Nie pytamy nikogo, jak wyglądają jego relacje z Bogiem. Chodzi nam tylko o to, by ci pisarze, którzy z jakichś powodów nie są w stanie wytrzymać w kręgu literatury autystycznej, nastawionej albo na ekspresję zamkniętego „ja”, albo na zamknięty, niereferencjalny język, żeby właśnie oni mieli gdzie publikować.
Adrian Sinkowski: Autor mówi coś, co powie każdy mądry człowiek: pewien język komunikowania treści wiary przetarł się i ci, którzy próbują go jeszcze używać, wchodzą w stan śmieszności. Domyślasz się, o kim mowa?
Wojciech Kudyba: Obawiam się, że jeśli się przyznam, zapytasz, czy uczę się recenzji moich wierszy na pamięć.
A uczysz się?
Żartujesz? Myślisz, że się nudzę? I to podwójnie, bo na dwóch etatach? Że prowadzę seminaria magisterskie i doktoranckie przez sen, na wykłady, konferencje i panele zawsze przychodzę nieprzygotowany, a teksty naukowe podpowiada mi daimonion? No dobra, akurat ten fragment zapamiętałem, bo trafia w samo sedno poważnego problemu, którym zajmowałem się przy doktoracie, a potem na łamach „Tygodnika Powszechnego” brałem udział w dużej debacie o relacjach pomiędzy językiem religijnym i potocznym. Od 2005 roku imperatyw odnowy języka religijnego zacząłem też mocno wpisywać we własną twórczość. Spośród recenzentów tylko Ewa Kiedio to wychwyciła – wagę tego problemu: że jeśli nie będziemy odnawiali języka naszych doświadczeń wiary, to one skostnieją w sztywnych formułach i nie zdołamy ich nikomu przekazać.
Krok naprzód i krok w tył – tylko w ten sposób, według Czesława Miłosza, daje się pisać poezję religijną.
Chyba wiem, co chcesz powiedzieć. Oczywiście, heroldowie nowych czasów łykają niekiedy tak silne dawki arogancji, że chcą reformować nie tylko język, ale wręcz samego Boga, który jawi im się jako zbyt konserwatywny. Pewne odłamy zachodniego chrześcijaństwa rzeczywiście idą w tę stronę. Miłosz świetnie to rozumiał i w różny sposób od chrześcijańskich modernistów się dystansował. Stąd ten ciekawy paradoks kroków w tył i w przód – paradoks konserwatywnego postępu czy też postępowego konserwatyzmu. Chodziło mu – tak myślę – o to, że poeci religijni, chcąc być uczestnikami żywej kultury, muszą jednocześnie otworzyć się na zmiany i pytać o ich kierunek. Każdy pisarz odczuwa napięcie pomiędzy tradycją a innowacją. Ono ma charakter dialektyczny, bo chodzi ostatecznie o to, czy przemiany mowy, w których uczestniczymy, nie obracają się przeciwko nam samym. Chodzi o jakość literatury. Według Miłosza arcydzieła to takie utwory, które są niesłychanie innowacyjne, pozostając jednocześnie wierne korzeniom kulturowym wspólnoty, do której się zwracają. Tylko genialny twórca potrafi udźwignąć w języku to napięcie.
Zamiast narzekać, że poeci religijni dyskryminowani są przez „onych”, byłoby zacnie działać na rzecz zmiany postawy wśród „naszych”. Wiesz, kto jest autorem i adresatem tego zdania?
Nie. Żałuję. Myślę podobnie, ale to nie przeszkadza mi narzekać.
Zaskoczę cię. Komentarz pochodzi z bloga Jerzego Sosnowskiego. Adresowany jest do nas obu. Sosnowski tymi słowami, na moje oko zbyt powierzchownie, podsumował zagrożenie odsunięcia przez duże media literatury religijnej na bok, na które zwracałeś uwagę pół roku temu, w trakcie dyskusji w Tarabuku.
