzeć ryja. Cała stała ekipa na stanowiska. Julia, Natalia, Karolina. Kuba, Adrian… Maćka już wtedy z nimi nie było. Karolina wydarła na niego ryja, że puknął tę świętą gotkę, z której dziwka wyszła przy pierwszej okazji. A ten nie zaprzeczył, choć przecież tylko z nią wtedy gadał i nie żadną godzinę, ale kilka minut, tylko Karolinie się wszystko od kwasa we łbie zwolniło. Nie będzie niczego nikomu tłumaczył, a Eweliny też nie będzie bronił, adwokatem nie jest, a to ani jego kumpela, ani tym bardziej dupa, ot – raz z nią pogadał, z żadną się już bujać nie będzie i może, gdyby się zastanowił, toby uznał, że nie jest tak, że obie są siebie warte. Ale zastanawiać się nie zamierza, więc tej wersji się będzie trzymał. I gdy Karolina powiedziała, że choć on ma spierdalać, to ta dziwka jeszcze za swoje oberwie, to powiedział, zgodnie z prawdą, że gówno go to obchodzi.
A ta nie zapomniała. I pewnie wymyślałaby coś bardziej subtelnego, gdyby nie to, że – taka sprawiedliwość widać – jak się w tym parku nieźle zrobili, to akurat wtedy, gdy Kuba rzygał już do piaskownicy, a Natalia wyjebała się na zjeżdżalni, zobaczyła, że ta szmata sobie zapieprza alejką. W słuchawkach. Jeszcze sobie coś śpiewa. Karolina wkurwiła się nie na żarty i zanim reszta w ogóle coś zauważyła, już do tamtej podbiegła, już ją za te czarne kudły złapała, już jeb! nią o ziemię i ją wali po tym umalowanym na czarno-biało-czerwono ryju. To się zawsze szybko dzieje. Wszyscy patrzą, bawią się dobrze, niby laski się tłuką, popatrzeć fajnie, ale właściwie to tylko jedna drugą napieprza, a tamtej to już nie ma właściwie, bo chyba za mocno na początek walnęła o glebę. I faktycznie jej nie ma, leci na ziemię, po drodze karuzela, więc oczywiście jeszcze łbem o karuzelę, dziwka nawet tu musiała utrudnić, to miało być tylko zwrócenie uwagi.
Śnieg, tyle śniegu… Biało, niebiesko, potem czarno – Ewelina zapamiętuje kolory, które widzi ostatni raz. Koleżanka ze szkoły. Właściwie już jej nie widzi, ani nie słyszy. Kurwa, może byście mi pomogli? Natalia, pojebało cię, żeby lekarza wydzwonić? Tu na lekarza za późno, a na psy chyba nie pora, co? Trzeba schować gdzieś – Adrian i Kuba jakby przetrzeźwieli, zresztą Adrian akurat głównie speeda się wcześniej nawciągał, to z czego trzeźwieć? Kombinują, tam dalej nikt nie chodzi, to i tej panny nikt nie znajdzie, no chyba, że sama wstanie, ale to raczej niemożliwe. Chwila, tam taki dół był, coś tam miało być, ale nic w końcu nie zrobili, się teraz na coś przyda. Zanieśli, rzucili, zapalili, rasowi grabarze. O, te płyty będą dobre, ziemia, dawaj ziemi, tylko rękawiczek tu potem nie wyrzuć. Nie znajdą. Jutro, jak się ciemno zrobi, trzeba przyjść z łopatą. Przyszli, dokończyli. Śnieg padał cały czas. Szukali – starzy, potem psy. Nie znaleźli. Z laską nikt się nie przyjaźnił, to skąd mieli wiedzieć?
Ostatni pogrzeb z całej serii pogrzebów młodych ludzi, jaka się ostatnio przytrafiła, był najbardziej przygnębiający i nietypowy. Dziewczyna, dziwna, nie miała tu przyjaciół, zniknęła potem. Teraz ktoś się zgłosił na policję, anonim, znaleźli ją w parku, rok leżała. Pobita strasznie, nie wiadomo, kto to zrobił. Ponoć szybko umarła, ale to tyle. Straszna historia. Dziwne, że na pogrzebie nikogo prawie, rodzice, jakaś jedna dziewczyna, dalsza rodzina, ale żadnych kolegów, koleżanek. No tak, chodziła swoimi ścieżkami, tak mówili. Nawet do kościoła czasem. Ale czemu do tego nieszczęsnego parku, tyle było przed nią jeszcze, całe życie prawie… Ciężko się ogarnąć z tym wszystkim, ciężko coś rodzinie powiedzieć.
A jednak są jacyś młodzi ludzie. Trzech chłopaków, trzy dziewczyny, spuszczone głowy, nie rozmawiają. Ksiądz odwraca się na chwilę, patrzy, jak na drogę przed nimi, drzewa i krzyże zaczyna padać gęsty, mokry śnieg. Znów patrzy na ludzi idących za trumną i ze zdziwieniem stwierdza, że nie ma już tych młodych osób, które przed chwilą zwróciły jego uwagę. Tymczasem przy grobie są już znudzeni faceci z firmy pogrzebowej. Trumna, a za nią piach. Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie.
Potem wszyscy poszli, nawet rodziców Eweliny już nie było i tylko ta młoda dziewczyna została jeszcze przy grobie. Niedawno widział, że była u spowiedzi, ale u innego księdza.
Natalia… – wydawało jej się, że słyszy swoje imię, wyszeptane przez kogoś na tym zimnie. Rozgląda się, ale na cmentarzu jest już sama. Śnieg, tyle śniegu. Trzeba wracać do domu.
KONIEC
Warszawa, II–VIII 2014
Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 76.