Krzysztof Karnkowski: Bez poczucia winy. Kafka po japońsku i zmutowane dziewczęta.

W czasie drugiej wojny światowej akty okrucieństwa, jakich dopuszczali się japońscy żołnierze, przewyższały ponoć wszystko, z czym zetknęli się Europejczycy. I choć licytować się na nieszczęścia nie warto, a zapewne w rodzinnych opowieściach, choćby z Wołynia czy niemieckich obozów, wiele można by usłyszeć historii równie straszliwych, to Azjaci kojarzą się nam najczęściej z okrucieństwem.

Zbrodnie wojenne Japończyków są wciąż żywym tematem i niezagojoną raną w relacjach Kraju Kwitnącej Wiśni z sąsiadami. Ot, sprawa zadośćuczynienia za masowe wykorzystywanie seksualnego niewolnictwa Koreanek determinowała jeszcze w ostatnich miesiącach relacje Japonii i Korei Południowej.

Specyficzny stosunek Japończyków do seksu, będący już sam w sobie, zwłaszcza w czasach internetu, legendą, wyhodował specjalny gatunek kina erotycznego – pinku eiga, w którym o wiele więcej niż gdzie indziej, było przemocy, gwałtu i mroku. Ta gałąź japońskiego przemysłu filmowego pojawiła się w latach 60., by stracić na znaczeniu na rzecz segmentu AV (Adult Video) 20 lat później. W AV mieści się wszystko, od twardej pornografii po lekką erotykę w stylu programów, jakimi w latach 90. usypiały nas kablówki. I tu jednak natrafić można na całkiem sporo elementów typowych dla pinku (Stop the Bitch Campaign), a granice między całym sektorem a resztą przemysłu filmowego są całkowicie zatarte. Transfery zdarzają się o wiele częściej niż na Zachodzie, a czasami trudno jest jednoznacznie ocenić, do jakiego gatunku należy dany film przypisać. Czy horror, który w trzech czwartych składa się z krzyku przestraszonych, przebranych w szkolne mundurki dziewcząt z girlsbandu (Shirome, reż. Kôji Shiraishi) na pewno skierowany jest do fana kina grozy, czy raczej mamy do czynienia z ukrytą, dość perwersyjną pornografią? A może po prostu ktoś bawi się zderzeniem cukierkowej estetyki z dość niepokojącym nastrojem opowieści o nawiedzonym domu? Nie podejmuję się odpowiedzi. Jest faktem, że taki film można zrobić i bez przekraczania cienkiej granicy (koreański White. Melodia opętania, reż. Gok Kim, Sun Kim). Międzygatunkowe, campowe przegięcie tu zdarza się w ilościach trudnych do przerobienia dla najbardziej wybrednego konesera, zaś wyobraźnia twórców kolejnych „arcydzieł gatunku” nie zna żadnych granic.

Od lat krew strumieniami leje się z ekranów kin i telewizorów na całym świecie, jednak ta japońska wydaje się intensywniejsza, bardziej czerwona, jest jej więcej i bardziej przyciąga wzrok. Jednak nie planuję pisać rozprawki o przemocy, choć nie uda mi się do końca od niej uciec. Jej bowiem w dużym stopniu podporządkowany jest transhumanizm jako element japońskiego kina czy szerzej – popkultury. Transhumanizm w wersji równie ekstremalnej, jak wszystko inne, do czego tylko wezmą się Japończycy. Frankenstein jest częścią kultury Zachodu, podobnie jak jej dziedzictwem jest Kafka wraz z Przemianą, a jednak nie przypadkiem obie te figury, zarówno stworzone przez człowieka monstrum, jak i człowiek w monstrum się przemieniający, znakomicie odnajdują się w kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni.