Krytyka mechanizmów poruszających naszym światem literackim jest potrzebna, by układ, jaki się wytworzył, nie skostniał i nie zmienił nas wszystkich w wapno. Jeśli – jak chce Przemysław Czapliński – rzeczywiście mamy do czynienia z „powrotem Centrali”, to trzeba o tym głośno mówić. Bo centralne zarządzanie literaturą zawsze kończy się opresją wobec inaczej myślących i promocją ideowo słusznego beztalencia. Nie wiem, kogo Jerzy ma na myśli, mówiąc o „naszych”. Jeśli pisarzy, to myślę, że bardzo ważne są dziś działania na rzecz najbardziej ambitnych książek. Wartościowa, elitarna literatura ma u nas coraz bardziej pod górę. Zapadamy się w literacką bylejakość. Nikt z nas nie wydobędzie się z tego śmietnika o własnych siłach, musimy się nawzajem wspierać. Naszą największą bronią są arcydzieła, ale one ani nie powstaną, ani nie przebiją się do szerszej świadomości bez naszego zaangażowania, bez wiary w to, że czasami dobra książka zmienia więcej umysłów niż najlepsza kampania polityczna. Sami jesteśmy winni tego, że 99% Polaków uważa, iż poezja ani nie ma żadnych odniesień do rzeczywistości, ani na nią nie wpływa. Jeśli tego nie zmienimy, zginiemy. Możemy zapytać Jerzego Sosnowskiego o jego własne wiersze…
Przemysław Dakowicz pisze w Obcowaniu, że interesuje go, co człowiekowi współczesnemu jest w stanie zaoferować literatura konfesyjna. To ścieżka, którą poeci zgromadzeni wokół „Toposu” wydeptują chyba od dawna.
Nie za bardzo przepadam za określeniem „literatura konfesyjna”. Kiedyś trochę się o nie z Przemysławem spierałem. Ono jest wygodne, ale czasem, niestety, służy do zamykania ludzi w getcie, a nawet w piwnicy. A ja od lat cierpię na klaustrofobię, dlatego go nie lubię. „Tygodnik Powszechny” ma podtytuł „katolickie pismo społeczno-kulturalne”, więc ci, którzy mają problemy z katolicyzmem, słusznie mogą się obawiać, że natrafią tam na literaturę konfesyjną. Ale podobne obawy wobec „Toposu” nie mają innych podstaw niż uprzedzenia. Pismo ma podtytuł „dwumiesięcznik literacki”. Nie mam pojęcia, skąd biorą się pomysły, że jest jakoś zorientowane wyznaniowo. Bo chyba zgodzisz się, że to, czy autorzy piszący dla „Tygodnika” i piszący dla „Toposu” to osoby wierzące, to osobna sprawa. Nikt jakoś nie sprawdza, którzy z autorów „Odry” czy „Twórczości” nie chodzą do kościoła…
Masz rację, problem jednak w tym, że wśród kategorii, dzięki którym ocenia się wartość literatury, często pojawiają się pozaliterackie składniki. Innymi słowy, skoro w „Toposie” działają poeci, którzy nie kryją się z wiarą w Boga, wiele osób od razu pomyśli: oho, poeci religijni z Sopotu. Na pewno spotkałeś się z takim myśleniem.
Tak, ale staram się je zwalczać. Bo ono właśnie nie jest myśleniem tylko bezmyślnością, etykietyzacją. Stereotyp zabija wyobraźnię. A nam w „Toposie” chodzi o jej rozszerzenie. Czy to przypadek, że to w toposowym konkursie swe pierwsze laury zebrali m.in. Tomasz Różycki i Justyna Bargielska? Mówię „nam”, bo w środowisku tego pisma ukształtowała się grupa literacka Topoi, która jest m.in. po to, by próbować w nowym języku formułować zasady literatury niezamkniętej na sferę sacrum. Zrozum, nie pytamy nikogo, jak wyglądają jego relacje z Bogiem. Chodzi nam tylko o to, by ci pisarze, którzy z jakichś powodów nie są w stanie wytrzymać w kręgu literatury autystycznej, nastawionej albo na ekspresję zamkniętego „ja”, albo na zamknięty, niereferencjalny język, żeby właśnie oni mieli gdzie publikować. Stawiamy na wyobraźnię, która nie zacieśnia swego horyzontu do „tu i teraz”.
Komuś, kto będzie nas czytał, może się wydać, po pierwsze: że poezja zamknięta na sferę sacrum jest z definicji poezją autystyczną. Po drugie: że autentyczność, a często wartość poezji są tym większe, im dalej wiersze te orientują się wobec „centrum”.
