Mimo religijnej retoryki Wat słabo nadaje się na krystaliczny symbol nawrócenia na antykomunizm, który można by łatwo wprząc w sprymityzowaną wersję konserwatywno-katolickiej narracji marksizmu.
Jako przykład słabości Komunistycznej Partii Polski często wskazuje się fakt, iż zdołała ona zainspirować powstanie tylko jednego znaczącego czasopisma. “Miesięcznik Literacki” ukazywał się w latach 1929-1931, jego redaktorem naczelnym był Aleksander Wat. Żywot pisma zakończyły policyjne aresztowania. Wydaje mi się, że podzieliło ono los filozofów zajmujących – jak wyraził się kiedyś o jednym z twórców socjologii Jerzy Szacki – dwuznaczną pozycję nieczytanych klasyków. Wypada dziś znać jego nazwę (tak jak nazwisko “futurysty Wata” powinno się pamiętać z lekcji języka polskiego), by hasłowo rzucić ją w kontekście historii KPP. Rzadziej ktoś stara się choć pobieżnie zapoznać z treścią samego periodyku.
Wyparty fragment
Utrwalone na mikrofilmie kilkanaście numerów “Miesięcznika” przeglądałem z mieszanymi uczuciami. Sekciarski, marksistowski zapał i radykalizm łatwo wywołują śmiech, wściekłość, niedowierzanie… “Czarne skrzydła” Kadena-Bandrowskiego okazują się na łamach pisma (w tekście Andrzeja Stawara) usprawiedliwieniem – poprzez rzekome ukazanie ich jako nieuniknionych – nędzy i cierpień górników. “Na Zachodzie bez zmian” z kolei (to już sam naczelny, czyli Wat) jedynie pozornie utworem antywojennym, między wierszami zaś obroną militaryzmu. Mahatma Gandhi, mimo dokonywanych na przestrzeni lat zmian strategii, konsekwentnie służy interesom brytyjskich kapitalistów i imperialistów. W karykaturze: redakcja “Wiadomości Literackich”, ośmielająca się wspomnieć o możliwym politycznym kontekście samobójstwa Majakowskiego, zostaje zilustrowana jako stado sępów nad jego trumną. Do tego płomienne wiersze – przede wszystkim Władysława Broniewskiego – oraz informacje o interwencjach cenzury i konfiskatach niektórych spośród numerów pisma.
Jednocześnie miałem poczucie obcowania z, mimo wszystko, fragmentem tego, za czym częstokroć tak tęsknimy myśląc o II Rzeczpospolitej. To znaczy dorobkiem i klasą przedwojennych polskich inteligentów, zdziesiątkowanych później przez Niemców i Sowietów. Nie była w stanie tego zmienić świadomość, że KPP dążyła do zniszczenia właśnie tej Polski, której wyidealizowany obraz wzbudza w nas nostalgię. Część współpracowników pisma zginie zresztą szybciej niż II RP – padając ofiarą czystek po swoim wyjeździe do ZSRS w latach 30.
Niedługo minie 50 lat od przeprowadzenia przez Czesława Miłosza serii biograficznych wywiadów z Aleksandrem Watem, opublikowanych następnie jako “Mój wiek”. Nagrywane najpierw w Berkeley, a następnie w Paryżu, pozostają jednym z ważniejszych dzieł opisujących komunistyczny terror, jakiemu sam bohater został poddany po inwazji na Polskę najpierw w sowieckich więzieniach, a następnie na zesłaniu w Kazachstanie. Jednym z głównych tematów wspomnień pozostaje jendak problem opowiedzenia się części polskiej inteligencji po stronie komunizmu. Przy okazji otrzymujemy szczegółowy opis jej zapomnianych szerzej przedstawicieli. Jak również ich kontaktów z, niejednokrotnie bardzo dalekim od komunizowania, otoczeniem, częstokroć przebiegających w sposób, który może wywołać spore zdziwienie u współczesnego czytelnika.
Jak sądze, nawet dziś trudno dobrnąć do matury bez poznania nazwisk Wata i Broniewskiego, choć raczej nie z powodu ich zasług dla ruchu komunistycznego. Ale kto pamięta o Andrzeju Stawarze, Janie Hemplu i innych współpracownikach “Miesięcznika”? Być może, choćby dzięki ukazujących się w dużych nakładach tłumaczeniom książek Marci Shore, trochę więcej osób niż kilka lat temu. Ale spytajmy lepiej – po co miałby pamiętać? Bardzo łatwo dziś stwierdzić, że dla “przyzwoitych” akces do komunistów podkopujących fundamenty II RP był niemożliwością, i wybrać zamilczanie zdrajców, pozostawiając ich specjalistom, ogółowi racjonując Bieruta i Różańskiego. Rezygnując w praktyce z wyjaśnienia motywacji tych, którzy zdecydowali się działać na rzecz Sowietów (często znosząc z tego powodu ostre represje), sprowadzając je do czysto materialnych pobudek lub, zwykle niezbyt jasno określonej, degeneracji. Tylko czy w ten sposób – jak by to ostro nie brzmiało – nie fałszujemy fragmentu historii polskiej inteligencji, choćby był on niewielki?
