Krzysztof Wołodźko: Skłoń

Na placu Bastylii stał słoń. Słoń z dykty. Miał być ze spiżu, ale Napoleon przegrał wojnę z Rosją i stanęło na pośledniejszym materiale, którego z pewnością nie chciałby opiewać Horacy. Słusznej wielkości był to słoń. Miał podobno 24 metry wysokości. Napoleon nie nacieszył się długo ani nim, ani Francją. Umarł na odległej wyspie, na której nie było miejsca dla słonia i podbojów.

Francję po imperatorze przygarnęli monarchiści i burżuje, a słonia – kloszardzi. Ściślej mówiąc – nieletni kloszardzi zamieszkali we wnętrzu słonia. Był wśród nich Gavroche. Tak to przynajmniej przedstawia Victor Hugo na kartach Nędzników. Najkrótsza charakterystyka Gavroche’a pióra pisarza, która przeszła też do rodzimego punka, brzmi: cała anarchia mieści się w uliczniku. A ulicznik mieści się w słoniu. I oswaja go. Z symbolu posiadania, władzy i podboju czyni swoje schronienie.

Być może słoń z placu Bastylii jest pierwszym przekazanym nam w literaturze pięknej obrazem skłotu.

Jest jeszcze jeden związany z tym zwierzęciem literacki trop, który rzuca pewne światło na sprawę: słoń a sprawa skłotów. To znane opowiadanie Mrożka. Rzecz dzieje się w Polsce Ludowej. W prowincjonalnym zoo, którego dyrektor okazał się karierowiczem, ustawiono gumowego słonia, gdyż prawdziwy byłby wielkim ciężarem na barkach polskiego górnika i hutnika. Gumowego słonia pokazano uczniom. Nauczyciel poinformował, że zwierzę waży kilka tysięcy kilogramów. Wtedy słoń uniósł się w powietrze – na oczach zgromadzonej przyszłości narodu.

Co było dalej? Uczniowie, którzy wtedy byli w ogrodzie zoologicznym, opuścili się w nauce i stali się chuliganami. Podobno piją wódkę i tłuką szyby. W słonie nie wierzą w ogóle.

Jest jeszcze jeden trop, daleko wykraczający poza wszystko, co może udźwignąć literatura. Zapisany został w Dziejach Apostolskich, u zarania chrześcijaństwa i naszego świata: Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących. Żaden nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne. Apostołowie z wielką mocą świadczyli o zmartwychwstaniu Pana Jezusa, a wszyscy oni mieli wielką łaskę. Nikt z nich nie cierpiał niedostatku, bo właściciele pól albo domów sprzedawali je i przynosili pieniądze [uzyskane] ze sprzedaży, i składali je u stóp Apostołów. Każdemu też rozdzielano według potrzeby.

To najbardziej w tym kontekście kontrowersyjny trop. Jego treść i nawiązania do niej są na stałe wpisane w dzieje chrześcijaństwa. Nie tylko w historię katolickiego monastycyzmu, także średniowiecznych i protestanckich heterodoksyjnych społeczności Starego i Nowego Świata. Tych kilka zdań brzmi echem w „chrześcijańskim komunizmie” niemieckiego szewca Wilhelma Weitlinga, utopijnym socjalizmie Charles’a Fouriera, w wielu nurtach świeckiego anarchizmu, odwołujących się niekiedy – ze znaczną dowolnością – do powyższej opowieści z Dziejów Apostolskich.

Przyjrzyjmy się bliżej słoniowi. Reprezentuje władzę, instytucje, uporządkowane normami społeczeństwo. Słoń jest czyjąś własnością, którą dla jakichś przyczyn pozostawiono własnemu losowi, nad którą osłabła straż. Słoń z dykty był pustostanem, w którym schronili się ulicznicy. Skłot jest pustostanem, który zajmują outsiderzy, żyjący na marginesie świata pełnego najszacowniejszych praw, pilnowanych przez policjantów i ideologów. Niekiedy bywa tak, że prawa te są mniej lub bardziej bezprawne.