Skróty myślowe często generuję różne nieporozumienia. Chodziło mi tylko o to, żeby podkreślić, że sopockie pismo i środowisko ani nie formułuje, ani nie stosuje kategorii klasyfikacyjnych nacechowanych wyznaniowo. Jego „program” sprowadza się wyłącznie do wyznaczenia pewnego nieakceptowanego ekstremum – poezji zamkniętej wobec świata (albo z powodu niekomunikatywnego języka, albo z powodu nadmiernej koncentracji na samolubnym „ja”). Gdybym miał to samo wyrazić w terminach pozytywnych, to powiedziałbym, że interesują nas wiersze otwarte na kategorię „ty” i na wspólnotę, w ogóle otwarte na pozajęzykową rzeczywistość. Jak wiesz, w „Toposie” jest miejsce na utwory utrzymane w różnych poetykach i estetykach – bliższe lub dalsze od tego, co nazywasz „centrum” – byleby osiągały pewien poziom artystyczny. Te wyśrubowane normy literackie dotyczą zwłaszcza utworów związanych ze sferą sacrum i właśnie dlatego tzw. wiersze religijne pojawiają się w piśmie bardzo rzadko. Wymagania wobec nich są dużo większe niż wobec innych tekstów.
Z czystym sercem mogę teraz zadać pytanie, którego spodziewałeś się od początku.
A mianowicie?
Skoro zwracasz w wierszach uwagę na to, że pewien język komunikowania treści wiary przetarł się i ci, którzy próbują go jeszcze używać, wchodzą w stan śmieszności, będzie to znaczyło, że rozmawiam z poetą religijnym.
Raczej tak, ale pomogłeś mi wyraźniej zobaczyć, że nasza religijność ma wiele warstw. Najbardziej zewnętrzna to chyba ta socjologiczna: jesteś członkiem wspólnoty religijnej, np. Kościoła katolickiego. Ale czy to, że czasem uczestniczysz w mszy św., oznacza, iż jesteś poetą religijnym? Druga dotyczy wiedzy i moralności. Polega chyba na tym, że to, co jest treścią obrzędów, doktryny i źródłem pewnego etosu, próbujesz przenosić do sfery twoich różnych prac. A że piszesz czasem wiersze, w związku z tym od czasu do czasu wkładasz trochę wysiłku w to, by wyjść naprzeciw zanikowi wyobraźni religijnej we współczesnej kulturze. Czy to uchroni cię jednak przed utknięciem w językowym lub myślowym banale? Jest jeszcze warstwa trzecia, duchowa – to bardzo osobista relacja z Bogiem. Bez niej dwie pierwsze przypominają trochę dom budowany na piasku – może i solidny, ale bez fundamentów. Ona jest bardzo trudna i trudno się też o niej mówi. To największa przygoda, jaka może nas spotkać w życiu. To właśnie ona – a nie dwie pierwsze – decyduje o tym, czy uda ci się przekroczyć ramy konwencji, przełamać językowe i mentalne nawyki, zaproponować coś interesującego także tym, którzy religię kojarzą wyłącznie ze schematem i nic nieznaczącą rutyną.
Tymczasem mnie interesuje coś odwrotnego: co człowiekowi mocno utożsamiającemu się z Kościołem jest w stanie zaoferować kultura współczesna?
Mam wrażenie, że chcesz mnie sprowokować, abym odpowiedział, że nic. A ja wcale nie mam ochoty tego powiedzieć, bo taki sąd wydaje mi się dowodem lenistwa. Jeśli mówimy o sferze obyczajów, mód, reguł życia, wzorów osobowych – rzeczywiście niewiele. Ale jeśli mówimy o sztuce, to sytuacja ma się zupełnie inaczej. Po prostu nie staramy się samodzielnie szukać rzeczy wartościowych i dlatego poddajemy się stereotypom, które niewiele mają wspólnego z barwną rzeczywistością. Zacznijmy od kultury wysokiej: muzyka Pendereckiego, Góreckiego, Lutosławskiego, Kilara – a sięgam tylko po nazwiska najbardziej znane – jest na wskroś przeniknięta odniesieniami do transcendencji. Malarstwo Rodzińskiego, Lebensteina, freski Świdra. A propos: widziałeś mozaiki Rupnika w krakowski Centrum Jana Pawła II? Jeśli nie, to zajrzyj przy okazji, bo on jest w swoim fachu w tej chwili najlepszy na świecie. To geniusz. A skoro wyszliśmy poza granice rodzimych dokonań, to jest jeszcze Gudgi – genialny złotnik, który wykonuje też większe rzeczy – sarkofagi, ambony itp. Widziałeś nową bazylikę w San Giovanni Rotondo? Przecież to rewelacyjne dzieło nowoczesnej architektury. A kto projektował? Najwybitniejszy współczesny architekt, Renzo Piano. Chcesz o filmach? Proszę bardzo: cały Bergman, „Dekalog” Kieślowskiego, „Christiada” – przecież to naprawdę arcydzieła stawiające nas w samym centrum pytań zadawanych przez chrześcijaństwo.
