KRZYSZTOF WOŁODŹKO: MIT, KTÓRY GAŚNIE?

Za nami 40. rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych. Święto Pierwszej Solidarności obchodziły najważniejsze polityczne formacje. Strona rządowa pod hasłami naprawy niesprawiedliwości III RP: zarówno społecznych, jak i historycznych. Opozycja kojarzona z Platformą Obywatelską chętnie machała sztandarem z napisem „Nowa Solidarność”, który – jak się zdaje – pozwoli uciec do przodu przynajmniej części okołoplatformerskich środowisk. Choć zapewne ani o jotę nie zmieni ich sposobu myślenia o sprawach społeczno-gospodarczych.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że solidarnościowe rocznice nie budzą już tak wielkiego oddźwięku społecznego, jak niegdyś. Stały się częścią nobliwego publicznego obrządku – poza oficjelami angażującymi przede wszystkim tych, dla których pierwsza „Solidarność” jest ważnym doświadczeniem egzystencjalnym – zarówno w wymiarze osobistym, jak i obywatelskim. Dla wielu ludzi ze starszych już pokoleń była tamta „Solidarność” pierwszym i najistotniejszym doświadczeniem politycznym. Gdzie polityczność nie jest jedynie rytuałem związanym z komfortem cyklicznego głosowania w legalnych, demokratycznych i zabezpieczonych przez własne państwo wyborach – ale rdzennie kształtującym tożsamość aktem odwagi, ufundowanym na konfrontacji z państwem wrogim, niesuwerennym i broniącym się różnymi metodami przed obywatelami. Była przy tym Solidarność doświadczeniem wspólnoty kruchej, lecz realnej, przeciwstawionej odgórnie narzuconej wizji „jedności narodowej”. Zwartą konsystencję społeczną próbowano uzyskać, nie tylko regularnie pałując naród na rozkaz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale i wcielając w życie ambitny w gruncie rzeczy projekt masowej edukacji i kultury – podporządkowanej Moskwie, lecz skonstruowanej z mnóstwa polskich mitów – zarówno romantycznych, jak i endeckich.

I nawet jeśli dziś znacznie lepiej zdajemy sobie sprawę ze skali infiltracji solidarnościowych struktur przez esbecję, nie da się zaprzeczyć, że pierwotne doświadczenie pierwszej „Solidarności” było najprawdziwszym doświadczeniem politycznej, społecznej i osobistej sprawczości dla kilku milionów Polek i Polaków, wcześniej funkcjonujących w obrębie PRL-owskiej matrycy, z lepszym lub gorszym powodzeniem trzymającej w ryzach całą społeczną i narodową strukturę przez kilka powojennych dekad.  

Dość powszechne jest przekonanie, że pierwsza „Solidarność” jako projekt społeczno-gospodarczy okazała się nadto utopijna. Była swoistym socjalizmem z twarzą Jana Pawła II. Po trzech dekad III RP trudno to widzieć inaczej – transformacyjne zmiany okazały się zbyt głębokie, by dało się w początku lat 90. pogodzić państwo opiekuńcze i solidaryzm społeczny z gwałtownymi przeobrażeniami ekonomicznymi, z rozpadem niemal całej struktury ówczesnych zakładów pracy – w wielkich i średnich miastach, małych miasteczkach i nie tylko na PGR-owskich wsiach. Lektura grubych tomów prac profesorów Jacka Tittenbruna, Witolda Kieżuna, Tadeusza Kowalika nie pozostawia złudzeń co do skali rozbicia ówczesnej społecznej rzeczywistości – za pomocą głębokiej restrukturyzacji całych gałęzi gospodarki i poszczególnych jej branż.

Za tym przyszła błyskawicznie zmiana społecznych obyczajów, praktyk i zachowań – co dobrze pokazało młodsze pokolenie badaczy i badaczek społecznych, zajmujących się choćby falą emigracji zarobkowej Matek Polek po 1990 roku, albo strategiami przetrwania ludzi masowo zwalnianych w latach 90. z pracy.  Z prac w rodzaju „Matka Polka na odległość. Z doświadczeń migracyjnych robotnic 1989–2010” Sylwii Urbańskiej i „Młodzi a bieda: strategie radzenia sobie w doświadczeniu młodego pokolenia wsi pokołchozowych i popegeerowskich” Piotra Bindera wynika wniosek wstydliwie ukrywany przez elity: „doły społeczne” nie były wcale roszczeniowe i bezradne. Błyskawicznie, choć za cenę ogromnych nieraz wyrzeczeń, boleśnie wpływających na ich życie osobiste i rodzinne, uczyły się radzić w nowych realiach.