Czym jest słoń z mrożkowego ogrodu zoologicznego? Jest fałszem, próbą manipulacji ze strony uprzywilejowanego członka lokalnej społeczności. Jest nieprawdą władzy, która pragnie mieć rację. Jest przyczyną utraty czyichś złudzeń względem instytucjonalnego świata, jego ładu i hierarchii. Nie wierzmy plotkom: młodzi ludzie niekoniecznie musieli się stać chuliganami, a przynajmniej nie w taki sposób, jaki zwyczajowo kojarzy się z chuligaństwem.

Nie sugerujmy się zbytnio kontekstem historycznym: gumowe słonie i dziś unoszą się wysoko pod niebo – choć państwo utraciło monopol na wypuszczanie ich w powietrze. Rzekłbym nawet, że obecnie istnieje wcale prężny rynek „gumowych słoni” z solidnymi popytem i podażą. Rynek na tyle znaczny i technologicznie wyrafinowany, że młodzież i starzy nie odróżniają już dmuchanej zabawki od żywego zwierzęcia.

Strażnicy porządku nie lubią skłotów i skłotersów. Bardzo różni strażnicy. W ubiegłym roku, po Marszu Niepodległości, w trakcie którego wzmożeni narodowo miłośnicy tradycyjnych wartości zaatakowali warszawski skłot Przychodnia, Łukasz Warzecha opublikował na łamach „Faktu” tekst Skłoty w oparach absurdu i zioła. Artykuł bardzo dobry, jeśli czytać go jako szkoleniowy: jak zmieścić maksimum uproszczeń w minimum zdań. Mieszało się tam wszystko: lewactwo, trawka, „Krytyka Polityczna”, „Gazeta Wyborcza”, Che Guevara i Sasnal. Ironia red. Warzechy była dyskretna jak urok nowej polskiej burżuazji. Chodziło o jedno: obronę świętej własności, którą bezkarnie zajęła hałastra.

Zwracam uwagę na ten tekst, bo prezentował on pewną mądrość, na ogół kojarzoną z tzw. prawicowym światopoglądem, dość dobrze sprzedającą się na łamach prasy brukowej. A ta nie od dziś potrafi połączyć szacunek do porządku publicznego właściwego dla folwarku z cudami Jana Pawła II , zdjęciem „gołej baby” i tajemną wiedzą wróżki.

Interesującej odpowiedzi na artykuł red. Warzechy udzielił na portalu Rebelya.pl Jakub Biernat, dziennikarz telewizji Biełsat. W tekście Anarchistów i skłotersów czas już traktować poważniej stwierdzał: Miałem okazję kilkakrotnie zetknąć się ze skłotersami, ich organizacją, stylem życia i przedsięwzięciami. I trzeba przyznać, że to, co robią, ich wspólnota jest jak na polskie warunki imponująca. Może to utopia, jednak działająca i zapewniająca swoim członkom wsparcie i bezpieczeństwo. I jest to działanie w pełni dojrzałe ideologicznie. (…) Warszawscy skłotersi, jak np. ci zamieszkujący jeden z budynków w centrum miasta: wydają posiłki potrzebującym, zajmują się zaniedbanymi dziećmi z sąsiedztwa, razem z „moherowymi” babciami organizują ruch lokatorski, prowadzą zajęcia dokształcające, kooperatywę żywnościową, warsztaty rzemieślnicze i artystyczne. (…) Wszystko w swoim zakresie bez pomocy z zewnątrz. Ta samodzielność jest zresztą ich obsesją – z pasją uczą się wszelkich praktycznych zajęć, takich jak remonty, gotowanie, naprawa urządzeń, poligrafia itp.