Wiesz, z jaką krytyką z „naszej” strony spotkał się Kieślowski za „Dekalog”? Aż do śmierci, niby żartując, twierdził, że bardzo się pilnuje, aby nikt go w pobliżu kościoła nie zobaczył. Dlatego w myśleniu o kulturze współczesnej pójście pod prąd stereotypom to krok pierwszy. Drugim jest wyzwanie, aby taki głos wzmacniać, pomóc mu się przebijać poza wąskie terytorium.
Dotknąłeś bardzo ważnego i bolesnego problemu. Chrześcijaństwo od początku zmagało się z dylematem, jak zachowywać się wobec kultury, która jest pół-, ćwierćchrześcijańska lub niechrześcijańska. Zawsze istniały nurty stawiające na konfrontację: podejrzliwe, zaciekle poszukujące błędów, ochoczo sięgające po rozmaite formy przemocy (werbalne i niewerbalne). Były obecne także we „Frondzie”. Tymczasem swą dynamikę i swą obecną postać chrześcijaństwo w dużej mierze zawdzięcza innym nurtom – dialogowym, takim, które próbowały dokonać takiej interpretacji otoczenia kulturowego, by z jednej strony to, co niechrześcijańskie, nazwać po imieniu, a z drugiej – odsłonić niesprzeczność niektórych elementów obcych kultur z duchem Ewangelii. Tylko dialog z innymi daje szansę, byśmy pełniej zrozumieli i przyjęli naszą własną tożsamość. Od pół wieku wciąż mówią o tym kolejni święci papieże. Konfrontacja upraszcza nie tylko obraz przeciwnika, ale też spłyca nas samych. Za mało mówimy o tym, że walka polityczna zasysa i prymitywizuje coraz szersze obszary kultury. Za mało o tym, że manipuluje się dziś pojęciami dialogu i postawy dialogowej, by promować takich fachowców, którzy naprawiają zegarki młotkiem. Kiedy dyskutowano o „Dekalogu”, byłem akurat w Niemczech i miałem dostęp do kilku teologicznych opracowań filmów Kieślowskiego. Waga analiz i argumentów, które w nich padają, wielokrotnie przekracza ciężar całej piany, którą ubito u nas. A tak na marginesie: ilu mamy teologów filmu w Polsce? Dwóch? Trzech? Czy ktoś ich pytał o zdanie w sprawie Kieślowskiego? Nie. W obszarze kultury dialogu cofnęliśmy się o wiele lat…
No dobrze: a literatura?
W encyklopedycznym skrócie. Latem zwróciła się do mnie redakcja Encyclopedia of the Bible and its Reception w Berlinie, żebym napisał parę haseł o polskich autorach. Wiedzieli o wszystkich największych. Dla nich Miłosz, Różewicz, Herbert, nawet Szymborska, nawet Barańczak i Zagajewski, to osoby poruszające się w orbicie chrześcijaństwa. A przecież są jeszcze inni, mniej znani za granicą – o kolegach z kręgu „Toposu” może nie wypada, ale przecież Jan Polkowski, Roman Bąk, Jarosław Zalesiński…
Roman Bąk – kto to?