Aleksander od Krzyża
Jak stwierdza w swojej monografii poświęconej Watowi Thomas Venclova, komunizm był dla poety raczej problemem teologicznym i psychologicznym, niż socjologicznym. Spojrzenie na marksizm i leninizm jako zjawisko o wymiarze religijnym nie wydaje nam się dziś czymś oryginalnym, choćby dzięki pracom takich autorów jak Alain Besancon, Eric Voegelin czy Alasdair MacIntyre. Czym innym jest jednak analiza historyka idei, a czym innym poddawanie samego siebie i swojego dawnego środowiska wiwisekcji, jakiej dokonał dawny naczelny “Miesięcznika”. Nawet jeśli Wat utrzymuje, że dla generacji tworzącej polski ruch komunistyczny w latach 20. (w odróżnieniu od 30.) kluczową motywacją była obserwowana wokół niesprawiedliwość i nędza oraz chęć walki o zmianę losu najbiedniejszych, to i tak rozpatruje później swoje zaangażowanie w kategoriach grzechu, dla którego zdaje się nie być odkupienia. Komunizm, oferujący możliwość całkowitego zaangażowania i poczucia sekciarskiego braterstwa w miejsce nihilistycznej pustki, która okazała się dla niego i wielu innych nie do zniesienia, okazuje się mieć cechy demoniczne, wymagające kategorii religijnych do opisu zaangażowanych weń jednostek. Autor “Mojego wieku” będzie nawet upatrywał w nim później źródeł swoich neurologicznych schorzeń.
Mimo swej religijnej retoryki Wat słabo nadaje się jednak na krystaliczny symbol nawrócenia na antykomunizm, który możnaby łatwo wprząc w sprymityzowaną wersję konserwatywno-katolickiej narracji o marksizmie. Choćby skłaniało do tego wspomnienie poety odmawiającego przyjęcia w Kazachstanie sowieckiego obywatelstwa, który to gest mógł go kosztować życie. Jak celnie stwierdza w swojej książce o jego takstach z lat 1946-1953 Piotr Pietrych, oczekiwać by można, że po przeżyciach w ZSRR będzie współpracować z pozostającym oazą niezależności “Tygodnikiem Powszechnym”, a nie marksistowską “Kuźnicą”, tak się jednak nie stało. Nie wspominam o tym, by go za to potępiać, a jedynie ostrzec, że przy wciskaniu go w niektóre szablony mogą pojawić się pewne problemy.
Na dodatek, mimo przyjęcia po wojnie chrztu w Kościele Katolickim, stale dręczyły go wątpliwości co do niektórych aspektów jego nauki. “Co mnie odcina od katolicyzmu? Wszystko, co w nim od materii, od rzeczy, od rzeczywistości. Wszystko tam powinno się skończyć na Tajemnicy Ukrzyżowania” – zapisał w swoich notatkach. “Wobec prawd religijnych dwie postawy negatywne: Nie wierzę. Wierzę (czy nie wierzę), ale nie chcę! Od katolicyzmu odpycha mnie ‘ciał zmartwychwstanie’. Nie wierzę. A jeśli wierzę – protestuję”. Zachowujący więcej pokory wobec dogmatów mogą uznać podobne rozprawianie o prawdach wiary za dziecinną pychę. Być może – ale zarazem zostaje tu ukazana bez ogródek słabość autora oraz wyniszczenie bólem fizycznym i duchowym, które ostatecznie doprowadzi go do samobójstwa. Franciszek skrytykował kiedyś postawę “chrześcijan bez Zmartwychwstania”; polecam lekturę pism Wata (oraz liczne omówienia występujących w nich wątków religijnych) tym, którzy wystąpienie papieża powiązali jedynie z nielubianą przez siebie wspólnotą, nurtem czy redakcją.
Doświadczenie, które stało się udziałem Wata, choć tak silnie splotło się z właściwym “jego wiekowi” cierpieniem, jest czymś więcej niż odosobnionym przypadkiem wplątanego w tryby historii inteligenta z innej epoki. Podobnie jak potworny wybór tych polskich komunistów, którzy nawracali się na partyjną ortodoksję po doświadczeniu pustki, pozostałej po wymazanych przez nihilizm dawnych punktów odniesienia i oparcia.