Czym zatem są/bywają skłoty? Uderzeniem w ład publiczny czy formą samopomocy i samoorganizacji społecznej? Kto żyje wewnątrz wielkiego zwierzęcia z placu Bastylii, starając się negować logikę świata imperatorów i burżuazji, świata pełnego „nadmuchiwanych słoni”? Ulicznicy. Kim jest ulicznik? Człowiekiem, który – z różnych przyczyn – nie chce lub nie może zamieszkać w kamienicy, nie kryje się za ciężkimi firankami mieszczańskich domów, za murami strzeżonych osiedli, za logiką władzy, pieniędzy i wartości, gwarantujących zachowanie społeczno-ekonomicznego status quo. Skłot jest podważeniem ładu społecznego w imię wspólnoty, która nie tylko chce zachować autonomię, ale też stanowi formę czynnego oporu wobec pewnych przejawów zła, na które pozostają na ogół obojętni „dobrzy mieszczanie” lub któremu chcieliby zapobiegać tylko w pewien akceptowalny przez siebie sposób.

Fundamentalny spór dotyczy oczywiście własności, nawet „własności osłabionej”, której dość typową formą dla wielkomiejskich cywilizacji zachodnich jest pustostan. Tu znów można powróć do porywającej opowieści z Dziejów Apostolskich, ale – z czego z rzadka zdają sobie sprawę polscy katolicy – kontrowersje dotyczące „prawa własności” i prawa do jej użytkowania istnieją w Kościele od zarania. W jego łonie formułowano poglądy, od których niejeden dobry mieszczanin zatrząsłby się ze złości.

Św. Ambroży, biskup Mediolanu, tak twierdził w IV wieku po Chrystusie: Nie z twego własnego dobra dajesz biednemu, ale oddajesz mu to, co do niego należy. Albowiem przywłaszczasz sobie to, co jest dane jako wspólne, na użytek wszystkich. Ziemia dana jest wszystkim, a nie tylko bogatym. Jego następca na biskupstwie, św. Augustyn, mówił z kolei, że dobra zbyteczne bogatych stanowią dobra konieczne ubogich. Z całą klarownością do kwestii własności (i jej zaboru) odniósł się dobrych kilka wieków później św. Tomasz z Akwinu, kontynuując tradycyjną myśl Kościoła: Jeśliby jednak ktoś znajdował się w koniecznej potrzebie tak nagłej i oczywistej, że nie ulegałoby wątpliwości, iż należy mu natychmiast pomóc tymi środkami, które są dostępne, np. gdy jakiejś osobie zagraża niebezpieczeństwo i nie można inaczej jej dopomóc, wówczas wolno jej zaradzić tej koniecznej potrzebie przez jawne lub potajemne zabranie rzeczy cudzej. W takim wypadku nie będzie to właściwie ani kradzież,ani rabunek. Każdy z wymienionych tutaj pochodził z rodów/rodzin wysoko umiejscowionych w hierarchii społecznej. Wiara oczyściła ich ze stanowych przesądów. Na tym polegała rewolucja chrześcijaństwa, która pewnie już się na tym świecie nie powtórzy.

Niezależnie od tego, jak warunkowo katolicka nauka społeczna traktuje prawo własności, nie ulega wątpliwości, że właściciel pustostanu – w świetle współczesnych przepisów – ma prawo (i możliwości), by domagać się opuszczenia przez skłotersów dobra pozostającego w jego posiadaniu. Dlatego skłot nie jest domem, nie jest źródłem familiarności z jej dobrymi i złymi cechami, wszelkimi konsekwencjami społecznymi. Wszak familiarność znajduje spełnienie w spokoju domowego ogniska i brudnym kapitale społecznym. Skłot jest zbyt kruchy, by stać się domem, funkcjonuje na granicy prawa lub poza jego granicą, nie znajduje zabezpieczenia w instytucjach publicznych, choć może cieszyć się pewną pobłażliwością ze strony samych społeczności, w których obrębie się znajduje. Skłot to schronienie outsiderów, którzy nie są nihilistami – sięgają po inne sposoby i uzasadnienia dla bycia razem niż te, które mają na ogół do zaoferowania „uporządkowane społeczeństwo”, państwo, rynek czy religie.

A co z niebem?

W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Ω

Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 74.