A widzisz, więc naprawdę dochodzimy do sedna sprawy – do problemu promocji. Ktoś mnie ostatnio przekonywał, że polski Kościół wycofał się z roli mecenasa kultury. Tak chyba nie jest. Ale na pewno po pierwsze wyraźnie stawia raczej na popkulturę niż na kulturę wysoką, po drugie nie bierze pod uwagę tego, że rola mecenasa to przede wszystkim rola promotora. Ważna i niewymagająca żadnych nakładów finansowych. Jeden przykład: w którejś ze swych homilii papież Franciszek wymienił ostatnio nazwisko pisarza. A za dwa dni w „Le Figaro” pojawił się ogromny artykuł „Joseph Malègue ocalony przez papieża”, potem w innych mediach tytuły typu „Misterium zapomnienia. Joseph Malègue – katolicki Proust” itp. Jakie są konsekwencje? Ano takie, że wydawnictwo Cerf wznowiło właśnie opus magnum pisarza, znakomitą powieść Augustin ou le Maitre est la i ten ogromny tom sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. Podaję tytuł w oryginale, bo rzecz nigdy u nas nie była tłumaczona. A powinna i mam nadzieję, że będzie, gdyż w opinii krytyków francuskich to jedna z największych powieści dwudziestego stulecia. Można się zastanawiać, czemu zapomnieli o niej sami Francuzi i czemu w Polsce nic o niej nie wiemy. Ale można też skupić się na tym, jak przywrócić obecność takim pisarzom jak Malègue tu i teraz. Ja wolę oczywiście to drugie. Czasem mi się wydaje, że chwyciliśmy za cepy i młócimy zboże, a za stodołą jest piekarnia. Każemy głodnym ludziom oglądać naszą młockę, a moglibyśmy im powiedzieć: Słuchajcie, za rogiem dają świetny chleb, jedzcie, będziecie dzięki temu silniejsi. Jednym słowem: każdy wierzący znajdzie coś dla siebie, tylko musi wyjść z roli ciotki na kanapie, która siedzi i ma za złe. Nie mówię tu o dalekich i kosztownych podróżach. Dziś świetne wyprawy po bezcenne wartości umożliwia internet. Prawie wszystkie filmy z listy watykańskiej można obejrzeć w YouTube, odwiedzić dzięki tej platformie wiele galerii malarstwa, posłuchać koncertów księdza Vivaldiego, wejść do Kaplicy Sykstyńskiej. To naprawdę nie wymaga wielkiego wysiłku…
Skoro mowa o podróżach: Tomaszów Lubelski, Warszawa, Nowy Sącz, Lublin, Sopot, Tyszowce. Czy istnieje miejsce, w Polsce lub zagranicą, o którym powiesz: jestem u siebie?
Jest wiele takich miejsc, chyba nawet nie wymieniłeś wszystkich. Ktoś mnie niedawno zapytał o miejsce urodzenia i prawdę mówiąc, musiałem się chwilę zastanowić. Rozumiesz: jako organizm psychofizyczny rodzisz się raz. Ale jako osoba – w różnych społecznych rolach, z różnymi zakresami wiedzy i umiejętności – rodzisz się całe życie. Jakaś cząstka mnie samego urodziła się w tych wszystkich miejscach. Sopot zrobił ze mnie poetę, Lublin – naukowca, Nowy Sącz – męża i ojca, Warszawa – profesora. Pytasz o poczucie zadomowienia. Ono zależy przede wszystkim od tego, czy w danym miejscu jesteś w stanie nawiązać głębokie relacje z ludźmi. A to zależy wyłącznie od Twojego wnętrza, od Twojej otwartości; od tego, co jesteś w stanie dać innym. Jeśli masz problem sam ze sobą, to nie ma szans, żebyś w jakimkolwiek mieście czuł się u siebie. Dobre zamieszkanie we własnej duszy uwalnia od wielu złudzeń i przykrych emocji. Między innymi od nostalgicznych ucieczek w przeszłość.
Wiersze z tomu Tyszowce i inne miasta nie są odrobinę nostalgiczne?
Oczywiście, że nie. I nawet nie chodzi mi o to, że tam jest sporo humoru czy groteski, ale przede wszystkim o to, że dzieciństwo – nie tracąc swego dosłownego charakteru – staje się w tym zbiorku metaforą pewnego stanu ducha, niezależnego od kategorii wiekowych. Na drogę w stronę takiego stanu wchodzisz wtedy, kiedy mówisz sobie: no tak, jednak nie jestem Bogiem; mój projekt zarządzania samym sobą i światem legł w gruzach, zdaje mi się, że lepiej będzie, jeśli oddam ten projekt w ręce Kogoś kto jest rzeczywiście wszechmocny, a przy tym naprawdę do końca nieegoistyczny. Ten ktoś kocha w sposób doskonały, tym kimś może być tylko Bóg, więc to Jemu powierzam swoje życie.
