Krzysztof Karnkowski: Koreański film (2) – Koreańskie łzy w Kinotece

Jak fajnie wrócić z koreańskiego filmu z kina! I to nie w środku nocy lub w dzień, za to z pokazu w studyjnej salce, którego organizatorzy tak bardzo oszczędzali na naświetleniu ekranu, że więcej mogłem zobaczyć na własnym monitorze, a z Kinoteki. Zresztą to ostatnie zdarzało się i w dużych salach renomowanych kin, może więc musi tak być… Teraz jednak wszystko grało.

Na zakończenie Warsaw Korean Film Festival pokazano nam spektakularny dramat „Oda do mojego ojca”. To kawał współczesnej historii Korei, pokazanej przez pryzmat życia bardzo już wiekowego, cholerycznego i aroganckiego właściciela sklepiku z zagranicznymi towarami. Handel nie idzie, kupcy na lokal są coraz bardziej natrętni, a nasz bohater uparty jak osioł. Zanim jednak dowiemy się, skąd bierze się ten upór, cofniemy się do czasów wojny koreańskiej i ucieczki grupy z Północy na pokładzie amerykańskiego okrętu i poznamy dramat brutalnego rozdzielenia, jaki stał się udziałem wielu koreańskich rodzin. Trwający, o czym trzeba pamiętać, do dziś. Poznamy też inne koreańskie koleje losu, czasem takie, w które trudno dziś uwierzyć – dziś raczej nie wyobrażamy sobie młodych Koreańczyków, którzy emigrują by pracować w fatalnie zabezpieczonej niemieckiej kopalni czy myć zmęczone niedawną wojną i wzrostem gospodarczym germańskie trupy. A jednak. Potem jeszcze epizod z wojny w Wietnamie i odprysk wielkiej akcji łączenia rodzin na początku lat 80-tych. Wreszcie kolejna przebitka do współczesności i koniec, pogodzenie się z losem, z życiem, ze stratą.

Film, jak to prawie zawsze u Koreańczyków łączył ze sobą gatunki. Ujęcia, pokazujące codzienne życie były na krawędzi komedii, gdy jednak patrzyliśmy na sceny dramatyczne, żadnego dystansu nie było. Obecni na Sali koreańscy organizatorzy co chwila dyskretnie wycierali łzy z twarzy, a dziewczyna siedząca za mną na dostawionym krześle płakała przez prawie cały film tak, że o dyskrecji już żadnej mowy być nie mogło. I trudno jej się dziwić, bo emocje zostały podane w bardzo dużym natężeniu: ucieczka przed wojną, walka o życie, ładna historia uczucia głównego bohatera i jego żony, wreszcie – łzy dzieci, których chyba więcej się w tym filmie polało, niż krwi. A do tego nie jest to tylko gra z widzem, mająca wycisnąć go jak gąbkę, w której koreańscy reżyserzy potrafią się zapamiętać, zwłaszcza, gdy kręcą obrazy katastroficzne w rodzaju „Grypy” czy „Tsunami” (ten ostatni tego samego reżysera – Je-kyoon Yoon’a. Tu wszystko jest przecież zakotwiczone w historii, w której zapewne odnajdzie się większość koreańskich rodzin. Słowo „zapewne” jest zresztą niepotrzebne, we własnym kraju w kinach obejrzało go 14 milionów widzów.

Z drugiej strony trzeba wspomnieć, że o ile „Oda do mojego ojca” ukazuje bolesne przeżycia sprzed kilkudziesięciu lat, o tyle można los bohatera stabilizuje się jakoś w okolicach roku 1980. Ran niezagojonych film Yoon’a nie rozdrapuje. Tym zajęło się jednak w ostatnich latach tylu autorów, że tylko możemy pozazdrościć solidnego przepracowania historii najnowszej w narodowej kinematografii. O czym napiszę w jednym z kolejnych tekstów, temat to bowiem bardzo odpowiedni na polski grudzień.

Oda do mojego ojca (Gug-je-si-jang) , Korea Południowa, 2014, reż. Je-kyoon Yoon