I choć postkorwiniści wciąż wołają: „socjalizm, socjalizm”, to większość ludzi doskonale zdaje sobie sprawę, jak bardzo zmieniło się otoczenie społeczno-gospodarcze w przeciągu ostatnich dekad. Przeciętny polski czterdziestolatek w 2020 roku jest człowiekiem ukształtowanym przez zupełnie inną Realność niż przeciętny polski czterdziestolatek z 1980 roku (i czterdziestolatka oczywiście też). O ile jednak tylko nieliczni lewicowi sekciarze z głęboką pewnością siebie przekonują do dobrodziejstw PRL,  niczym do retrospektywnej utopii, o tyle coraz bardziej dojmujące stają się pytania o negatywne skutki transformacji. Dziś nawet w mainstreamowych mediach wielkiego kapitału częściej niż niegdyś słychać głosy tych, którzy mówią, że nadto rozmontowaliśmy opiekuńcze funkcje państwa. Dziś mówi się oczywiście o usługach publicznych oraz zaniedbanej infrastrukturze publicznej – ze zrozumiałych względów pieczołowicie unikając terminów, które nadto trąciłby PRL-em.

Ktoś zauważy, że w warunkach potransformacyjnych opiekuńcze funkcje państwo powinien zastąpić społeczny solidaryzm. I rzeczywiście, w III RP to organizacje trzeciego sektora często wzięły na siebie rolę protezy państwa. Z wielu systemowych przyczyn, w dużej mierze związanych i z brakiem własnego kapitału, i z niskim poziomem zaangażowania obywatelskiego, ta proteza okazała się dość marna. NGO’sy zatem dość szybko weszły w logikę grantobiorców, a nierzadko – agend swoich sponsorów. A Polska mniej zamożna często na aktywność obywatelską czasu już nie miała – bo zdecydowanie dłuższa niż ośmiogodzinna praca albo jej ciągłe szukanie i tracenie skutecznie odebrały wielu jakiekolwiek motywacje i chęci na cokolwiek poza zajęciem się własnym życiem.

Państwo zaś bardzo szybko – i tak co chwilę szturchane przez liberalne media za swój rzekomo rozpasany etatyzm – ograniczyło politykę społeczną do socjalu dla najuboższych. Co na tyle stygmatyzowało tę dziedzinę polityki i jej rzekomych beneficjentów, że bardzo szybko – w odróżnieniu choćby od sąsiednich Niemiec – mieszkania komunalne stały się u nas symbolem slumsów. Podobny los spotkał niektóre pomocowe instytucje, takie jak urzędy pracy, które w III RP stały się symbolem niewydolności państwa i kpiny z bezrobotnych – co dodatkowo wepchnęło mnóstwo ludzi w objęcia ultraliberałów, mówiących armii bezrobotnych: państwo przecież nie działa, więc pogódźcie się z realiami. A kto pogodzić się nie chciał – ten mógł nie tylko w czasach legalnej pracy w krajach zachodu po prostu ratować się ucieczką zarobkową.

Nie istnieje żadna optymistyczna opowieść o solidaryzmie społecznym i państwie zbudowanym na „ideałach sierpnia” w III RP. Eksperyment 500 Plus przynosi oczywiście dużą zmianę na plus, tak dużą, że aż rewolucyjną jak na polskie realia, ale nie rozwiązuje mnóstwa wyzwań, które powstały jeszcze przed pandemią. Jeśli porównać Polskę choćby z Niemcami w dziedzinie usług publicznych, dotyczących nie tylko standardów zatrudnienia, ale i mieszkalnictwa, ochrony zdrowia, komunikacji publicznej, to widać, że „społeczna gospodarka rynkowa”, którą przez grzeczność wpisano do naszej konstytucji, wciąż jest ładną fantasmagorią. Projekt pierwszej „Solidarności”, jak się wydaje, załamał się już w początkach transformacji. I dziś, co najwyżej, możemy zbierać rozproszone ziarna upadłego światła, przy okazji okolicznościowych wydarzeń rozważając solidarnościowy mit. Pytanie jednak, czy wraz z przejściem na emeryturę pokolenia współtworzącego pierwszą „Solidarność”, mit na długo nie zniknie z naszych denat publicznych – tak jak wcześniej rozproszył się w polityczno-społecznej praktyce realnego liberalizmu. I jak to z mitami bywa: być może powróci odnowiony jako realna siła sprawcza po długich dekadach zapomnienia.


Krzysztof Wołodźko – dziennikarz i publicysta Instytutu Spraw Obywatelskich, felietonista portalu tvp.info, Polskiego Radia 24, „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie”. Pisze m.in. do miesięcznika „ZNAK”, Tygodnika TVP, „Nowej Konfederacji”.