I to powierzenie się Bogu próbujesz pokazać w metaforze zamieszkania?
Tak. Zamieszkać to wejść w relację z osobą. Powoli przekonujemy się, że żadna z ludzkich osób nie jest w stanie dać ci poczucia zamieszkania na zawsze i do końca – bo jest niedoskonała, bo umiera. Po latach poszukiwań odkrywasz, że prawdziwym miejscem zamieszkania może być tylko Bóg. To On jest naszym miastem, to On będzie naszym ostatnim adresem. To odkrycie przynosi wiersz Kraków, gdy piszę: jesteś miejscem zamieszkania. Naturalnie, jest tam też Kraków zwyczajny, zawsze są dwa plany, obydwa jednakowo ważne: dosłowny i symboliczny.
Mogę więc zapytać o Kraków dosłowny?
To miejsce oznacza dla mnie różne relacje, naprawdę różne. Z pisarzami, z akademickimi polonistami, z córką, z bratanicą, z kilkoma lekarzami. Kiedyś z Wisławą Szymborską. Spotkałem się z nią dwa czy trzy razy, jeszcze przed Noblem. Uczyła mnie imion osiedlowych kotów. Każde było bardzo wyszukane. Może to dziwnie zabrzmi, ale w jakimś sensie pasowała mnie na poetę, pisząc dedykację w tomie Ludzie na moście.
Co napisała?
Poczekaj, muszę sprawdzić. Mam: Panu Wojciechowi Kudybie (Poeta!) – bardzo serdecznie – Wisława Szymborska. Kraków 1992. Pamiętam też, że któregoś dnia dała mi na pamiątkę Drogę Krzyżową Tadeusza Żychiewicza. Dawne czasy…
Zapomniałbym o Kijowie. Kim jest Petro Majdan?
Myślałem, że się uda o tym nie mówić, bo tam akurat nie byłem… Ale może będę? Kijów jest dla mnie coraz ważniejszy. Mam wśród przyjaciół wielu Ukraińców. Ostatnio zadedykowałem im moją debiutancką powieść Nazywam się Majdan, która ma się niebawem ukazać. Petro Majdan to jej główny bohater i narrator – człowiek wykształcony i na wskroś przesiąknięty okcydentalizmem, a zarazem na swój sposób wierny pierwotnej kulturze agrarnej. Przy tym uwikłany w burzliwą historię lat ostatnich. Dzięki niemu – dzięki jego inteligencji i zmysłowi humoru – podejmuję próbę rozsadzenia różnego rodzaju stereotypów, które funkcjonują po obu stronach Bugu. Narracja jest trochę groteskowa, ale Petro opowiada w gruncie rzeczy o sprawach śmiertelnie poważnych, o środkowoeuropejskiej duszy – o tym, czym właściwie są dla nas tożsamość, godność, walka w obronie wartości, gotowość do poświęceń, aż po ofiarę z życia…
Co począłbyś, gdybym Ci umarł? – kim w tym zdaniu jest ten, który mówi, a kim ten, który słucha?
Zapytaj Rilkego.
Ależ odrobiłem pracę domową: Was wirst du tun, Gott, wenn ich sterbe?.
Jednak raz po raz wyłazi ze mnie belfer… I jak tu wrócić teraz do poety… Powiem tak: zależało mi, żeby podkreślić, że nigdy nie umiera się w ogóle, ale zawsze umiera się komuś. Piszę cyklami, dla czytelnika to trochę kłopot – ta konieczność śledzenia, jak niektóre frazy przeglądają się w sobie, układają się w sieć zależności, odpowiedniości, niby w dziele muzycznym. Trzy wiersze wcześniej jest fraza z Rilkego co zrobisz Boże, gdy odejdę – przywołałeś ją w oryginale, który jest bardziej dosłowny, bo mówi o umieraniu. Potem rozpisuję ten temat. Przedstawiam rozmaite sceny, które mają być odpowiedzią na to pytanie – co robi Bóg, gdy odchodzi człowiek. Ale ostatnie słowo – tak jak w życiu – należy jednak do Boga. W wierszu zamykającym tom W końcu świat to On ma głos. Pobrzmiewa w nim trochę ironia. Bo Bóg przecież wie, że ogłosiliśmy Jego śmierć. I trochę się z tego śmieje, pytając: ciekawe, czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, co by się stało, gdybym Ci umarł n a p r a w d ę…