KPP nasza powszednia
Najczęściej nie słyszymy jednak o KPP w kontekście analizowania tekstów, losów i motywacji zafascynowanych komunizmem przedwojennych inteligentów, takich jak Wat. Zwykle jej nazwa pada w formie stygmatu. Często przywołuje się wypowiedzi Jarosława Marka Rymkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, w których oskarżali środowisko “Gazety Wyborczej” o twórczą kontynuację dziedzictwa przedwojennych polskich komunistów. Rzadziej te, w których Adam Michnik porównywał do KPP, z jasną intencją obrażenia jego polityków, Prawo i Sprawiedliwość. Chętnych do obrony partii jako takiej raczej brakuje; nieco inaczej jest jednak w wypadku zaangażowanych w nią jednostek, również tych, które z komunizmem nie zerwały nigdy.
Ma to zwykle miejsce w wypadku drugiego typu sytuacji, w których nazwa KPP pada często – prób dekomunizacji nazw ulic. Wtedy właśnie biografie komunistów, bardzo często tych, których nazwiska uległy niemal kompletnemu zapomnieniu wiele lat temu, znów przyciągają uwagę, pobudzając do analiz i dyskusji. Przykładem szczególnym, bo obszernym, a zarazem nie dotyczącym działaczki z pierwszego komunistycznego szeregu, jest tu książka “Ulica Cioci Oli” Aleksandry Domańskiej, która ukazała się w 2013 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Impulsem do jej powstania była, ostatecznie nieudana, próba zmiany nazwy ulicy imienia jej ciotki, Heleny Kozłowskiej “Oli”, zasłużonej działaczki KPP, PPR i PZPR pochodzenia żydowskiego. Sytuacja wydaje się wręcz idealnym punktem wyjścia do ironicznego komentowania “inkwizytorskich” zapędów prawicy, jako że przy znajdującej się na warszawskim Czerniakowie ulicy znajduje się… zaledwie jeden budynek. Autorka skwapliwie z tego korzysta: prześmiewczy ton przeplata się w książce z poważnym, gdy chronologia wymaga wspomnienia o nazistowskich i komunistycznych zbrodniach.
Prywatne śledztwo pozwala Domańskiej w pewnej mierze zrekonstruować partyjną karierę ciotki, trwającą najpierw w konspiracji przedwojennej i wojennej, następnie zaś w PRLowskich instytucjach. W wypadku wielu białych plam pozostaje jednak tylko snucie domysłów na temat losów krewnej. Jednocześnie autorka podejmuje wytrwałe próby odgadnięcia motywacji jej postępowania (nie brakuje oczywiście obfitych cytatów z “Mojego wieku” Wata) oraz wynajdywania usprawiedliwień zaangażowania w komunizm. O ile autorka dosyć chętnie polemizuje chociażby z krytykami PPR-owskiego podziemia czasów II wojny światowej, o tyle próby zrozumienia zachowania ciotki w czasach stalinizmu, mimo usilnych starań, przeważnie kończą się porażką. Niewiele ułatwia fakt odsuwania towarzyszki “Oli” na boczny tor już na początku lat 50., czyli na długo przed jej śmiercią w 1968 roku (5 godzin przed słynną premierą “Dziadów” Dejmka).
Po przeczytaniu książki, bez względu na sprzeciw wobec wielu wniosków i porównań formułowanych przez autorkę, sam fakt jej ukazania się wydał mi się pozytywny. Przy wszystkich swoich wadach, jest ona kolejnym niewielkim wyłomem w wizji sprowadzającej polski komunizm jedynie do mieszanki obcej agentury, perfidnej zdrady, bandytyzmu i sadyzmu. Historia polskich komunistów, choć również je zawiera, jest głębsza, bardziej złożona – i mam wrażenie, że przez to o wiele bardziej przerażająca. A wnioski z niej powinny daleko wykraczać poza spory na temat polityki pamięci względem drobnej grupy dobrze płatnych zdrajców (którzy wśród komunistów oczywiście byli), do których pewien styl antykomunistycznego myślenia może je ostatecznie sprowadzić. Choćby świadomość, że w pewnym sensie dotyczą one każdego z nas, niektórym nie mieściła się w głowie. Przerażające ścieżki ludzkiego losu, nad którymi rozmyślał Wat i inni, nadal stoją przed nami otworem, również kilkadziesiąt lat po śmierci Stalina.
Leszek Zaborowski
Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 73.