Tetsuo. Człowiek z żelaza (1989, reż. Shinya Tsukamoto) to film przełomowy, otoczony kultem i nieoglądalny dla kogoś, kto nie jest fanem tej antyestetyki. Podchodziłem do niego trzy razy, ostatni przed pisaniem tego tekstu. Nie można jednak pominąć koszmarnego obrazu Tsukamoto, pisząc o transhumanistycznym wątku w kinie Japonii. W tym przypadku jest to transhumanizm, w którym obsesja Franza Kafki miesza się z lękami czasów industrialnych, a może już postindustrialnych. Tetsuo sprawia wrażenie filmu trochę starszego, niż jest w rzeczywistości. Czarnobiała taśma, niski budżet, muzyka utrzymana w stylistyce industrialnie podbitej nowej fali. Dla mnie – lecz nie dla fanów filmu, na tyle licznych, by powstały jeszcze dwie, tym razem już kolorowe części: Tetsuo II: Body hammer (1992) i Tetsuo III: The Bullet Man (2009, oba również w reż. Tsukamoto) – o wiele ciekawszą i strawniejszą formułą byłoby wykrojenie z tego dzieła kilku fragmentów i stworzenie z nich widowiska ilustrującego muzykę Chu Ishikawy. Trzeba zresztą przyznać, że ta idealnie pasuje do chaotycznej opowieści o ludziach zmieniających się w bezładną zbieraninę metalowych części, z których największy sens zdaje się mieć koszmarne falliczne wiertło, wyrastające jednemu z nich gdzieś w jednej trzeciej filmu. Jest ciężko. Ale jeśli chcecie pokazać wszystkim, jak wiele potraficie znieść dla prawdziwej sztuki lub zrobienia wrażenia na dogorywających współimprezowiczach, nikt wam przecież nie zabroni. Ten film jest – i ma być – ekstremalnie brzydki, nieludzki i odpychający. Z tego zadania wywiązuje się aż za dobrze. Robactwo, metal niszczący ludzkie ciało, zachowania nieludzkie na długo przed tym, zanim bohaterowie przestaną być ludźmi. Oprócz muzyki warto docenić też brawurowy, bardzo szybki montaż, towarzyszący bohaterom nie tylko w chwilach pościgów i ucieczek (niemających za wiele wspólnego z atrakcyjnymi filmowymi pościgami i ucieczkami), lecz i w przerywnikach kreujących atmosferę całkiem zwykłego miasta jako klaustrofobicznej pułapki.

Kiyoshi Kurosawa jest mniej znany niż niespokrewniony z nim legendarny reżyser Akira Kurosawa, niemniej również wyrobił sobie pewną markę. Jego najbardziej znanym filmem jest prawdopodobnie Puls (Kairo, 2001) – ponury horror, w którym stopniowo po ludziach zostają tylko smętne cienie na ścianach. Zostają oni uwięzieni w nicości przez duchy, dla których zabrakło miejsca na tamtym świecie. Mniej znany Kurosawa ma też na sumieniu przeraźliwie nudną (co w wersji polskiej podkreśla zmora dużej części azjatyckich produkcji – irytujący lektor, który zanudzi każdego widza na śmierć) Tokijską sonatę. Twórcą jest płodnym i zdecydowanie nierównym, ot, choćby w 2013 roku przytrafiła mu się strasznie słaba produkcja Siódmy kod i, dla przeciwwagi, bardzo udany Real. W tym ostatnim filmie sprawnie łączy zresztą dwa nurty swojej twórczości – opowieść o społecznym nieprzystosowaniu i horror, całość zaś przypomina na swój sposób Incepcję, choć jest zupełnie oryginalnym dziełem. Warto dodać, że gdy w kilka lat po fali popularności Ringu wydano u nas kilka japońskich produkcji tego typu na DVD, do serii załapała się również Kara (Sakebi, 2006), kolejna przyzwoita produkcja Kurosawy, a pewną popularnością cieszył się u nas również niewydany na DVD Loft.

Przeczytałeś właśnie 30% treści artykułu. Chcij więcej! Całość jest dostępna w 78 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.

Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ.