Nadchodzi nasz czas, nadchodzi nasza era
Będziemy rządzić światem – teraz.
(Kolaboranci – My, urodzeni w latach 60.)
Podziały na pokolenia zawsze bywają ryzykowne
Kiedy zacząłem czytać tekst Bogny Obidzińskiej Cyfrowi tubylcy, który ukazał się w 73 numerze „Frondy Lux”, myślałem sobie: ciekawe, ciekawe. Niestety, im bardziej wgryzałem się w artykuł, tym większe ogarniało mnie poczucie chaosu. Przystępując do pisania tego tekstu, czułem się już nie tyle socjologiem, co dziennikarzem śledczym. W pewnym momencie potrzebowałem już kartki i kalkulatora, a i tak nie udało mi się dojść do ładu. W czym kłopot?
Obidzińska, rozpoczynając od generacji Y, dzieli Polaków na kolejne, nazwane literami pokolenia, ma pewien pomysł, ale robi to dość chaotycznie, posługując się do tego niejasnymi pojęciami. Z jednej strony pisze, że kolejne generacje mogą się przenikać, z drugiej czasem zamyka je w sztywnych i dość zaskakujących ramach czasowych. Prześledźmy za autorką pojawianie się na polskiej osi czasu kolejnych grup. Spróbujmy zebrać w jednym szeregu odpowiednie litery, cechy i cezury czasowe. Te ostatnie zapisuję kursywą, bowiem, jak za chwilę się zorientujemy, są one mocno niepewne.
- Generacja Y. Cyfrowa, świetnie zorientowana, dorastająca w przyjaznym otoczeniu. Pokolenie dzisiejszych dwudziestokilkulatków, czyli osoby urodzone w latach 1985–1994 (tekst ukazał się w roku 2014).
- Generacja X. Pierwsze pokolenie dorosłe po upadku komunizmu, z dostępem do lepszej edukacji. Trzydziestoparolatkowie, autorka pisze o latach 1974–1980.
- Generacja W. Pokolenie walki z komuną, nie wiedzieć czemu według autorki zupełnie nią nieskażone, mocno przez autorkę idealizowane. Obawiam się, że racjonalny opis ustępuje tęsknotom, zrozumiałym, lecz czy będącym dobrym narzędziem naukowym? Obecni czterdziestoparolatkowie, teoretycznie więc powinno chodzić o lata 1965–1974, tu jednak zaczyna się największy kłopot, ponieważ tuż za nimi chowają się…
- … „Czarne dziury”. Ludzie, o których autorka nie jest w stanie niczego powiedzieć, którzy według niej po prostu są nieobecni, czasem tylko, siłą rozpędu, stapiają się z kolejnym pokoleniem, pokoleniem U. To pokolenie pięćdziesięcioparolatków, wydawałby się więc, że chodzi o osoby urodzone w latach 1955–1964. Czy tak jest na pewno, skoro równocześnie pokolenie W tworzyć mają osoby uczestniczące jako dwudziestoparolatkowie w wydarzeniach lat 80., których autorka bliżej nie określa, można jednak domyślać się, że chodzi raczej o opór przeciw komunie niż obserwację jej zwinięcia w roku 1989?
- Pokolenie U. Konformiści, którzy szli na rozmaite koncesje wobec komunizmu. Opis pokolenia na poziomie stwierdzenia „wszystkie kobiety to dziwki”, w którym płeć zastępuje zmienna w postaci czasu urodzenia. Sześćdziesięciolatkowie z lat 1952–1957 i sąsiednich. Tyle tylko, że patrząc wstecz z poziomu roku 2014, powinno chodzić o lata 1954–1945. Tymczasem ostatnie pokolenie, które interesuje autorkę, więc i nas, to:
- Pokolenie T. Tragiczne pokolenie urodzone w czasach wojny i tuż po niej, przeżywające dzieciństwo w latach stalinizmu. Autorka nie podaje tu ram czasowych, załóżmy jednak, że przypadają one na lata 1939–1950.
Jak widzimy, czarna dziura wchłania więc nie tyle pokolenie, co logikę wykładu. Żeby w roku 1980 być między 20. a 29. rokiem życia, trzeba było urodzić się pomiędzy 1951 a 1960. Załóżmy jednak, że autorce chodzi jednak o osoby kilka lat młodsze, generacja zaczynałaby przychodzić na świat w połowie lat 60. Dalej jednak coś nie gra. Ludzie urodzeni po 1950 roku, których autorka przypisuje do pokolenia U, zaangażowali się w Solidarność i późniejszy opór przeciw władzy. Trudno więc uznać ich za czarną dziurę lub konformistów. Z pomocą przychodzi nam alfabet.
Pomiędzy U a W mamy przecież jeszcze V. Dla ludzi urodzonych pomiędzy mniej więcej 1955 a 1964 rokiem jest to oznaczenie wręcz idealne. Litera V była znakiem oporu czasów stanu wojennego, zaś w roku 1989 (na krótko) stała się symbolem zwycięstwa. Nie dość więc, że we wskazanym miejscu nie ma czarnej dziury (sama się najwyraźniej wchłonęła), to i generacja U zaczyna się kurczyć. Jeśli trzymać się opisu autorki, należałoby raczej umieścić ją w przedziale 48–53, zakładając, że graniczne i pośrednie roczniki, w zależności od przyjętej kilkanaście lat później postawy, trafiały do zbiorów U lub V. Szeroki termin „doświadczenia lat 80.” możemy podzielić na zbliżone, lecz jednak trochę się od siebie różniące doświadczenia opozycyjne (głównie w pierwszej połowie) i subkulturowe (połowa druga). Przy czym wychodzę z założenia, że również grupy polityczne powstające od połowy lat 80., takie jak choćby Federacja Młodzieży Walczącej, Wolność i Pokój czy Pomarańczowa Alternatywa, miały, w odróżnieniu od swoich poprzedniczek, pewną specyfikę związaną z subkuturowym boomem tamtych czasów.
Dokonując tej korekty, pozbywamy się największego problemu związanego z klasyfikacją Bogny Obidzińskiej. Nie mogąc długo dojść do ładu z datami, cyframi i literami, miałem dłuższy czas wrażenie, że zdecydowanie nie docenia ona ludzi urodzonych na przełomie lat 50. i 60. Tymczasem to przedstawiciele tych roczników ustawiają dziś polską politykę, odpowiadają za debatę publiczną, wreszcie, jako pisarze czy muzycy kształtują lub też już ukształtowali postawy przedstawicieli generacji X i Y. Wystarczy przejrzeć sobie poświęcone tym latom strony w Wikipedii, by zobaczyć, ileż kluczowych dla dzisiejszej Polski osób urodziło się właśnie wtedy. Ot, w jednym tylko roku 1963 urodzili się (w kolejności chronologicznej) m.in.: Wojciech Smarzowski, Kazik Staszewski, Paweł Kukiz, Kuba Wojewódzki, Robert Gawliński, Muniek Staszczyk, Joanna Kluzik-Rostkowska. Czarna dziura? Każdy z roczników sąsiednich będzie miał równie godną reprezentację. To muzycy urodzeni w tym okresie ukształtowali wrażliwość słuchaczy generacji X i Y, zaś politycy z tego samego okresu dziś wyrzucają ich przedstawicieli na emigrację. Dobry czy zły – ich wpływ na życie pozostałych grup jest niepodważalny, zaryzykowałbym stwierdzenie, że to przedstawiciele tego pokolenia najczęściej rozdają dziś karty, choć często karty te do rąk włożył im ktoś inny.
Sam, nie czując się częścią generacji X ani żadnego innego pokolenia, przyzwyczaiłem się już, że właśnie do tego iks bywam zaliczany. Dla Obidzińskiej pokolenie X obejmuje roczniki 1974–1980, jeśli natomiast ktoś zapytałby o zdanie mnie, czynnikiem warunkującym przynależność do tej grupy byłby dostęp do MTV na początku lat 90., a nie data urodzenia. Ja długo, bardzo długo miałem czarno-biały telewizor z kilkoma tylko programami, moim światem były subkultury wywodzące się z lat 80., a w kolegach, których od biedy do generacji X można by zaliczyć, widziałem raczej trochę bardziej alternatywnych pozerów. Patrząc więc na propozycję Obidzińskiej, byłbym jakimś spóźnionym przedstawicielem pokolenia W, tęskniącym za „latami walk ulicznych” i czasem jeszcze biegającym po mieście w nie zawsze słusznej, ale zawsze świętej sprawie. Co więcej, tacy byli też moi przyjaciele, na takich ludzi trafiałem i później, co więcej, bywali oni czasem jeszcze młodsi.
Podziały na pokolenia zawsze bywają ryzykowne, jednak przyjęcie tych kryteriów lub dyskutowanie z nimi ułatwia jasne sformułowanie myśli, którego niestety w tekście Obidzińskiej zabrakło. Zamiast niego znalazłem dużo egzaltacji, idealizację pewnych grup kosztem innych, wreszcie przypisywanie do mojego pokolenia doświadczeń mnie i moim znajomym obcych. Ot, szkoły założone przez pasjonatów, tak przez autorkę chwalone, potrafiły wypracować własne modele gnojenia ludzi, nie gorsze od starych PRL-owskich schematów. Symbolem tego poziomu edukacji jest dla mnie telewizyjna wypowiedź dyrektorki jednego z krakowskich liceów społecznych. Zapytana, czy do jej szkoły mógłby chodzić uczeń z irokezem na głowie, odpowiedziała: „Nie, ale wspólnie znaleźlibyśmy sposób, w jaki mógłby się buntować”. Tak, jakże nowe i elastyczne było to podejście.
Opis pokolenia Y nadawałby się do rządowej lub unijnej broszury propagandowej. Ani słowa o bezrobociu czy emigracji, ta grupa ma przecież „wszystko: nieograniczony (bo wreszcie tani) dostęp do wszelkich narzędzi, aplikacji, danych i co najważniejsze: do ludzi, przy tym unijne dofinansowania i budżety, a nawet już nie prawa, a przywileje pracowników, przywileje pacjentów, przywileje studentów i przywileje dzieci”. Czy redaktor Wołodźko i jego koledzy coś przeoczyli w swoich społecznych krytykach III Rzeczypospolitej?
Pokolenie Y, ze swoją wiedzą praktyczną i techniczną, za którą zbyt rzadko idzie znajomość historii i literatury, jest po prostu generacją chaosu, o czym przekonałem się, ucząc wywodzących się z niego studentów. Ludzi sympatycznych, chwilami nawet niegłupich, a jednak często mających kłopot z przyswajaniem tradycyjnej wiedzy przekazywanej za pośrednictwem starszych, nierozumiejących, że gdzieś po drodze, dzięki reformie edukacji i nałożonej na nią powszechnej dostępności informacji – w ilościach nieznanych żadnej wcześniejszej epoce – zniknęła już wspólnota doświadczeń i lektur. Nierozumiejących, że Y „nasz” świat trzeba opowiedzieć niejako od początku. Jeśli uważają Państwo, że przesadzam, chciałbym przytoczyć pewną historię, która przytrafiła mi się kilka lat temu ze studentami. Omawialiśmy tekst o globalizacji, w którym pojęcie to tłumaczył po swojemu Vaclav Havel. Dzięki osiągnięciom tej cywilizacji praktycznie wszyscy wiemy (…) kto lub co to jest CNN, Czarnobyl, Nelson Mandela, Rolling Stones albo Salman Rushdie. Tekst omawiałem pod koniec roku, gdy zdążyłem grupę już trochę poznać, postanowiłem więc przeprowadzić mały eksperyment. Spytałem ich o wymienione przez czeskiego prezydenta nazwiska i nazwy, z prośbą o uzupełnienie ich krótkim opisem na niepodpisanych kartkach. Po namyśle spytałem też o samego Havla. Okazało się, że o ile wiedzą, co stało się w Czarnobylu i czym jest CNN, to na tym właśnie wiedza wspólna się kończy. Zainteresowani muzyką wiedzieli o Rolling Stones (ktoś napisał mi nawet porządną notę biograficzną!), natomiast Mandelę, Rushdiego, a nawet Havla kojarzyły pojedyncze osoby. Mówimy zaś o studentach pierwszego roku nauk społecznych.
A przecież na nich świat się nie kończy. Jeśli trzymać się alfabetycznego nazewnictwa, nadciąga już pokolenie Z (zmiana, załamka, zamuła?), które, przy takim przyspieszeniu komunikacyjno-technicznym, może być z pozostałymi najzwyczajniej niekompatybilne. Nikt, kto zechce zachwycić się jego wyjątkowością, nie będzie w stanie napisać tekstu, który będzie zrozumiały równocześnie dla przedstawicieli Zetów i pokolenia V/W. Ba, jeśli autor napisze manifest Z, X zrozumie z niego może połowę, Y – ze dwie trzecie. Ba, tekst ten musiałby zmieścić się w 140 znakach. Pokolenia, chociaż następują po sobie szybciej, mogą przestać się zazębiać, zamykając się we własnych światach. Pozostaje mieć nadzieję, że i w przyszłych znajdą się osoby duchem przynależne do zupełnie innych generacji. W przeciwnym razie trzeba będzie dokonać samorozwiązania po wyczerpaniu się liter polskiego alfabetu.
W swojej polemice odniosłem się do punktów, które wzbudziły najwięcej moich zastrzeżeń. Autorka z wielką swobodą przekreśla jedne pokolenia, by innym przypisać „swobodę wszechmocy” lub historyczne dziewictwo. Pisanie tekstów o generacjach bywa zawsze obarczone ryzykiem, o czym w swoim czasie przekonał się chociażby (numerujący generacje twórców literatury fantastycznej) Maciej Parowski. Jeżeli jednak brać się za to na poważnie, warto stworzyć coś bardziej spójnego niż tekst na zaliczenie utrzymany w poetyce propagandy sukcesu.
Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 75.